Strony

środa, 21 marca 2018

Od Sivika do Carreou

Wyciągnąłem z kieszeni kilka monet, ułożyłem je na dłoni i cierpliwie zacząłem przeliczać, manewrując kciukiem na wszystkie możliwe strony. Lepszy nocleg, słaby posiłek, średni nocleg, średni posiłek, no a jak zły nocleg, to się przynajmniej nażrę jak burżuj.
Proszę pana...
Głos zabrzęczał mi w uszach, duchy niespokojnie przypominały imię chłopaka, a ja starałem się je odpędzić, byle nie wlazły mi na głowę i nie doprowadziły do szaleństwa.
Pokręciłem stanowczo głową i wróciłem do przeglądania zarobków. No, może kilka monet było ukradzionych, ale naprawdę, mniejsza już o to. Niezadowolony wcisnąłem wszystko do sakwy i rozglądnąłem się po okolicy. Banki o tej porze zamknięte, ciemno jak w dupie, łatwo o napaść, a na domiar złego martwi bardzo postanowili uczepić się tematu upierdliwego blondaska.
Przekląłem w duchu i wydąłem wargi. Parsknąłem pod nosem.
Zawsze mogłem poszukać zaznajomionych karczmarzy, w końcu z kim ja tutaj jeszcze nie miałem przyjemności? A chyba najlepszą opcją była gospoda u Małej Mo, bo przed właścicielką, swoją drogą herszt babą, której połowa okolicznej gawiedzi najzwyczajniej w świecie się bała, wystarczało ładnie się uśmiechnąć i rzucić komplement z wyższej półki. Taki przemyślany.
Żebym ja jeszcze był dyplomatą.

Agresywnie przewalałem się z boku na bok, by koniec końców ułożyć się na wznak, założyć ręce na piersi i jak obrażony bachor, gapić się na sufit, jak ciele na malowane wrota, bo nic innego zrobić nie mogłem. Noc była długa i ciężka, a sen przychodził opornie.
Sny drażniły, świadomość ciągle się wracała, a poczucie winy narastało z każdą sekundą, chociaż nie powinno. Trzy sylwetki wirowały w myślach, palce stukały nerwowo o materac, a ja miałem tylko nadzieję, że chwila ucieknie szybko, zmartwienie zniknie i będę mógł odespać dość dziwny, trudny i ciężki dzień z ryczącym chłopaczkiem w roli głównej, łzami na pierwszym planie i logicznym myśleniem, które na deskach tego teatru, w tej sztuce, akurat nie miało zamiaru wystąpić.
Przetarłem twarz. Losie, jakie to wszystko nietypowe, jak nagle popsuto mój sposób odbierania świata i zerkania na ludzi.
Westchnąłem ciężko.
Trzydzieści lat wstecz było mi po prostu łatwiej.

— Widzę, że lokal wam się rozrósł — rzuciłem, wchodząc raźno do tej zapyziałej meliny, królestwa ćpunów i ćpunek, krainy zapomnianych przez wszechświat, którzy jedyne pocieszenie znajdowali w środkach halucunogennych, albo innych odpałowcach, po których zdobycie świata to pestka. Skończyły mi się prochy, a na zielsko ochoty nie miałem. Wychudzona szkapa, pan i władca szczurów, uśmiechnął się w moją stronę, wystawiając przy tym przerośnięte siekacze, zżółknięte, zniszczone przez czas i wszelakiej maści środki odurzające. Przynajmniej jeszcze nikt mu ich nie wybił, tyle dobrego.
— Ulubiony klient. — Wyszczerzył się, szczwany lis, ułożył dłoń na moim ramieniu. Skrzywiłem się znacząco.
— Łapa — warknąłem. Parcha łapać jeszcze nie chciałem, a na śmierć, mimo że już w jakimś tempie się tam do mnie zbliżała, też było jeszcze za wcześnie. Parszywe „W takim razie w czym mogę służyć?” z jego strony, chociaż doskonale wiedziałem, że wolałby wydrapać mi oczy i uciec w podskokach z moją sakiewką. Co z tego, że na dłuższą metę pozbawiłoby go to porządnego zarobku. — To co zawsze. — Rozejrzałem się dokładniej, gdy parszywiec poszedł po pakunek. Bród, smród i ubóstwo, do tego pilnować się trzeba, bo się dobrze nie oglądniesz, a skończysz ze strzykawką w udzie. O zakażenie nie trudno.
— To będzie sto dwadzieścia — zaskrzeczał, gdy w końcu wrócił, a ja wytrzeszczyłem oczy w zdumieniu.
— Zdzierstwo. Zawsze płaciłem dziewięćdziesiąt, co to ma znaczyć? — warknąłem rozjuszony, wściubiając ręce do kieszeni.
— Dziewięćdziesiąt — powtórzył zrezygnowany, na co moja sakiewka radośnie zabrzęczała, a wraz z nią oczy chuderlawca się rozpromieniły. — Coś jeszcze? Z ranka dostaliśmy świeżą jeszcze krew anioła, Igio odleciał w siną dal i nie zapowiada się na to, żeby szybko wrócił. — Coś mnie tknęło, dlatego nie czekając dłużej, dopytałem się o szczegóły. W odpowiedzi otrzymałem śmiech i historię tego, jak to kolega się zataczał, na co nie zareagowałem zbyt przychylnie, bo chodziło o anioła, nie zapuszczonego gównojada spod stołu. — Przypałętał się rano jakiś blondasek i sam się dał oporządzić, jak ostatni idiota. Może chciał zdechnąć i się dla niższych warstw społecznych przy okazji przyczynić, chuj go tam wie, ważne, że interes się kręci. Gdzie on jest? Albo już gnije w karawanie, albo dalej jęczy na Kupieckiej, może go kto przygarnął, szczerze to na to sram, przynajmniej do konkurencji nie pójdz...

Masowałem obolałe knykcie przez większość drogi, burcząc niezrozumiałe kwestie pod nosem i zastanawiając się, czy to o akurat tego aniołka chodzi. Jak nie, to mniejsza, staremu Pettersowi i tak już od dawna należało się danie w pysk.
Kupiecka. Nie minęły dobre dwadzieścia cztery godziny odkąd ostatni raz się tutaj pojawiłem. Dość dynamiczna akcja dnia wczorajszego, łącznie z dzisiejszym porankiem była zadziwiająca, a ja przyzwyczajony do jako takiego zastoju zdecydowanie nie byłem gotów na nagłe wrzucanie się w wir działań.
Rozglądnąłem się dokładnie po okolicy. Tłumy ludzi, tłumy sprzedających
Myśl, że to akurat trafiło na Carra coraz bardziej dobijała mi się do świadomości. Chłopaka lekko podchmieliło, bez alkoholu już zachowywał się jak niespełna rozumu i uwielbiał robić wszystko na opak, dodatkowo pakując się z dziwne sytuacje, więc tak, szansa, że to był akurat on, była dość spora.
Małe obrazy za dwadzieścia pięć monet mignęły mi gdzieś w oddali, niesiony instynktem, ruszyłem tam bez zająknięcia, by trafić na widok podobny do wczorajszego. Nie licząc faktu, że mężczyzna wyglądał jak żywy trup. Blady, wypompowany, jakiś taki ususzony.
— Czy ciebie — warknąłem podchodząc do niego i klękając obok — kurwa popierdoliło? — dokończyłem zgryźliwie, łapiąc chłopaka za rękę, wyciągając ją mocno i dotykając palcem śladu po igle. — Do ćpunów, Carr, serio? Jak nie zdechłeś tam, ani na tej jebanej ulicy, to przez zakażenie, wiesz, gdzie oni wsadzają te strzykawki? — Oczywiście w tym wszystkim musiał mi się załączyć tryb Matki Teresy i musiałem wyciągnąć coś ze swojej sakwy, byle nasmarować i zdezynfekować okolice nakłucia. Tytuł chodzącej apteki nie bierze się znikąd, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz