Strony

piątek, 9 marca 2018

Od Sivika

— Wierzysz w to wszystko? — spytał nagle, całkowicie zbijając mnie przy tym z nadanego przez moją głowę toku myślowego, chmary idei, całych mas marzeń, które nigdy nie spełnione, agresywnie obijały się o ściany umysłu, drażniąc zmysły, przyprawiając o migreny, narażając na urazy. Spojrzałem na niego, nieco niezrozumiale, z pewną dozą niepewności, typowym zatraceniem sensu w oczach. Zawsze udawało mu się mnie zgubić, sprawić, bym zaginął gdzieś w tych silnych, czekoladowych oczach. Bym zatracił na chwilę resztki zdrowego rozsądku i brnął za nim, jak głupi szczeniak, niewychowane zwierzę, tak bardzo łaknące bliskości drugiej jednostki, dotyku, czułości, ciepłych słów, czy zwykłego oddechu, który to zapewniał mnie, że nie jestem w tym świecie tak całkowicie sam, chociaż większość znajomych powoli zbliżała się już do grobu, albo od dawna wąchała kwiatki od drugiej strony.
Naprawdę chciałem wierzyć w to, że brązowe oczy nie były pełne bólu, cierpkości, tej obrzydliwej zgorzkniałości nadanej przeze mnie samego. Naprawdę chciałem wierzyć w to, że dalej są wspaniałymi spodkami w kolorze dobrego, prawdziwego kakao, tak uwielbianego, tak wyczekiwanego, gdy szło się na targ, tak pięknie pachnącego w całym mieszkaniu, gdy robiło się chociaż jeden, maluteńki kubeczek.
— Wierzę, w co wszystko? — Ściągnąłem brwi, nie spuszczając wzroku z jego ślepi, z jego brwi, nosa, ust, twarzy, notorycznie lawirując gdzieś pomiędzy każdą z tych części, powoli przez nie tonąc.
Topiłem się od zawsze. Od zawsze, gdy patrzyłem na kogokolwiek, kto był, choć odrobinę bliżej mojego serca, niż cała reszta. Na kogokolwiek, kogo uśmiech był piękniejszy od innych, kogo śmiech zabawnie łaskotał uszy, a dotyk innej dłoni radował jak nowa zabawka małe dziecko. Nie mogłem powstrzymać litrów uczuć, pragnień, żądz tak namiętnie wlewających się to do ust, to do nosa, powoli zalewających płuca, wypełniających brzuch, mącących widoczność w głowie, trujących serce.
Poprawiłem się w miejscu, obserwując z góry mężczyznę, który ze spokojem przygryzał właśnie świeżo urwane źdźbło. Bawił się, hipnotyzująco nim poruszał, przy okazji manewrując zabawnie brwiami, gęstymi, krzaczastymi brwiami, które mówiły o nim więcej, niż mógł się człowiek spodziewać.
— W prawdziwą miłość? — odparł tylko, ale widocznie dostrzegając moją minę, zdecydował się całkowicie zmienić ton rozmowy, a przynajmniej ją naprostować. — Spokojnie, Sivik, nie mam zamiaru prosić cię o rękę, wieczne oddanie czy inne pierdoły. — Odetchnąłem z ulgą, na co ten tylko przewrócił oczami. Rzadko kiedy podobało mu się moje zachowanie w takich sytuacjach. Byłem zbyt dziecinny.
Podparłem się na rękach i przysunąłem do faceta, przekrzywiając znacząco głowę i mrugając niezrozumiale. Czy wierzyłem w prawdziwą miłość? Nie. Tak. Może. Nie mam zielonego pojęcia. Nigdy o tym nie myślałem, nigdy nawet mi taka zagwozdka nie zamajaczyła na horyzoncie.
Byłem chyba zbyt łatwy, zbyt prostoliniowy, zbyt zwykły w tych kwestiach. Nie potrafiłem być romantyczny, nie potrafiłem się oddać uczuciom w stu procentach, chociaż te niejednokrotnie pozbawiały mnie zmysłów.
Dlatego też stać mnie było jedynie na wzruszenie ramionami i przeczesanie palcami trawy, uważając, by nie zaciąć się przy czynności. Dawno nie dotykałem czyichś włosów, nie licząc brązowookiego, ale dredów nie zaliczałem pod to uczucie. Grube strąki nie mogły dorównać miękkim, długim pasmom. Owszem, były ciekawe, były wyjątkowe, ale brakowało mi przemykających przez dłonie kosmyków, czegoś, czym można było się bawić do woli, co się gięło, owijało, dawało pobawić w większym stopniu.
— Wierzysz — rzucił nagle niby do mnie niby do siebie niby w eter. Słowo zawisło w przestrzeni, gdzieś pomiędzy nami, a jednocześnie oddalone o kawał drogi stąd. Łaskotało szeptem uszy, a jednocześnie wołało z daleka, niosło się za nim echo.
— Przestań manipulować głosem — syknąłem, zerkając na niego spod byka. Skrzywił się znacząco, bo wiedział, że nie mógł mnie oszukać, a jednocześnie dalej złudnie próbował ze wszystkich sił. Nie był zły. Nie był też dobry. Był Ravem w czystej postaci, sobą, nikim więcej, nikim mniej. Zachowywał równowagę. Chociaż bardzo chciał przyciągać wszystkich, chciał zagarniać, łapać, korzystać, nie puszczać. Lubił, gdy ludzie przy nim trwali. Bał się ich stracić, cholernie się bał, cholernie tego unikał, jak ognia wręcz.
— Wierzysz — powtórzył ciszej, spokojniej, normalniej i bez irytujących, dodatkowych fal dźwiękowych, które skutecznie wpływały na działanie mojego umysłu. Przewrócił się na bok, podparł na łokciu i spojrzał tym wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu, oczekującym wyjawienia prawdy i powiedzenia tego wszystkiego, co mi aktualnie leżało na wątrobie. — Wierzysz i nawet nie próbuj zaprzeczyć. — Obrócił źdźbłem ostatni raz w ustach, nim wypuścił je z ust, pozwolił luźno opaść do swoich jeszcze żywych braci i sióstr. — Nie myślałbyś o nim, jeśli byś nie wierzył.
Drgnąłem. Najzwyczajniej w świecie drgnąłem, ściągnąłem brwi, zmarszczyłem czoło, słysząc jego słowa.
— Nie myślę o nim. Nie zależy mi na nim. Nie chcę już go — odparłem twardo, nachylając się pewnie nad mężczyzną, rzucając mu wyzywające spojrzenie, zagryzając mocniej szczęki, bo miał mnie. Złapał mnie, chwycił, znalazł czuły punkt i miał zamiar go maltretować do czasu, gdy nie puszczę farby, nie przyznam się, nie wybuchnę przed nim płaczem i nie wpadnę bezsilnie w ramiona, bo miał rację w dosłownie każdym aspekcie, nieważne czego by się nie dotknął, czego by nie spróbował, jak by na mnie nie zerknął, zawsze wiedział, co się dzieje, jak się dzieje, dlaczego się dzieje i co ma zrobić.
Parsknął śmiechem, bo wiedział, że okłamuję nie tylko jego, ale i samego siebie. Że mimo lat, to dalej ten chłopak siedzi mi głęboko w głowie, duszy, sercu, że dalej siedzi tam z nogą założoną na nogę, wyczekującym, chłodnym, błękitnym spojrzeniem i krwią rozmazaną na pełnych wargach. Pięknie się komponował. Pięknie wyglądał. Jak farba rozlana na śniegu, takim, który świeżo co spadł. Białym, czystym puchu, miękkim, delikatnym, tak prędko rozpuszczającym się w dłoniach.
— Nie blokuj uczuć, Siv. Uschniesz bez nich, zgorzkniejesz, zdziadziejesz. — Westchnąłem cicho na jego słowa. Nie miał racji. Nie zdziadzieję, nie zgorzknieję, już to zrobiłem. Już nieco podeschłem moralnie, mentalnie, jakkolwiek, gdziekolwiek.
Nastała cisza, nie najlepsza cisza, męcząca, wiercąca dziurę w brzuchu. Należąca do tych niezbyt lubianych, niezręcznych. Jedyne, co ją przerywało, to miarowe dobijanie się do głowy, mężczyzna siedzący kilkanaście centymetrów ode mnie, usilnie próbujący narzucić mi swoje myśli, wbić mi słowa do łba, szeptać coś podświadomości. Zdecydowanie chciał mnie przekonać do tego, że nie mam racji, chociaż nie musiał. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, doskonale wiedziałem, że nie ważne ile bym nie walczył ze wspomnieniami, on zawsze będzie siedział głęboko we mnie. Nie ważne jak bardzo nie chciałbym tego wyplewić, tych wszystkich pamiątek po nim, świadomości tego, jak czułem jego dotyk, jak wyglądały jego oczy, to nie potrafiłem. Najzwyczajniej w świecie nie byłem w stanie zapomnieć o Białym Księciu, który tak pięknie mi kłamał, który tak pięknie mnie wysysał, który tak pięknie egzystował, nawet w chwilach, gdy nie miałem ochoty na niego patrzeć, bo zabrudził dłonie zdecydowanie zbyt dużą ilością krwi. Nie mógł inaczej, wiedziałem o tym, a mimo wszystko cofało mnie na widok purpury, na odór juchy.
— Ostatni raz — rzucił, przykuwając na nowo moją uwagę. Jeden z dredów zsunął się powoli z ramienia, gdy mężczyzna podniósł się do siadu. Mruknąłem pytająco, ściągając brwi. — Ostatni raz nim do niego wrócisz — dopowiedział z typową dla niego pewnością, nachylając się przy okazji nad moją osobą. Owiewając ciepłym oddechem moje wargi, dyskretnie tańcząc mi przed twarzą, kusząc zapachem ust.
— Ostatni raz — odparłem tylko. Gorzko. Z dużą dawką smutku, rozdarcia, niepewności co do tego wszystkiego. Bo z jednej strony znowu chciałem mieć przy sobie mniejsze ciało, a z drugiej…
— Nie myśl o tym — wyszeptał nagle. Więc odpłynąłem. Odpłynąłem daleko, gdzieś w miejsca, gdzie moja świadomość istniała w nieco inny sposób, gdzie głosy nie mąciły myśli, gdzie wszystko było przejrzyste, gdzie dotyk był bardziej odczuwalny, gdzie wszystko było piękniejsze. Opłynąłem, a gdy wróciłem, jego już nie było. Została tylko ugnieciona trawa, zapach bazylii i ostatni pocałunek złożony w kąciku ust, dalej wyraźnie świerzbiący.
To nie miało tak wyglądać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz