Strony

sobota, 7 kwietnia 2018

Od Sivika do Carreou

Był rozedrgany, zdenerwowany i nieswój, a ja nie mogłem jakkolwiek na niego wpłynąć, bo tak, czy, siak, bliżej mu było zachowaniem do przerażonego szczeniaka.
— Nie każdy umiera tak łatwo jak ludzie — stwierdził cicho, na co mogłem mu tylko przyznać rację, bo przecież sam nie umrę w ten sam sposób, co oni. Niektórzy wcale nie umierają, a jeszcze inni umarli już raz i czekają tylko na coś, co oderwie ich od tego przeklętego niby "życia wiecznego". Nagle się ruszył, wyparował, zostawił mnie samotnie na łóżku, gdy sam ruszył w stronę parapetu, zerkając przy okazji przez tą brudną, małą szybkę, która dzieliła nad od świata zewnętrznego. — Ale nie smućmy się. Nie ma czasu, jak to powiedziałeś. — Pokiwałem głową, bo chyba łapał, o co chodziło i jak w sumie do tego wszystkiego powinno się podchodzić. — Świat stoi dla nas otworem, czyż nie? Trzeba korzystać!
A potem już dawno nie widziałem, żeby ktoś tak skrzętnie siedział nad notatkami, skupiał się, rysował coś, wystawiając charakterystycznie język. Drewienko poruszało się agresywnie, oczy uważnie lustrowało kartkę, a ja spokojnie spoglądałem na chłopaka, który nagle jakby znalazł się w czymś na kształt transu, z którego trudno się wybudzić, bo praca, trzeba dokończyć pracę, szybko, teraz, zaraz.
— Merkez — szepnął sam do siebie, uważnie wlepiając wzrok w notatnik, a później spoglądając na mnie z czymś podobnym do obłędu. Wzdrygnąłem się mimowolnie, bo nie wyglądało to ciekawie. — Jak daleko stąd jest do Merkez? — Prychnąłem cicho pod nosem, podrapałem się po karku i westchnąłem.
— Blisko w sumie — odparłem krótko po chwili zastanowienia. — To znaczy, wiesz, wszystkie drogi prowadzą do Merkez i prawie wszystko z nim graniczy, także nieważne jak byś nie poszedł, to kiedyś się tam dostanie. Ale nie za długo. Pięć, sześć dni drogi przy dobrych wiatrach, wiesz, o co chodzi — mruczałem, odchylając się nieco do tyłu. — A co? Jakieś oświecenie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz