Strony

poniedziałek, 6 lipca 2020

Od Zachariasa do Matriasena

Przyjrzałem się broni, była świeżo naostrzona, prawie jak nowo kupiona. Wsadziłem ją do pochwy i zapłaciłem mężczyźnie za naprawę miecza. Poprawiłem torbę na ramieniu i wsiadłem na konia, który stał obok mnie. Siwy ogier cicho prychnął i ruszył w stronę zamku. Długo myślałem nad podróżą do Sharr. Miałem dość tego miasta, tego udawanego spokoju i sztucznej radości, jaką się promował. To wszystko było kłamstwo, chociaż ludzie się uśmiechali, nie byli szczęśliwi. Gdzieś tam za rogiem ginęli synowie i mężowie, a córki i matki były porywane i gnębione, wtedy już nawet śmierć wydawała się błogosławieństwem. Pogrążony w myślach, dotarłem do stajni, gdzie kazałem nakarmić i wyczyścić konia, a sam ruszyłem do ojca. Miałem zamiar mu osobiście przekazać informację o mojej planowanej od dłuższego czasu podróży, niestety, jak na niego przystało, siedział w sali balowej i świętował ze swymi dworzanami „udany tydzień”. Słysząc tę informację od jego konkubiny, która właśnie się tam wybierała, poprosiłem ją, aby sama przekazała tę wieść ojcu, ale dopiero po zakończeniu uczty, aby mu do głowy nie przyszło posyłać kogoś za mną. „Jakby mu na tym zależało”, pomyślałem. Kobieta się zgodziła i zgrabnie kręcąc biodrami, ruszyła w kierunku swojego ukochanego. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedyś spłodzi mu syna, któremu odda władzę. Chociaż miałem nadzieję, wątpiłem, że będzie chciał ją oddać mi. Nie spełniałem jego oczekiwań, względem „alkoholu, przyjęć i kobiet”.
Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, po czym wróciłem do koniuszego i odebrałem swojego świeżo wyczyszczonego ogiera. Dałem chłopakowi monetę i pożegnałem się z tymi, których spotkałem po drodze. Ci, którzy powinni wiedzieć o moim odejściu, dowiadywali się w tym momencie lub dowiedzą się później. Ci, którzy nie musieli, ale których szanowałem, wiedzieli to od tygodnia. Wciąż w głowie miałem słowa kowala, który stwierdził, że wezmą mnie za tchórza, uciekiniera i zdrajcę. Nie obchodziło mnie to. Gdybym powiedział, wysłaliby za mną wojsko, a ja chciałem to odegrać pokojowo, a nie niszcząc każdą napotkaną wioskę i zabijając jej mieszkańców. Nie, to potem, jeśli mój plan się nie uda.
Droga do drugiego królestwa była długa. Odziany w zwykły czarny płaszcz i pozbawiony królewskich znaków, podszyłem się pod zwykłego wędrowca, dzięki czemu znalazłem nocleg i pożywienie w napotkanych karczmach i wioskach. 
Będąc już na terenie Sharr i przejeżdżając przez las, prawie kogoś stratowałem. Saevi stanął dęba i zaczął wymachiwać kopytami, przez moment myślałem, że zobaczył węża, ale kiedy się odsunął i uspokoił, zobaczyłem zwykłego mężczyznę. Prawdopodobnie jakiś chłop z pobliskiej wioski.
- Życie ci niemiłe? - zapytałem dość ostro. - Kim jesteś? - spojrzałem na człowieka, odzianego w brudne i porwane ubrania. Uśmiech na twarzy wcale nie pasował do tego wizerunku.
- Tym, kto przeniesie świat w lepszą przyszłość – powiedział z zapałem. Popatrzyłem na niego jak na wariata, nie oczekując takiej odpowiedzi. „Może się czegoś nawdychał?”. Mimo wszystko ta odpowiedź była tak absurdalna, że ściągnąłem dłoń z miecza, biorąc go za zwykłego wariata, albo w najgorszym wypadku, za narkomana.
- Jak uważasz. Jesteś stąd? Staram się znaleźć drogę do miasta.

<Matriasen?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz