Podczas całej jego paplaniny, poprawiał mi się humor. Tak jak wcześniej brałem go za wariata, jakiegoś bezdomnego, który najadł się nieodpowiednich grzybów w lesie, tak teraz podobała mi się jego emanująca pozytywnością aura, którą zobaczyłem dopiero wtedy, gdy, chociaż miał pokaleczone plecy, wymagające operacji, on dalej dążył do wypełnienia swoich celów, niosąc światu lepsze jutro – jak rozumiałem z jego relacji, aczkolwiek nie jestem pewien, czy te "lepsze jutro", mogłoby dotyczyć mnie. Poniekąd widziałem w nim małego siebie, kiedy po raz pierwszy dostałem miecz do ręki i myślałem /Zbawię świat! Zabije wszystkich złych ludzi i na reszcie zapanuje pokój!/, niestety po tylu latach dalej nie potrafiłem do tego doprowadzić i zacząłem tracić wcześniejszy entuzjazm. Dlatego teraz patrząc na niego, lekko się uśmiechnąłem i w duchu zaśmiałem z jego wizji – nieironicznie.
- Na pewno – powiedziałem, kiedy byłem pewny, że skończył. Rzucił na mnie przelotne spojrzenie, a z jego twarzy także nie znikał uśmiech. Po chwili zmieniliśmy nieco trasę konwoju. – Jak daleko do miasta? – zapytałem. Chciałem już znaleźć jakąś karczmę i coś zjeść.
- Nie cała mila na wschód – wskazał dłonią w bok. Zmarszczyłem lekko brwi.
- Więc czemu nie idziemy na wschód? – zapytałem spokojnie, czując na sobie spojrzenia żołnierzy. Wiedziałem, że jeśli zaraz się nie odsunę od ich cesarza, zasztyletują mnie „przypadkiem”.
- Nie możemy pójść do miasta. Wiem, że ci obiecałem pokazać drogę, ale wszyscy jesteśmy skażeni magią. Póki jej nie zbadam, nie możemy pozwolić, aby się rozszerzyła – powiedział szybko.
- Czy po tych badaniach będę wolny? – Matriasen pokiwał głową. W odpowiedzi się ukłoniłem, jak powinno się to zrobić dla władcy, po czym odwróciłem się i wróciłem na koniec. Pogłaskałem konia po pysku.
Na środku pola stał budynek o dość śmiesznej budowie; był połączeniem kilku metod. Drewniane belki podtrzymujące konstrukcje, gdzieniegdzie wsparte metalem, ściany głównie z kamieni oraz dach ze słomy. Wystarczyła mała iskierka, aby wszystko poszło z dymem. Przyglądałem się warsztatowi, nie będąc pewnym, czy powinienem tam wchodzić. Jeśli ktokolwiek odkryje moje kłamstwa i zrozumie, kim jestem, mogę nie mieć żadnego wyjścia, będę uziemiony i skazany prawdopodobnie na miejscu.
Przez swoje rozmyślenia nie zauważyłem, kiedy przede mną pojawiły się drewniane drzwi. Nie mogąc już zawrócić, wszedłem do pomieszczenia, wypełnionego mrokiem i przeróżnymi zapachami od stali po papier i parę, zostawiając wcześniej wierzchowca przywiązanego do drzewa. Słysząc ciche „klik”, w pomieszczeniu pojawiło się słabe światło, a zaraz po nim kolejne dwa. W całym wnętrzu znajdowały się tylko trzy wiszące żarówki, które widocznie miały za sobą długi czas użytku. Pierwsze co rzucało się w oczy, kiedy ciemności zniknęły, był bałagan. Tak zwany – chlew. W pracowni górował metal, nie tylko na różnych meblach bądź podobnych przedmiotach, których nie potrafiłem określić, ale leżał on także na ziemi w częściach, albo przykręcony do siebie, tworząc dokończony w połowie projekt. Na drugim miejscu był papier, a raczej plany. Masa projektów wiszących na jednej, konkretnej ścianie. Zarys przyklejony do drugiego, kilka związanych ze sobą kawałkiem sznurka. Wszystkie przedstawiały jakieś maszyny i dla takiego amatora jak ja, były tylko kołami i kwadratami połączonymi trójkątami. Papiery leżały także na ziemi, niektóre zgniecione w małą kulkę, bo przedstawiały pomysł beznadziejny bądź nie do zrealizowania. Na stołach także był bałagan, ale prócz planów leżały jeszcze ołówki, pióra, linijki i nie wiadomo co jeszcze. Dwoma słowami: warsztat twórcy.
- Dobrze, zaraz od każdego z was pobiorę próbkę i zbadam, czy nie zostaliśmy w jakiś sposób oznaczeni – Matriasen zaczął wyjaśniać całą procedurę, która średnio do mnie docierała. Skupiałem się raczej na kartkach papieru, które przedstawiały maszyny. Nie wiedząc czemu, poczułem strach. Nie o siebie, a o innych ludzi z kraju. Jeśli mężczyźnie uda się stworzyć dzieła przedstawione na ścianie, podejrzewam, że nasze szanse się obniżą.
- Teraz ty – usłyszałem głos za plecami. Nim zdołałem zareagować, chłopak wyciągnął w moją stronę jakiś patyczek, którym pobrał próbkę, jaką pozostawiły po sobie magiczne ptaki. Stałem w miejscu, pozwalając mu robić to, co zamierzał, przy okazji czułem na sobie spojrzenia niektórych żołnierzy. Chciałem coś powiedzieć, ale zrezygnowałem, kiedy złapałem kontakt wzrokowy z dowódcą – i wtedy dotarło do mojego umysłu pewne pytanie: czy dzięki tym badaniom wykryje, że nie jestem w stu procentach człowiekiem?
<Matriasen? Zostawiam ci interpretacje badań>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz