Letnie poranki są naprawdę urocze. Jasne, wszystkie mają w sobie jakieś piękno - blask wschodzącego, styczniowego czy też grudniowego słońca, pięknie odbija się od śniegu i lodu, wiosenne promienie oświetlają budzącą się do życia przyrodę, a jesienne przemykają się przez liście w wielorakich, ciepłych kolorach, jakby bawiąc się w malarza.
Ja jednak kochałam szczególnie te letnie. Doskonale pamiętałam ten, w którym na świat przyszła Lilianne. Był bardzo podobny do tego, przyjemny, zapowiadający nadejście nowego, równie cudownego dnia. Maki spał obok mnie na trawie, a jego równy, cichy oddech, wypełniał ciszę, która często przeszkadzała mi wcześniej o tak wczesnych godzinach - jako posiadaczka licznej rodziny, przywykłam do tego, że gdy rano się budzę, szczególnie po całonocnym maratonie historii opowiadanych przez Willa podczas wypraw do lasu, gdy byliśmy młodsi, słyszę wokół siebie pochrapywania, oddechy i szmer pościeli. Tęsknię do tych dni.
Dni, które były tak jasne i ciepłe...
Przez chwilę rozważałam, czy może nie obudzić rysia - żal robiło mi się na myśl, że można by przegapić tak wspaniałe rozpoczęcie dnia! Zaraz jednak odrzuciłam ten pomysł - Maki wczoraj wrócił z polowania dość późno i zapewne trochę minie, zanim się obudzi, tym bardziej, że ostatnio chodził niewyspany. Lepiej dać mu zregenerować siły.
Zadarłam więc głowę do góry i oparłam dłonie o wilgotną ziemię, z rozkoszą obserwując, jak granat nieba powoli przechodzi w karmazyn. Pojedyncze promienie właśnie zaczynały wychodzić zza wysokich czubków drzew, roztaczających się aż po horyzont. Brakowało tylko wesołego plusku strumyka i chichotu siedzącego nad nim najad. Wyciągnęłam palce, jakby chcąc dotknąć nieba, ale moje palce nie dotknęły nawet drzew - patrzyłam na nie jeszcze dobrą chwilę, to zbliżając palce do siebie, to je rozsuwając, obserwując, jak światło wygrywa nań sobie tylko znaną melodię.
Wstałam możliwie cicho, uważając, by nie zbudzić Makisia, który słynął ze swojej czujności i lekkiego snu. Przez chwilę ogarnęły mnie wyrzuty sumienia - czy to w porządku zostawiać tak śpiącego przyjaciela? Zaraz jednak obiecałam sobie nie odchodzić daleko - tym bardziej, że w tym lesie zagrożeń prawie że nie było, a nawet jeśli coś zechce nas zaatakować, ryś z całą pewnością wyczuje potencjalnego agresora.
Uspokojona tą pokrzepiającą myślą, zdjęłam jeszcze tylko buty, by nacieszyć stopy przyjemną, poranną rosą, po czym ruszyłam w dół zbocza, na którym rozbiliśmy obozowisko. Chciałam wyjść poza ścianę drzew, by mieć jak najlepszy widok na początek nowego dnia - "narodziny kolejnej złotej bogini", jak zwykł mawiać tatko.
Z przyjemnością wciągnęłam powietrze, rozkoszując się żywiczną, wszechobecną wonią, a także przyjemnym zapachem bujnego, białego kwiecia, które niemal w całości pokrywało teren poza małym laskiem. Stąpałam lekko po chłodnej ziemi, a aksamitna, wilgotna trawa szeptała cichutko pod moimi stopami sobie tylko znane poezje. W tym momencie, byłam absolutnie pewna, że jeśli czytają poezje, musiały wyjść spod anielskiego pióra jakiejś boskiej istoty.
Ukucnęłam na ziemi i zaczęłam zbierać konwalię i inne, wielobarwne kwiaty, na jakie natrafiłam - uśmiechając się jak mała dziewczynka, zaczęłam pleść z nich gruby wianek, który po chwili był już gotowy - odsunęłam go na długość ramienia, krytycznym okiem oceniając swoje dzieło i natury - ta wypadła w nim nad wyraz korzystnie, a ze swojej pracy również byłam usatysfakcjonowana, zatem czym prędzej włożyłem go na głowę.
Poczułam się wreszcie gotowa na przywitanie poranka. Stanęłam zatem na palcach, rozkładając szeroko ramiona, by w pełni chłonąć piękny spektakl rozgrywający się przed moimi oczami...
Przynajmniej dopóki nie usłyszałam za sobą trzasku gałązek. Momentalnie odwróciłam się za siebie, szukając wzrokiem źródła dźwięku.
- Maki? - ostrożnie zrobiłam krok naprzód.
- Pudło - usłyszałam w odpowiedzi młody, męski głos.
- Ranny ptaszek? - zapytałam z lekkim uśmiechem. Nie spodziewałam się, że na kogoś tu natrafię. Tym bardziej, że jegomość prezentował się dość zagadkowo, szczególnie zważając na ciemną pelerynę, jaka okrywała całe jego ciało. Maki powiedziałby mi, że to zły znak i dobrze wiedziałam, że wypada zachować ostrożność, dlatego moja ręka powędrowała w stronę uda, gdzie czułam znajomy, uspokajający ciężar - sztylet, bezpiecznie ukryty w pochwie przytwierdzonej do pasa, tkwił na swoim miejscu, ukryty przed wzrokiem innych cienkim materiałem, który skutecznie jednak maskował wybrzuszenie. Z drugiej strony, póki będzie miał nastawienie przyjazne lub neutralne, po co mam żywić do niego jakiekolwiek uprzedzenia? Istniało duże prawdopodobieństwo, że po prostu tędy przechodzi i też postanowił obejrzeć wschód słońca, czemu się w żadnej mierze nie dziwiłam. - Widzę, że nie tylko mnie zauroczył dzisiejszy wschód słońca. Piękny, prawda?
< Naix? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz