Strony

wtorek, 29 września 2020

Zacharias do Matriasen

W jednej chwili ogarnęła mnie wściekłość, którą rozpoczęły te dziwne ptaki-piniaty, a potem doprawili ją wojownicy. Ledwo umknęliśmy z życiem, a oni chcieli nas oskarżyć o magię. Miałem ochotę chwycić miecz i ich wszystkim pozabijać. Nie wiedząc czemu, nowo przybyli posłuchali się spotkanego przeze mnie wynalazcy. Zdezorientowany przyglądałem się tylko, jak pomagają mu wstać, a kiedy jeden z nich dotknął mnie w ramię, zrzuciłem dłoń nieznajomego i spojrzałem na niego groźnym spojrzeniem. Jego wyraz twarzy wykazywał jedynie obojętność, nie obchodziło go, czy dam się opatrzeć, czy nie, po prostu miał wykonać zadanie. Dopiero wtedy poczułem piekący ból w ramieniu i postanowiłem zaufać na tę chwilę nieznajomym. Trzymając jedynie dłoń na trzonie miecza (dla własnego spokoju), pozwoliłem nieznajomemu spojrzeć na ranę. Sam byłem ciekaw, co pozostało po lodowych ostrzach. Miałem głęboką rysę na ramieniu, draśnięcie na nodze i siniak na klatce piersiowej – czyli nic ciekawego. Gorzej się miał drugi mężczyzna, on był w pewnym sensie moją tarczą. Ptaki były z tyłu, on siedział z tyłu, więc dostawał wszystkie ciosy; mogłem być jedynie wdzięczny losowi, że żył i wdzięczny jemu, bo inaczej ja bym leżał w kałuży krwi. Mną zajęli się szybko, ponieważ nie było zbytnio co oglądać, a nieznajomego wtaszczyli na konia, wpierw zatamowawszy krwawienie na plecach. Spojrzałem na niego. Miał zamknięte oczy, brudne od krwi ubranie, poszarzałe włosy od dymu i piachu oraz brudną twarz, na której gościł spokój. Wyglądał, jakby nic się nie stało. Jakby po prostu spał, a wszystko to było złym koszmarem.
- Jak się nazywasz? - usłyszałem obok głos. Odwróciłem głowę w kierunku nieco wyższego mężczyzny w pancerzu i płaszczu, który wyglądał, jakby został wyhaftowany z wymiocin jednorożca; zdecydowanie miał za dużo kolorów i wzorów.
- Mówią mi Zack – przedstawiłem się.
- Skąd jesteś? I co tu robisz? - kolejne pytania, jakbym był jakimś złodziejem albo innym bandytą. Nie denerwuj się, pamiętaj, to oni mają władzę, nie ty.
- Zwykłym wędrownym. Zmierzałem do Sharr – wyjaśniłem spokojnie, kątem oka widząc, jak ciemnoskóry wojownik ciągnie konia z rannym wynalazcą.
- W jakim celu? - spojrzałem na rozmówcę, mając go dość. Ciekawe jak cienki może być jego pancerz.
- Żadnym konkretnym. Zwykłe odwiedziny starych ziem – wmawiając mu, że urodziłem się w tym królestwie, zadawał kolejne pytania. Zastanawiałem się dlaczego. Byłem dla niego zwykłym obcym, prawdopodobnie brał mnie za jakiegoś parobka, którego spotkali przypadkiem podczas ataku wroga. Nie mieli czegoś ważniejszego na głowie, niż wypytywanie mnie o życie "osobiste"? - Rodzice podróżowali, więc ja też. Wszelkie problemy zgłaszać martwym – zakończyłem swą krótką powiastkę o mym "życiu", po czym odwróciłem się i podszedłem do swojego konia. Na moje szczęście nie był ranny, jedynie wystraszony i zdezorientowany. Chwyciłem lejce i go pogłaskałem.

Wylądowałem na szarym końcu kolumny wojskowej. Wynalazca w dalszym ciągu leżał na koniu, otoczony przez straż. W głowie pojawiały się złe myśli – ptaki zaraz wrócą i to z większym asortymentem, prowadzą mnie do miasta, aby mnie ściąć, bo nie uwierzyli w moją historyjkę, mężczyzna umrze, a mnie oskarżą o jego śmierć, jeśli okażę się kimś ważnym. Zdecydowanie za dużo myślałem, za dużo analizowałem i wymyślałem. Wyobraźnia to mój wróg, zaśmiałem się w duszy, po czym wbiłem wzrok w ziemię. Moje myśli powędrowały ku ptakom – wynalazca oskarżył o ich przybycie Khayr. Dlaczego? Dobrze znałem plany bitew, wszystkie strategie, w tym używane bronie i techniki, i nigdzie nie pojawiała się wzmianka o czymś podobnym. Czyżby mój ojciec...
Moje myśli przerwało głośnie kaszlnięcie i nagłe poruszenie wśród żołnierzy. Nieprzytomny się obudził i podali mu wody. Nie zatrzymaliśmy się, kontynuowaliśmy drogę do miasta – z jednej strony cieszyłem się, że wreszcie wyjdę z tego lasu, z drugiej jednak nie podobała mi sie eskorta wojowników. Po kilku następnych minutach szyk się rozszedł, każdy podszedł do swojego ulubionego towarzysza, powstały grupki i teraz przypominaliśmy bardziej zwykłych wędrownych niż wojsko. Korzystając z sytuacji, przyspieszyłem trochę, póki nie znalazłem się przy koniu z rannym. Miał już otwarte oczy, spojrzał na mnie.
- Nieźle oberwałeś, jak się czujesz? - w tym samym momencie usłyszałem charakterystyczny dźwięk miecza, wyciąganego z pochwy. Spojrzałem na niskiego wojownika, który mierzył do mnie z broni, instynktownie moja dłoń także spoczęła na głowicy.
- Odsuń się od cesarza – w tym momencie chłopak na koniu sie podniósł.
Kogo? Cesarza? To był chyba żart. Spotykam brudnego mężczyznę w jakichś szmatach, który zachowuje się, jakby wziął jakąś używkę, a oni mi mówią, że to "cesarz"? To słowo ani trochę do niego nie pasowało, a mnie wprowadziło w takie oszołomienie, że nawet nie wyciągałem miecza, tylko gapiłem się na żołnierza jak na kompletnego idiotę. Mogłem to wziąć za żart, chciałem to wziąć za żart, ale to by wyjaśniło całe to zamieszanie, to szczegółowe wypytywanie się, kim jestem, ta opieka i ciągła ochrona mężczyzny. Spójrz, los podał ci go na talerzu, a ty nie skorzystałeś z okazji.
Tak naprawdę nie było żadnej okazji.

<Matriasen?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz