Strony

sobota, 31 października 2020

Od Mer do Cynthii

Mer sprowadził więźnia po schodach w dół, z jednej strony podtrzymując go, by nie upadł, z drugiej podtrzymując Mirajane - z tego samego powodu. Obie kobiety wyglądały nie najlepiej i gdyby nie silne ramię gwardzisty zapewne podróż do lochu nie byłaby możliwa. Zbroja otworzył pierwszą celę i wprowadził do niej Cynthię, odprowadzając ją do samej pryczy. Wyglądała na nieco nadąsaną, jednak nie próbowała się wyrywać. Widać lodowe kajdany były argumentem przesądzającym. Przynajmniej na razie.
- A teraz przyznaj się - rozkazała Mirajane - do bestialskiego aktu, którego dopuściłaś się względem niewinnego obywatela miasta.
- Tak, tak! Zgadza się, zrobiłam to - przyznała kobieta, skruszona. - Ale moja pani, mój ojciec jest chory i nie może pracować, matka umarła po urodzeniu mojej czwórki rodzeństwa. Żadne z nich nie ma jeszcze 10 lat, nie mogą pracować, a żeby ich wykarmić i uleczyć chorobę mojego ojca muszę sprzedawać moje ciało jakimś szemranym typom. - Cynthia pociągnęła nosem. - To był pierwszy raz, przysięgam! Nie wytrzymałam jego obleśnego dotyku. Ja... ja musiałam... Żeby nakarmić młodsze rodzeństwo i zdobyć pieniądze na lekarstwo dla ojca... błagam, błagam o wybaczenie! To na pewno nigdy więcej się nie powtórzy!
  Księżniczka patrzyła na więźniarkę, a jej spojrzenie nieco złagodniało. Sama uwięziona spuściła głowę i dłonią ocierała łzy. 
- Cóż, w takim razie... - zaczęła Mirajane, jednak przerwało jej nadejście strażnika miejskiego.
- Pani, pomyślałem, że będziesz chciała obejrzeć jej kartotekę. - Skłonił się nisko, podając grubą, wypchaną po brzegi papierami, teczkę. Księżniczka rozszerzyła oczy i wzięła ją od niego. Zaczęła przeglądać. Cynthia skamieniała ze spuszczoną głową. Zza palców obserwowała, jak twarz władczyni robi się coraz bardziej czerwona. 
- Toż to - zaczęła z oburzeniem Mirajane, jednak zamilkła. Rzuciła spojrzenie, pełne wyższości więźniarce. - Na mocy prawa, nadanego mi przez moją rodzinę skazuję cię na dożywocie w więzieniu. To obleśne, co tu jest napisane. Mer. Idziemy stąd.

KONIEC WĄTKU

Od Lexie do Keyi

Była częścią umowy! - warknęła Lexie do eleganta. - Jeśli umrze, zrywam ją! Rozumiesz? 
- Zrywasz? - Ton mężczyzny miał w sobie zaskoczenie, albo raczej coś na kształt zaskoczenia. Może bardziej... niedowierzanie i... kpinę? - Dobrze. Wedle. Twoje. Woli. - Gwardzistka poczuła uderzenie czegoś ciężkiego w tył głowy i przed jej oczami pojawiła się ciemność.

  Wszystko ją bolało. Dosłownie każda część ciała. Podniosła się z twardej pryczy, na której musiała zostać położona, gdy była nieprzytomna. Pomieszczenie było niewielkie, ciemne kamienne cegły były dominującym motywem, obudowującym to ponure miejsce. Na jednej ze ścian było niewielkie okienko przy samym suficie, przez które wpadały szczątkowe ilości światła słonecznego, a po przeciwległej stronie pomieszczenia drogę zagradzały stalowe kraty. Do nieco zamglonej świadomości kobiety dobiegała z zewnątrz wrzawa ludzi i szczęk broni.
- Obudziłaś się, śpiąca królewno. - Rozległ się szczęk metalu trącego o metal i o kraty celi oparł się tamten mężczyzna. Lexie spojrzała na niego ponuro. - Nie spodziewałaś się chyba, że zerwanie kontraktu wiele zmieni w twojej sytuacji, co? Cóż, twoja strata. - Odbił się od krat i z uśmiechem patrzył na nią z góry zza nich. - Nie oszczędzi ci to walki, ale skoro nie chcesz iść na układ, żadnego układu nie będzie.
- Co? - Gwardzistka poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku.
- Lepiej się przygotuj, walczysz tuż po zmroku. - Mężczyzna obrócił się i zupełnie stracił zainteresowanie Tha'xil. 

  Rozmasowanie zastanych mięśni w końcu nieco pomogło i kobieta mogła się poruszać w miarę normalnie - to znaczy normalnie, o ile normalnym było poruszanie się we wnętrzu niewielkiej, kwadratowej celi. Hałas z zewnątrz nie ustawał w ciągu dnia na specjalnie długo, festiwal musiał być naprawdę duży. A może był to zwykły tryb pracy tego miejsca? "Tego miejsca, czyli gdzie?" Lexie już chyba z dziesięć razy przeleciała w myślach wszystkie lokacje, w których taka arena mogłaby się znajdować. Nie pomagał fakt, że była nieprzytomna i nie miała pojęcia jak długo. Mimo wszystko obstawiała, że nie mogła zostać wywieziona daleko od terytorium Nalayan. W grę więc wchodziło Ucurum, Merkez i Wolne Krainy. Przy czym bardzo wątpiła, by tak duży i hałaśliwy przybytek mógł znajdować się w największym państwie Sayari. Do Ucurum musieliby przewieźć ją statkiem. I był to spory kawał drogi, ale przemawiał za tym fakt, że i tak byli już niemal w porcie morskim. No i w Ucurum nikt by się nie zmartwił czymś takim jak arena. Ewentualnie mogła być w Wolnych Krainach. Nigdy wcześniej tam nie była. Te rozległe, równinne tereny były dla niej wielką niewiadomą. Na pewno nie miały władcy, który jednoczyłby je  w jednolity naród, jednak z tego co słyszała utrzymywały się na licznych, niepodległych ośrodkach, zarządzanych przez różnorodne osobistości.  
  Światło, wpadające przez małe okienko zaczynało się robić przybierać czerwonawy odcień i kobieta czuła, że zostało jej nie wiele czasu. Z kimkolwiek miała się zmierzyć na pewno będzie to doświadczony wojownik, który zapewne położył już na arenie wielu wrogów. Ona nie była tak dobra. Walcząc ze zwyczajnymi przeciwnikami nieraz miała problem. Zacisnęła wargi i sięgnęła pod ubranie. Z niepokojem macała materiał, jednak jej palce natrafiły na znajomy, metalowy przedmiot. Odetchnęła, trzymając na nim palce. Niewielka broszka królewskiego gwardzisty zawsze podnosiła ją na duchu. Zacisnęła na niej mocno dłoń i zamknęła oczy, przywołują przed nie obraz Mirajane. Jej uśmiechnięte, ciepłe oblicze. 
- Pani, na pewno do ciebie wrócę - wyszeptała do siebie.
- Gotowa? - Jej chwilę zadumy przerwał nieznajomy głos i szczęk krat. W wejściu stał jakiś oprych, w towarzystwie dwóch innych, zamaskowanych, wyższych i bardziej barczystych. Lexie skinęła głową i pozwoliła zakuć się w kajdany. I tak nie miała szans na ucieczkę. Tylko by się nadwyrężyła przed walką.
  Zbiry zaprowadziły ją do sporego pomieszczenia, w którym przygotowane było różnorodne uzbrojenie, od prostych mieczy jednoręcznych po egzotyczną broń, która kształtem przypominała kolczaste węże. 
- Pakiet delux, wybierz co ci się podoba, Tha'xil. - Oprych uśmiechnął się, rozkuwając kobietę, a w świetle pochodni błysnęły jego złote zęby.
- Mogę dostać moją zbroję? - spytała z nadzieją, ale tamten pokręcił przecząco głową. Westchnęła i podeszła do dostępnych pancerzy. Była dość niska i większość była na nią za duża, jednak znalazła w miarę pasującą kolczugę, napierśnik, parę nagolenników, naramiennik i stalowe rękawice. Niestety żaden hełm nie pasował na jej głowę. Nie wyglądało to dobrze. Wzięła kilka sztyletów, które umieściła przy pasku i butach. Dobrała dwa sejmitary i wybrała niewielką tarczę, którą przewiesiła przez plecy. Na sam koniec wybrała jedną z dużych i ciężkich włóczni. Nie była najlepiej wyważona, ale była... była w porządku. Jeszcze raz sprawdziła swoje uzbrojenie, poprawiła paski. 
- Z kim walczę? - spytała cicho. 
  Oprych uśmiechnął się ponownie. Widać prezentowanie złotego uzębienia było czymś co szczególnie lubił.
- Gromgir Żelaznoręki - wyjaśnił. - To, czego dotknie, przemienia w metal. 
- Czym walczy?
- Głównie pięściami. - Oprych wzruszył ramionami, 
  Lexie skinęła głową i spojrzała w stronę masywnych wrót, zza których dobiegała wrzawa. Pozostawało czekać. 

  Wrota otworzyły się z hukiem przy akompaniamencie wrzasków i głośnego komentarza w jakimś niezrozumiałym dla gwardzistki języku. Spojrzała na oprychów i nie chcąc zostać wypchniętą na arenę ruszyła, siląc się na pewny krok.
  W pierwszej chwili oślepił ją blask, dawany przez masywne koksowniki, wiszące dookoła areny oraz nad nią, jednak gdy oczy przyzwyczaiły się do blasku rozpostarł się przed nią płaski, okrągły teren, pokryty piaskiem, otoczony wysokimi, ogrodzonymi murem trybunami. Gdzieś w oddali przyozdobiona barwnymi bannerami była bogato zdobiona przybudówka. Jednak Lexie nie miała czasu przyjrzeć się dokładnie. Przed nią, dokładnie po drugiej stronie areny stał solidnie zbudowany mężczyzna. Mógł być człowiekiem. Na prawdę dużym człowiekiem. Jego nagie mięśnie lśniły oliwką w blasku ognia, a stalowe ramię ciągnęło po piasku, ryjąc za nim wąwóz. 
- I to ma być ten champion? - Ryknął rubasznie. - Trochę mały, jak na championa!
  Jego oczy omiotły postać Lexie od góry do dołu i spoczęły na włóczni. Uśmiechnął się.
- To cię nie uratuje, dziecinko. 
  Z pozycji stojącej rozpoczął szarżę. Gwardzistka spięła mięśnie i obserwowała, jak zwalista sylwetka biegnie w jej stronę wiszące bezwładnie ramię wzbijało tuman pyłu za atakującym. Gdy był kilka metrów od Lexie, zatrzymał się gwałtownie, ryjąc butami w ziemię i zamachnął ramieniem, wykorzystując siłę pędu. Kobieta w ostatniej chwili odskoczyła, w tumanach kurzu i z całej siły dźgnęła przeciwnika w bok. Ostrze włóczni trafiło pod żebrami, jednak ześlizgnęło po skórze, jakby była zrobiona z metalu. Przeciwnik to wykorzystał, chwytając koniec broni i przyciągając ją do siebie. Gwardzistka, nie zdążywszy puścić, poleciała na ziemię, tuż pod stopy Gromgira, a gdy uniosła głowę w ostatniej chwili zdołała się odturlać przed kolejnym uderzeniem metalowego ramienia. Zrobiła przewrót, dobywając sejmitarów i jej spojrzenie padło na przeciwnika w momencie, w którym ten przełamywał jej włócznię na dwie połówki. Spojrzał na nią i z błyskiem w oczach odrzucił je w jej stronę. Gwardzistka skoczyła do przodu, z trudem je wymijając i ledwie zdołała przeskoczyć nad przeciągniętą gwałtownie po ziemi metalową dłonią. Wybiła się z ziemi, z całą skumulowaną siłą swojego krępego ciała i całym ciężarem wskoczyła na pierś przeciwnika, jednocześnie wbijając sejmitary w jego kark. A przynajmniej taki był plan, bo miecze złamały się na skórze gromgira przy kontakcie. Kobieta próbowała odbić się od niego i odskoczyć, jednak schwycił ją w połowie manewru za nogę i z dużą siłą uderzył o ziemię. Poczuła, jak całe powietrze opuszcza jej płuca i robi jej się ciemno przed oczami. A przez jej nogę przebiegło nieprzyjemne zimno. Spróbowała się podnieść, nie zdążyła. Ciężka noga Gromgira przygniotła ją do pyłu.
- Mam nadzieję, że pogodziłaś się ze swoimi bogami - szepnął, po czym chwycił ją za twarz i zacisnął. Lexie chwyciła za jego rękę, próbując oderwać ją od jej głowy - na próżno. Nie miała tyle siły co ten masywny mężczyzna. 
  Pod wpływem dotyku Gromgira z jej ciała zaczęły sypać się kryształowe odłamki, a łuska na plecach zareagowała gwałtownym bólem, rozciągającym się w stronę brzucha. Wbiła rękawicę w skórę mężczyzny. Ich ostre krawędzie, ku jej najwyższemu zdziwieniu, przebiły ją i po dłoni przeciwnika zaczęła spływać krew. Widząc to, mężczyzna warknął, uniósł gwardzistkę i cisnął ją przez pół areny. Poleciała jak szmaciana lalka, koziołkując w pyle. 
  Magia. Magia musi wspomagać jego skórę. Dotykając mnie sam ją sobie zablokował!
  Wszystko ją bolał. Z jej czoła leciała krew. Ale nie mogła się poddać. Nie walczyła w końcu tylko o swoje życie. Z trudem uniosła się, ściągając z dłoni rękawice. A on szarżował w jej kierunku. Tym razem był jednak gotowa na to, co zrobi. Gdy jego metalowe ramie wylądowało na ziemi koło niej, wskoczyła na nie i w dwóch susach znalazła się ponownie na jego ramionach. Gwałtownie chwyciła dłonią jego szyi i dała nura na plecy, by wbić się kolanami w jego kręgosłup. Drugą dłonią w powietrzu dobyła sztyletu i z całej siły wbiła go w kark przeciwnika. A potem on się odwinął, jednym ruchem ramienia zrzucając ją ze swoich pleców i poprawiając uderzeniem metalowej dłoni prosto w brzuch gwardzistki. Kobieta poczuła, jak robi się jej słabo. Przez chwilę chyba nawet straciła kontakt ze światem. A gdy go odzyskała, Gromgir zaciskał palce na jej szyi, trzymając ją z metr nad ziemią. Nie miała nawet siły, by próbować się wyrywać. Niósł ją powoli, a tłumy wrzeszczały z ekscytacji. 
  Po chwili rzucił ją na ziemię, rozkładając rękę w geście zwycięstwa. Krzyknął coś w tym dziwnym, nieznanym Lexie języku, a jego oczy utkwione były gdzieś ponad gwardzistką. 
  Umrę - uświadomiła sobie kobieta, leżąc u stóp wojownika. Poczuła wzbierającą w piersi panikę. Nie mogła się ruszyć, nie mogła uciekać, nie mogła walczyć. Umrze. Już nigdy nie zobaczy ponownie swojej pani. Nigdy nie usłyszy ponownie jej głosu, jej śmiechu. W oczach stanęły jej łzy bezsilności. Zacisnęła usta i z trudem uniosła się na kolana. Jeśli miała umrzeć, to przynajmniej powinna spróbować zachować choć resztki honoru. Pochyliła głowę i drżącą dłonią sięgnęła do miejsca, w którym ukrytą miała broszkę gwardii. Zamknęła oczy.
  Z ust komentatora padły ponownie jakieś słowa. Ryk tłumu...
  Gdzieś z końca areny rozległa się muzyka. Lexie zmroziła się krew w żyłach. Słyszała już tą muzykę. Słyszała ja tylko raz, ale raz wystarczył. Z początku cicha, po chwili przybrała na sile, a widzowie, jeden po drugim, cichli. Gwardzistka otworzyła oczy i z wysiłkiem spojrzała na wciąż stojącego przed nią przeciwnika. Stał, tempo wpatrując się w przestrzeń. Jego oczy... były puste. Zupełnie inne, niż przed chwilą. Kobieta wiedziała, że to jej szansa, że powinna uciec, jednak nie miała dość siły, by wstać.
  Jakaś dość niewyraźna, smukła sylwetka zeskoczyła z murów i podbiegła do niej. Te rude włosy, gwardzistka poznałaby je wszędzie. Chciała się sprzeciwić, chciała mu się wyrwać, gdy wsunął swoje ramię pod jej ramię, jednak olbrzymi ból skutecznie jej to uniemożliwił. Chłopak coś krzyczał, nie rozpoznawała słów. A wkrótce nie rozpoznawała już zupełnie niczego.

  Z trudem otworzyła oczy. Leżała na czymś miękkim, a obok wesoło trzeszczało ognisko. Spróbowała się podnieść, jednak ciężka rękawica ją powstrzymała. Znajoma, ciężka rękawica.
- ...er? - spytała słabo, jednak tamten przyłożył jej dłoń do ust. 
  Wzrok powoli jej się przystosowywał do mętnego światła i była w stanie dostrzec więcej szczegółów zbroi partnera. Była bardzo zniszczona, porysowana, wgnieciona i miejscami nawet podrdzewiała. Miejscami zeszła całkowicie, ukazując wewnętrzne warstwy ubrania, a nawet miejscami skórę. Skórę? Więc... jednak Mer miał skórę. Gwardzistka uświadomiła sobie, że nigdy nie widziała go w tak złym stanie. Chciała go wypytać, co się stało odkąd się rozdzielili. Jak ją odnalazł i... jak odbił ją z rąk bliźniaków? Ale i tak by nie odpowiedział. Mer rzadko odpowiadał na pytania. Jedyne co mogła zrobić to cieszyć się, że jest z nią i zdać na jego siłę.

KONIEC WĄTKU

piątek, 30 października 2020

Od Zachariasa do Matriasena

Podczas całej jego paplaniny, poprawiał mi się humor. Tak jak wcześniej brałem go za wariata, jakiegoś bezdomnego, który najadł się nieodpowiednich grzybów w lesie, tak teraz podobała mi się jego emanująca pozytywnością aura, którą zobaczyłem dopiero wtedy, gdy, chociaż miał pokaleczone plecy, wymagające operacji, on dalej dążył do wypełnienia swoich celów, niosąc światu lepsze jutro – jak rozumiałem z jego relacji, aczkolwiek nie jestem pewien, czy te "lepsze jutro", mogłoby dotyczyć mnie. Poniekąd widziałem w nim małego siebie, kiedy po raz pierwszy dostałem miecz do ręki i myślałem /Zbawię świat! Zabije wszystkich złych ludzi i na reszcie zapanuje pokój!/, niestety po tylu latach dalej nie potrafiłem do tego doprowadzić i zacząłem tracić wcześniejszy entuzjazm. Dlatego teraz patrząc na niego, lekko się uśmiechnąłem i w duchu zaśmiałem z jego wizji – nieironicznie.
- Na pewno – powiedziałem, kiedy byłem pewny, że skończył. Rzucił na mnie przelotne spojrzenie, a z jego twarzy także nie znikał uśmiech. Po chwili zmieniliśmy nieco trasę konwoju. – Jak daleko do miasta? – zapytałem. Chciałem już znaleźć jakąś karczmę i coś zjeść.
- Nie cała mila na wschód – wskazał dłonią w bok. Zmarszczyłem lekko brwi.
- Więc czemu nie idziemy na wschód? – zapytałem spokojnie, czując na sobie spojrzenia żołnierzy. Wiedziałem, że jeśli zaraz się nie odsunę od ich cesarza, zasztyletują mnie „przypadkiem”.
- Nie możemy pójść do miasta. Wiem, że ci obiecałem pokazać drogę, ale wszyscy jesteśmy skażeni magią. Póki jej nie zbadam, nie możemy pozwolić, aby się rozszerzyła – powiedział szybko.
- Czy po tych badaniach będę wolny? – Matriasen pokiwał głową. W odpowiedzi się ukłoniłem, jak powinno się to zrobić dla władcy, po czym odwróciłem się i wróciłem na koniec. Pogłaskałem konia po pysku.

Na środku pola stał budynek o dość śmiesznej budowie; był połączeniem kilku metod. Drewniane belki podtrzymujące konstrukcje, gdzieniegdzie wsparte metalem, ściany głównie z kamieni oraz dach ze słomy. Wystarczyła mała iskierka, aby wszystko poszło z dymem. Przyglądałem się warsztatowi, nie będąc pewnym, czy powinienem tam wchodzić. Jeśli ktokolwiek odkryje moje kłamstwa i zrozumie, kim jestem, mogę nie mieć żadnego wyjścia, będę uziemiony i skazany prawdopodobnie na miejscu. 
Przez swoje rozmyślenia nie zauważyłem, kiedy przede mną pojawiły się drewniane drzwi. Nie mogąc już zawrócić, wszedłem do pomieszczenia, wypełnionego mrokiem i przeróżnymi zapachami od stali po papier i parę, zostawiając wcześniej wierzchowca przywiązanego do drzewa. Słysząc ciche „klik”, w pomieszczeniu pojawiło się słabe światło, a zaraz po nim kolejne dwa. W całym wnętrzu znajdowały się tylko trzy wiszące żarówki, które widocznie miały za sobą długi czas użytku. Pierwsze co rzucało się w oczy, kiedy ciemności zniknęły, był bałagan. Tak zwany – chlew. W pracowni górował metal, nie tylko na różnych meblach bądź podobnych przedmiotach, których nie potrafiłem określić, ale leżał on także na ziemi w częściach, albo przykręcony do siebie, tworząc dokończony w połowie projekt. Na drugim miejscu był papier, a raczej plany. Masa projektów wiszących na jednej, konkretnej ścianie. Zarys przyklejony do drugiego, kilka związanych ze sobą kawałkiem sznurka. Wszystkie przedstawiały jakieś maszyny i dla takiego amatora jak ja, były tylko kołami i kwadratami połączonymi trójkątami. Papiery leżały także na ziemi, niektóre zgniecione w małą kulkę, bo przedstawiały pomysł beznadziejny bądź nie do zrealizowania. Na stołach także był bałagan, ale prócz planów leżały jeszcze ołówki, pióra, linijki i nie wiadomo co jeszcze. Dwoma słowami: warsztat twórcy.
- Dobrze, zaraz od każdego z was pobiorę próbkę i zbadam, czy nie zostaliśmy w jakiś sposób oznaczeni – Matriasen zaczął wyjaśniać całą procedurę, która średnio do mnie docierała. Skupiałem się raczej na kartkach papieru, które przedstawiały maszyny. Nie wiedząc czemu, poczułem strach. Nie o siebie, a o innych ludzi z kraju. Jeśli mężczyźnie uda się stworzyć dzieła przedstawione na ścianie, podejrzewam, że nasze szanse się obniżą.
- Teraz ty – usłyszałem głos za plecami. Nim zdołałem zareagować, chłopak wyciągnął w moją stronę jakiś patyczek, którym pobrał próbkę, jaką pozostawiły po sobie magiczne ptaki. Stałem w miejscu, pozwalając mu robić to, co zamierzał, przy okazji czułem na sobie spojrzenia niektórych żołnierzy. Chciałem coś powiedzieć, ale zrezygnowałem, kiedy złapałem kontakt wzrokowy z dowódcą – i wtedy dotarło do mojego umysłu pewne pytanie: czy dzięki tym badaniom wykryje, że nie jestem w stu procentach człowiekiem?

<Matriasen? Zostawiam ci interpretacje badań> 

wtorek, 20 października 2020

Od Mirajane do Lexie

 Rozumiałam wewnętrzne niezadowolenie Lexie. Gdzieś głęboko wiedziałam, że cierpi z powodu odrzucenia mojej miłości. No ale to nie moja wina... Tak wybrało moje serce i tego będę się trzymać. W porównaniu do innych zauroczeń, uczucie do Mer wydawało się być bardzo silne, potężne, zupełnie jak żadne inne. Podobało mi się to. Lubiłam to uczucie, jakie było w moim sercu, uczucie silnej miłości, uczucie, że jest ktoś na świecie z kim chciałabym spędzić resztę swojego życia. Mer. Idealne stworzenie świata. Nie ważne kim był pod spodem... Człowiekiem, potworem, orkiem, golemem, wróżką, wilkołakiem, czy wampirem. Mógł być nawet bestią. Miałam zamiar go kochać, ponad wszystko. Zależało mi, aby być z nim szczęśliwym. I do tego dążyłam. Aby Mer pokochał mnie, a potem razem założyć piękną rodzinę. Rodzina w której też znajduje się kochana Lexie. Ile ja bym dała, aby się ułożyło tak samo,  jak sobie wyobrażałam...

I wtedy właśnie, weszłam do sali, gdzie rozbiegał się ślubny marsz... Powoli kroczyłam w stronę ołtarza, a do mnie dołączyła Lexie. Ujęła moje ramię, prowadząc mnie powoli do przodu. Uśmiechnęłam się pod welonem, a moja biała, piękna, długa suknia kroczyła razem ze mną. Uśmiechałam się, trzymając błękitne kwiaty w dłoni, a moje spojrzenie było ulokowane w zbroi. Zbroi z którą miałam zamiar wziąć ślub. Miałam zamiar zostać jego żoną, kochać go i być zawsze obok...
Otrząsnęłam się po chwili i uśmiechnęłam się cała czerwona. Pogłaskałam jednak włosy Lexie i westchnęłam cicho.

- Pójdę porozmawiam z doktorem. Może coś z nim porobię, może uda się mu nam pomóc. Gdybyś mnie potrzebowała, daj mi proszę znać. - powiedziałam, a po chwili wstałam.
Ruszyłam lekkim krokiem do doktorka, jaki stał przy stole i coś kombinował. Wlewał różne substancje do dużej zlewki, widocznie znowu eksperymentował. Zawsze pragnęłam takiego wyposażenia w swoim laboratorium. Ile ja bym za to dała... Jednak problemem byli przewrażliwieni rodzice. Zdałam sobie sprawę, że teraz rodzice nie żyją. I naprawdę jestem sama i muszę sobie poradzić. To będzie ciężkie zadanie.
- Doktorze, mam kilka pytań. Jeżeli jest osoba zakażona, jakąś dziwną chorobą, na czym powinnam się skupić, aby wynaleźć lek? Nigdy o tym nie przeczytałam, ale czy jest eliksir, który pomoże kogoś namierzyć? No i oczywiście, czy użyczyłbyś nam swojej pomocy przy odzyskaniu Leoatle, na przykład zaopatrzył nas w eliksiry potrzebne do walki i wyleczenia ran... - powiedziała Lexie, wzdychając cicho.
(Lexie? ^^ <3)

Od Lexie do Mirajane

 To byłoby prostsze, gdyby Mirajane za każdym razem nie przyciągała jej do siebie. Przyjaźń... więc tak dokładnie księżniczka widziała ich relację. Zapewne w innej sytuacji cieszyłoby ją, że księżniczka darzy ją tak głębokim zaufaniem, by nazywać ją swoją przyjaciółką, jednak nie teraz, gdy jej zimne ciało wtulało się w usiłujące zachować chłód ciało Lexie, emitując jakieś wewnętrzne ciepło, jedyne ciepło, które mogło stopić zbroję dystansu Królewskiej Gwardzistki. Westchnęła lekko i odwróciła wzrok, przytulając mocno księżniczkę do siebie. Zaczerwieniła się jak burak, ale wytrzymała. Jej pani potrzebowała więcej ciepła. Ciepła i wsparcia przyjaciela. Nie będzie to proste. Wprost przeciwnie, bijące nerwowo serce gwardzistki sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało uciec z jej piersi. Ale zrobi to. 
  Lexie postawiła już pierwszą stopę na tym kruchym lodzie. Pod spodem przelewała się czerwona krew, wypełniając to przeźroczyste serce czerwonym kolorem. Skrzypiało lekko, tworząc rysy pod stopami kobiety, jednak jeśli będzie stąpać dostatecznie ostrożnie, nie powinno się roztrzaskać. 
  Odwzajemniony uścisk dobiegł końca i gwardzistka poczuła się trochę lepiej, odsuwając się od swojej pani. Nie zdołała przybrać swobodniejszej pozy. Raczej długo nie będzie w stanie. Myśląc o tym, uświadomiła sobie, że praktycznie nigdy jej nie przybierała. Może z wyjątkiem czasu spędzanego z Mer. I dojście do tej myśli ją samą zaskoczyło. Milkliwy gwardzista był w końcu jak golem, jak nieożywiony byt, wykonujący polecenia. Był trochę do niej podobny. Gwardzistka poczuła ukłucie w piersi. Nie była nawet pewna, czy czuje żal, czy zazdrość. Był do niej podobny, ale to jego wybrała Mirajane. Może gdyby jego nie było, to ona miałaby szansę... ale teraz było już za późno. Teraz jego zniknięcie tylko pogrążało księżniczkę w coraz głębszej tęsknocie.
  Mirajane spoważniała. Czas na ckliwe wyznania i zapewnienia o lojalności się skończył. Należało przejść do konkretów. Ta rozmowa już i tak trwała dłużej, niż powinna, jeśli jeszcze dziś miały podjąć jakieś akcje. Decyzja księżniczki nie była dla gwardzistki dużym zaskoczeniem, mimo wszystko jednak nie pochwalała jej do końca. Postawienie sług na pierwszym miejscu, przed królestwem dla niej było nierozsądnym ruchem. Choć z drugiej strony może powinna zacząć myśleć o tym, jak o postawieniu misji ratowania króla na pierwszym miejscu? W końcu jeśli deklaracje Mirajane były szczere i miłość do Mer nie była kolejnym zauroczeniem, któremu poddała się księżniczka, to wartość jego życie zrównywała się z wartością życia... królowej. Tak, królowej. Gwardzistka skarciła samą siebie lekko w myślach. Będzie musiała przestawić się na nowy tor, w którym nie ma już do czynienia z księżniczką a królową.
- Wedle twej woli, pani. - Lexie skłoniła się lekko. Zamierzała kompletnie zaufać swojej władczyni. W końcu to ona i jej szczęście były tu najważniejsze. - Wrócę do odpoczywania. Będę gotowa za dwa dni do drogi.
  Gwardzistka z niejaką ulgą usiadła ponownie na posłaniu. Była w stanie ruszyć do akcji w każdej chwili, jednak mimo wszystko czuła tę grzeszną przyjemność, mogąc po prostu położyć się i nie zrobić zupełnie nic. Szczególnie że ostatnie dni były pełne wrażeń zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. 
- Jeśli będziesz czegoś ode mnie potrzebowała pani, zapewne będę tutaj - oznajmiła poważnie, po czym wymusiła na sobie lekki uśmiech. - Jeśli chcesz coś jeszcze ze mną omówić, z przyjemnością to uczynię. W przeciwnym wypadku przespałabym się jeszcze trochę.
(Mirajane? Wiem, Lexie nie jest specjalnie rozmowna. Ale już i tak odskoczyłam z nią od początkowej małomówności XD)

poniedziałek, 19 października 2020

Od Mirajane do Lexie

 Nie chciałam pozwolić, aby dla Lexie stała się krzywda, kiedy wstała, więc próbowałam ją zatrzymać. Nie wiedziałam czemu, ale poczułam od niej... Chłód. Taki sam chłód jaki ja wydzielałam dla obcych pod wpływem klątwy. Zupełnie, jakby moja gwardzistka chciała się ode mnie oddalić. Ale ja... Ja nie chciałam na to pozwolić. Nie mogłam pozwolić, aby się odsunęła. Co z tego, że powinnyśmy być złączone tylko węzłem pracy. Bardzo mi na niej zależało, była dla mnie jak siostra, jak najbliższa osoba jaką kiedykolwiek miałam. Zauważyłam, że zachowuje się niczym na musztrze w zamku, a potem wykrzyczała te piękne słowa od których w moich oczach zajaśniały łzy. Wspaniała i wielka? Nie byłam wcale ani wspaniała, ani wielka. Byłam nikim, w końcu nie uratowałam mojego kraju, nie zrobiłam prawie nic...
- Lexie... Ale to nie jest prawda... Ja wcale nie... - powiedziałam, ocierając łzy. 
Popatrzyłam na nią. Była tak pewna tego co powiedziała, była z tego dumna i chciała wyznawać, że byłam taka, jak powiedziała. Ona zawsze myślała, że jestem cudowna, ale tak nie było. Narobiłam dużo bałaganu, więcej niż mogła sobie wyobrazić. Podeszłam do niej i złapałam jej dłonie, aby przestała salutować. Uśmiechnęłam się do niej, po czym po prostu przechyliłam głowę na bok.
- Dobrze wiesz, że jesteśmy na ty, dobrze wiesz, że jesteśmy blisko. Nie łączy nas praca, ale głębszy węzeł. Łączy nas przyjaźń, Lexie, łączy nas to, że oby dwie chcemy ochronić siebie nawzajem... I ja chcę ochronić też ciebie. - powiedziałam, kładąc dłoń na chitynie, jaka odstawała na jej skórze. - Jak się tym przejmujesz... Nie musisz. Dla mnie zawsze będziesz tą silną gwardzistką, która chroni mnie od złego i zawsze się mną opiekuje, bardziej niż ktokolwiek inny. Będziesz zawsze moją bohaterką... Moją i tylko moją. - dodałam, aby znowu ją objąć czule.
Moje ciało nadal wydawało się być nieco zimne, ale gdzieś z głębi, buchało z niego gorącem. Teraz moim celem było przeżyć dla Lexie oraz dla Mer. Dla nich. Potem odzyskać nasz zamek, nasze królestwo... Wtuliłam się mocniej w moją gwardzistkę i zamknęłam mocno oczy... Gdyby nie to, że kochałam kogoś innego... Na pewno pokochałabym ją...

Przepraszam cię Lexie... Ale naprawdę kocham Mer... I chcę z nim być, pomimo wszystko... Będziesz dla mnie bliska... Zawsze. Na zawsze.


Wierzyłam, że ona pomoże mi odnaleźć mojego ukochanego. Wtedy będziemy razem, nie pozwolę mojemu drugiemu gwardziście się od nas oddalić. Musiałam zacząć być liderem. Musieliśmy osiągnąć nareszcie coś więcej, niż latanie po królestwach. Trzeba było odzyskać Leoatle, ale wpierw, trzeba było odnaleźć mojego rycerza, abyśmy urośli w siłę.
- Lexie, jak wypoczniesz, wyruszymy na poszukiwanie Mer. Potem musimy spytać okoliczne miasta i królestwa, aby użyczyły nam pomocy w walce. Odzyskamy nasz dom. Potem ukoronuję się i zajmiemy się wszystkim od środka... - powiedziałam z powagą. - Musimy odzyskać Leoatle. Musimy odzyskać nasz dom, wywalczyć go i pojmać wszystkich zakażonych. Znajdę lek, aby ich wyleczyć z tego świństwa.
(Lexie? ^^) 

Od Lexie do Mirajane

Moja pani, taki czyn nie powinien zostać bez kary. - Lexie widziała gorzkie łzy Mirajane, gdy ją przytulała, czuła ciężar każdej z nich, spadającej na jej serce i pogrążającej je w smutku. - Jednak zdaję sobie sprawę, że nie wolno mi cię opuścić. Poniosę jego ciężar w moim sercu, razem z każdą wylaną przez ciebie łzą. Chciałam jedynie, byś wiedziała. Nie czułabym się dobrze, doświadczając twojej życzliwości i jednocześnie okłamując ciebie co do tej sprawy. Jeśli mam twoje wybaczenie, jeśli mimo tego zezwalasz mi dalej pełnić służbę u twego boku, nigdy więcej nie podniosę tego tematu. - Gwardzistka schyliła głowę i spuściła wzrok. Jej głos przycichł znacząco. - Dziękuję, wasza wysokość. 
  Lexie poczuła ulgę, gdy Mirajane zadeklarowała, że dalej ją wspiera. Nie miała czasu przygotować się na to wyznanie. Nie miała nawet czasu zastanawiać się nad jego konsekwencjami i co zrobi, jeśli jej pani ją znienawidzi. W gruncie rzeczy było to dość impulsywne. Po prostu stwierdziła, że powinna to wyłożyć przed nią, zanim księżniczka podejmie decyzje, co powinny zrobić dalej. W końcu tylko z pełnym obrazem sytuacji można właściwie obrać kierunek, w którym zamierza się podążać. A skoro nie miały i tak szansy na zdobycie pełnego obrazu trzeba było skupić się na tym, co miały. Choćby i były to niewielkie strzępki informacji. 
  Czy to można nazwać "poniesieniem przez emocje"? Myśl przeleciała przez głowę gwardzistki, obijając się o wszystkie możliwe kąty. Nie była to nieprzyjemna myśl. Była raczej... wyjątkowo zimna. Ostatnie dni obfitowały w emocje. Lexie nie sądziła nawet, że jest w stanie czuć tak wiele. Jak dotąd jedyną silniejszą emocją, którą nosiła ze sobą była miłość do Mirajane. Teraz cała ich gama sprawiała, że czuła się niezręcznie. 
  Księżniczka była blisko, znowu była tak blisko ciała strażniczki. Odsunęła ją delikatnie. Mirajane uż nie płakała, nie powinny być tak blisko. Za bardzo pobudzało to serce Lexie do szybszego bicia. Jeśli miała uczynić swoją panią szczęśliwą, musiała uczynić ponowny wysiłek zdystansowania się od niej. Włożenia swojej miłości w foremkę lojalności. Uśmiechnęła się, niespecjalnie pogodnie i z trudem wstała. Jasnowłosa próbowała ją powstrzymać, jednak gwardzistka dała jej znak, by zaczekała.
  W pierwszej chwili zrobiło jej się ciemno przed oczami, jednak opanowała słabość. Stanęła prosto, spuszczając obie dłonie wzdłuż tułowia i wyprężając grzbiet. Uderzyła stopami o siebie, nie wydając przy tym praktycznie żadnego dźwięku i uniosła prawą dłoń w salucie do czoła. Piżamia, rozczochrana fryzura i bandaże, do tego te paskudne, wystające z obojczyków kawałki chityny. To nie był imponujący widok, jednak tyle mogła jej dać.
- Niech żyje królowa Mirajane Melanie z rodu Reiss - wykrzyknęła gwałtownie donośnym, wojskowym głosem sprawiając, że krzątający się w drugim końcu pokoju medyk podskoczył zaskoczony - największa i najwspanialsza władczyni, która, by chronić swój lud, zaryzykowała swoim życiem i została pochłonięta przez lodową magię, by mimo tego i sił zła czyhających na jej życie powrócić i zaprowadzić ład w królestwie. Wiwat!
(Mirajane? Masz, odpowiednio duża porcia cringe'u xD)

Od Matriasena do Zachariasa

Vanton stał twardo, celując ostrzem floretu w gardło mężczyzny. Jego czujne oczy oficera świdrowały go przenikliwym spojrzeniem. Białowłosy budził w nim złe przeczucie, choć sam jeszcze nie wiedział, co dokładnie wywołuje w nim takie wrażenie. Gdzieś z tyłu głowy przemknęło mu nawet, że gdzieś już widział tego mężczyznę, jednak odrzucił ją szybko. Był po prostu podobny do jego pana, to wszystko.
- W porządku, Vantonie. - Matriasen chwycił się jedyną sprawną ręką końskiego łba, by utrzymać się w pionie. - Pomagał mi, a potem uratował mi życie. 
- Nie widzę na jego ciele ran, mój panie, podczas gdy twoje plecy będą wymagały długiej kuracji. Dla mnie nie wygląda to jak ratowanie życia. -  Oficer zmrużył lekko oczy.
  Matriasen uśmiechnął się i przerzucił nogę przez grzbiet konia, gwałtownie lecąc w stronę ziemi. Vanton zareagował błyskawicznie. Wypuścił broń i tuż przed samą ziemią schwycił cesarza, ratując przed upadkiem. 
- Powinieneś być ostrożniejszy. - Oficer pomógł Matriasenowi stanąć.
- Wiesz, wojownik pokazał mi dzisiaj coś bardzo interesującego. - Chłopak zupełnie się nie przejął tym, co wydarzyło się przed chwilą. - Drzewa emitują zarodniki, które poprzez układ oddechowy dostają się do organizmu nośnego i w reakcji na ciepło oraz płyny wewnątrz ciała zostają pobudzone do gwałtownego rozwoju i w mniej niż minutę wypuszczają solidne pnącza. Najwyraźniej wzrastają, aż do wyczerpania życiodajnych soków z ciała nosiciela, a następnie same rozpoczynają emisję zarodników, by powielić proces. - Im dłużej mówił, tym szybciej zaczynał mówić. - Prawdopodobnie ma to związek z efektem Franssesa Moirego, choć nie jest wykluczone, że ktokolwiek tworzył to szka...
  Vanton upewnił się, że cesarz stoi i zupełnie jawnie całkowicie ignorował słowotok władcy. Jego spojrzenie skupione było na Zachariasie. Ten opuścił już dłoń z miecza, ale nadal wyglądał na spiętego i gotowego do odparcia ataku. 
- Mogę ci odpowiedzieć na pytanie, jak cesarz się czuje... wojowniku. - Głos oficera był nieco zagłuszany naukowym paplaniem, jednak mimo to dobrze słyszalny. Jakby ten przywykł do podobnych sytuacji i dostosował swój tembr. - Jest szczęśliwy, że zbadał niebezpieczną anomalię i kurewsko wszystko go boli. A teraz skoro uzyskałeś odpowiedź na nurtujące cię pytanie, powinieneś opuścić konwój i udać się w swoją stronę.
- Nie może tego zrobić! - Przerwał mu gwałtownie cesarz i zachwiał się, próbując najwyraźniej wykonać jakiś bardziej zamaszysty gest. - Wojownik jest mi potrzebny do przeprowadzenia badań nad właściwościami zarodników oraz stanem ludzi, którzy zdołali opuścić las. Nie może odjechać, póki się nie upewnię, że nie zagnieździły się w nim żadne strzępki lasu i nie rozpocznie dendroapokalipsy w innej części państwa. I to dotyczy zarówno jego, ciebie jak i inkwizytorów. Przed wejściem do miasta musimy skierować się do warsztatu.
- Jesteś ciężko ranny, panie - zauważył, nieco zniecierpliwiony Vanton. - Jeśli nie zajmie się tobą chirurg, twój stan może się pogorszyć. 
- Zatem postanowione. - Cesarz uśmiechnął się do oficera. - Przekaż komisarzowi, że zmieniamy marszrutę. 
  Matriasen nie przybrał władczej postury, nie podniósł głosu i wyglądał dość żałośnie w swoim obecnym stanie, jednak mimo wszystko był cesarzem. Vanton zdawał sobie sprawę, że nie może mu się otwarcie sprzeciwiać. Przynajmniej nie w obecności obcego i inkwizycji. Z niechęcią skłonił się władcy i rzucił jeszcze raz lodowate spojrzenie wojownikowi. Mijając go, podniósł z ziemi floret i nieco bardziej zamaszystym ruchem niż musiał, wsunął go do wnętrza laski. 
  Cesarz stał z trudem, ale stał, opierając się plecami o bok konia. Był niższy od Zachariasa, patrzył więc na mężczyznę nieco z dołu. 
- Jak obiecałem, odprowadzę cię do miasta. To znaczy, może tego nie obiecałem, ale w domyśle miałem to na myśli, więc powinno wystarczyć. Twoja podróż będzie jednak trochę dłuższa, ale chyba wybaczysz mi wojowniku tę małą zwłokę. Byłeś tam ze mną najdłużej i najwięcej widziałeś. Będę potrzebował też z ciebie ściągnąć sygnaturę magiczną karnawałowych posłańców. Trafiły cię, widziałem to bardzo mętnie, ale widziałem na pewno. To była solidna dawka magii i prawdopodobnie będę w stanie przez sympatię namierzyć po niej ośrodek rozkazów. Jeśli go zakłócić pozostanie tylko pozbyć się coru anomalii, by zupełnie zneutralizować skutki. - Sposępniał nieco. - Nie. Nie zupełnie. Nie przywróci to życia zmarłym. - Ale gwałtownie na jego twarz powrócił uśmiech. - Ale już nie długo, wojowniku. Już wkrótce siła postępu i rozumu człowieka doprowadzi do zakończenia tego wszystkiego. Olbrzymie tryby machiny zwycięstwa znajdują się już w ruchu i gdy ostatnie zębatki wskoczą na swoje miejsca, nic już nie powstrzyma mocy technologii. Żaden karnawał, żaden festiwal nie dorówna mocą energii, którą wyprodukować może jedynie mechaniczna praca i mentalny wysiłek wirtuoza-wynalazcy!
(Oh dejm, 2 godziny spóźnienia xd Ale jest. Nie miałam pojęcia jak zareaguje Zacharias, zostawiam ci więc pełne pole do popisu.)

niedziela, 11 października 2020

Od Mirajane do Lexie

 Widziałam, że Lexie nad czymś uciążliwie myślała. Pogłaskałam lekko jej włosy, w końcu, zależało mi, aby czuła, że ciągle, ale to ciągle czuła, że jestem obok i bardzo ją wspieram. Uśmiechnęłam się lekko, po czym przechyliłam głowę na bok, gdy nagle się lekko podniosła. Chciałam ją powstrzymać, ale moja gwardzistka odtrąciła moje dłonie. Przełknęłam nerwowo ślinę, czy to znaczyło, że wiedziała, że ją oszukałam? A może jest na mnie o coś zła? Lexie odtrącała moje dłonie tylko wtedy, kiedy była zła lub była bardzo poważna. Popatrzyłam na ponurą twarz mojej przyjaciółki, mojej rodziny, nieco zestresowałam się nawet, bo nie zawsze odczuwałam taki chłód od kogoś mi tak bliskiego.
- Lexie...?
- Zabiłam króla i królową. - nagle oznajmiła. - Zgodnie z prawem Leoatle coś takiego karane jest śmiercią.
Te zdanie uderzyło we mnie jak piorun. Wiedziałam, że mama i tata nie żyją, ale nie sądziłam, że to Lexie ich zabiła. Odsunęłam lekko od niej dłonie oraz spuściłam nisko wzrok. Nie wiedziałam co mam zrobić. Dłonie zaczęły mi drżeć, a oddech bardzo mi przyśpieszył. Zamknęłam mocno powieki, po czym zaczęłam płakać. Po prostu zalałam się bardzo mocno łzami, kładąc lodowate ręce na swojej twarzy. Krzyknęłam po chwili, a wokół mnie lekko rozlała się chłodna aura. Eliksir od doktora pomógł, moja klątwa nie wywoływała takiego zamieszania jak kiedyś, po prostu w całym pomieszczeniu zrobiło się zimno. Płakałam, krzyczałam, a spływające po moich policzkach łzy od razu zamarzały. Nie sądziłam, że te słowa tak mną wstrząsną. Poczułam jednak po chwili, jak Lexie mnie obejmuje i przytula do swojego ciała. Była zawsze taka ciepła. Wtuliłam swoją twarz w zagłębienie jej szyi, musiałam się wypłakać, aby powiedzieć coś sensownego...
Po około kilkunastu minutach, mój płacz się uspokoił, a wszelkie zimno w pomieszczeniu nieco się rozwiało poprzez otwarte okno. Było ciepło na zewnątrz, więc szybko zaczęło się tam ogrzewać. Lekko podniosłam głowę, odsuwając się nieznacząco od Lexie, tylko na tyle, aby móc spojrzeć jej w oczy. Pogłaskałam policzek mojej przyjaciółki, po czym położyłam dłoń na jej dłoni.
- Nigdy bym ciebie nie zabiła, ani nie ukarała karą śmierci... Taka prawda, że moja mama... To nie była już moja mama... Opętało ją, podobnie jak tatusia... Zabiłaś ich, fakt, ale to nie byli prawdziwi król i królowa. Stali się potworami. Teraz ja, jako pierwsza w kolei do tronu, obejmę władzę. W dość młodym wieku, ale dam radę. Pomożesz mi ty, zostaniesz moim doradcą, ale nadal będziesz moją gwardzistką. Bardzo mi zależy, aby mimo wszystko, ty i ja zawsze były razem. Jesteś dla mnie naprawdę bardzo bliska... I będę pielęgnowała twoje poświęcenie. Ukryję je. Powiadomię lud, iż król i królowa byli zabici przez łowcę potworów, który nie przedstawił się i był zamaskowany... - powiedziałam to bardzo cicho, wręcz powiedziałam to prosto w usta Lexie, aby lekarz jaki był w tym samym pomieszczeniu mnie nie słyszał.
Uśmiechnęłam się,  bardzo doceniałam poświęcenie mojej przyjaciółki. Rozumiałam, że zrobiła to w mojej ochronie i ochronie królestwa. Miałam zamiar ją usprawiedliwić... Nawet gdyby chciała zrobić to specjalnie... Nigdy nie dałabym jej zabić. Za bardzo mi na niej zależało.
(Lexie?)

Od Lexie do Mirajane

To nic takiego, wasza wysokość, tylko zwichnięcie - wymamrotała Lexie, jakby w odpowiedzi, jednocześnie zupełnie nie na temat. Zamrugała, czując, jak jasne światło pomieszczenia razi jej oczy. Mirajane była blisko, gładziła delikatnie jej włosy. I zdecydowanie wyglądała na dorosłą. Majaczenia gwardzistki powoli odpływały i mozolnie zaczynała przypominać sobie ostatnie wydarzenia. - Musimy dostać się do doktora, pani. - Poderwała się gwałtownie, jednak księżniczka delikatnie położyła ją z powrotem.
- Już u niego jesteśmy, Lexie - oznajmiła cicho, z lekkim uśmiechem. 
  Gwardzistce serce zabiło mocniej. Nie była jeszcze pewna, czy powinna czuć ulgę, czy powinna się bać, czy jej pani...
- Więc...? Jest w stanie cię wyleczyć, pani? - Spróbowała ponownie wstać i ponownie została powstrzymana.
- Jest w stanie spowolnić to, co się ze mną dzieje. Póki będę brała eliksir, będzie dobrze. - Spokojny ton księżniczki nieco uspokajał Lexie. - Ale ty musisz odpocząć. - Jej twarz przybrała poważny wyraz. - Lexie, obiecaj mi, proszę, że nigdy więcej nie zrobisz czegoś takiego. Ja... nie zniosłabym... to było straszne i...
- Pani - Gwardzistka chwyciła dłoń Mirajane, którą ta trzymała przy jej policzku - przysięgam. Przysięgam, że zawsze będę przy tobie. Dlatego nie próbuj mnie więcej odesłać. 
- Przysięgam. - Księżniczka ścisnęła lekko trzymaną dłoń. Po tym Lexie lekko się rozluźniła. 
- Pani, co dokładnie ci dolega? - zapytała cicho. Mirajane zawahała się. Widać nie chciała o tym mówić. - Pani?
- Klątwa magii lodu. Powoli zamarzam - wyjaśniła niechętnie. Gwardzistka skinęła głową nie specjalnie zdziwiona. - W normalnych warunkach... zamarzłabym w końcu na śmierć.
- Ale wystarczy eliksir?
- Tak.
  Lexie ponownie pokiwała głową i zamyśliła się. Jeśli regularne branie eliksiru uratuje jej panią, wszystko powinno być w porządku. Ludzie cierpią na różne dolegliwości i dość często muszą zażywać regularnie leki. I wygląda na to, że nie ma to związku z podpięciem do pierwotnego Źródła. Tym bardziej deeskaluje to problem. Kobieta poczuła ulgę. Nie była to kolosalna ulga, ale jednak ulga. Upewniwszy się co do najważniejszych spraw, przeniosła spojrzenie na swoje ciało. Była otulona ciepłym kocem, a na skórze czuła wiele warstw bandaży i jakieś lekkie szaty. Była nieco zmęczona, mimo wszystko nie wydawało jej się, by któraś z części jej ciała była uszkodzona. Najwyraźniej miała czucie we wszystkich kończynach. Nie odmroziła sobie niczego trwale. To dobrze. Sięgnęła dłonią do szyi i delikatnie powiodła nią w dół. Jej palce szybko natrafiły na chropowatą łuskę, a po chwili zatrzymały się na parze niewielkich, twardych wypustek w okolicy obojczyków.
- Dobrze, że dotarłyśmy na czas - mruknęła, jakby do siebie. Poziom magii musiał być naprawdę wysoki, skoro tak mocno ją odkształciło. Gwałtownie spojrzała na swoją panią, jakby z niepokojem. - Pani... czy... jak odpływałam... mam nadzieję, że nie powiedziałam nic niestosownego. - Lexie wodziła wzrokiem po twarzy księżniczki, próbując się na niej doszukać potwierdzenia lub zaprzeczenia. Właściwie myślała wtedy o tylu rzeczach, myślała o niej... i to ją najbardziej martwiło. Jeśli wymsknęło jej się, co czuje do Mirajane... Mirajane nie powinna tego wiedzieć. To mogłoby być dla księżniczki trudne, zważywszy na to, co ona sama wcześniej nieświadoma wyznała gwardzistce. Kobieta przełknęła nerwowo ślinę. Nieprzyjemny ucisk w żołądku wrócił. Wszystko działo się wtedy tak szybko, tak spontanicznie. Nie przemyślała dobrze potencjalnych konsekwencji. Wróć. Przemyślała je. Przemyślała w ułamku sekundy. Nie było lepszej opcji. 
- Trochę majaczyłaś - przyznała ostrożnie księżniczka i uśmiechnęła się lekko. - Nie jestem pewna czy podręcznik rycerza ma tyle formułek przysięgi lojalności, ile usłyszałam.
  Strażniczka poczuła kolosalną ulgę. Ponownie. Nic niezwykłego. Bredząc, faktycznie mogła wrócić do tego, co znane. I silnie skupione wokół jej pani. W końcu cały manewr wykonała jako gwardzista jej królewskiej mości, nie jako kochanka. Kochankowie nie zachowują się tak zimno. Właściwie to był głupi pomysł, że mogła spróbować wyznać jej miłość, będąc półprzytomna. Dobrze. Powoli, bardzo powoli, być może rzeczy zaczną się układać.
- A co "niestosownego" mogłabyś powiedzieć?
- Nie wiem, pani. - Lexie odwróciła wzrok, mając nadzieję, że się nie rumieni. - W każdym razie, pani powinnaś rozpocząć rozmowy z Podwodnym Królem. Jeśli zażyczysz sobie, bym odpoczywała, będę zmuszona powierzyć cię opiece Discorda i Podwodnej Gwardii, jednak wolałabym dotrzymać ci w nich towarzystwa. A nie powinniśmy zwlekać. Z każdym dniem, gdy przebywasz poza królestwem, poddani będą się bardziej niepokoić. Zapewne Podwodni przekazali Nadwodnym informację o tym, że przeżyłaś, jednak twoja przedłużająca się nieobecność będzie ją podkopywać. I nie wiadomo, co teraz dzieje się w królestwie. Jaki jest następny ruch naszego przeciwnika.
- Doktor rekomendował, byś odpoczęła dwa dni - zauważyła Mirajane. Lexie zacisnęła usta.
- Zrobię, co rozkażesz, pani - oznajmiła zwięźle. 
  Teraz z kolei zamyśliła się Mirajane. To prawda, że obie odkładały ten problem na później. W momencie, kiedy księżniczka umierała, skażona swoją magią, nie specjalnie był czas, by myśleć nad powrotem. Życie jej wysokości było priorytetem. Ale teraz, gdy ta kwestia została nieco odwleczona, rany sługi nie powinny być powodem do odwlekania działania. Była też kwestia Mer. Jeśli chciały go odzyskać, pozostawianie go w rękach wroga było niebezpieczne. W końcu ani Mirajane, ani Lexie nie wiedziały, czym dokładnie jest Mer i jak został przejęty przez wroga. Oraz jak odbije się to na nim samym. No i kwestia rodziny Mirajane. Kwestia gwardzistów z zamku. Kobiecie zrobiło się nagle słabo. Dopiero teraz do niej doszło, co właściwie oznaczało to wszystko. 
- Pani... - zaczęła Lexie, ponownie się podnosząc. Księżniczka chciała powstrzymać ją już po raz trzeci, jednak gwardzistka delikatnie odtrąciła jej dłonie. Usiadła na posłaniu. Nawet nie specjalnie odnotowała, gdzie dokładnie się znajduje. - Właściwie to powinnam błagać cię o wybaczenie. Doceniam twoją troskę o mnie i wsparcie, jednak... - Oczy Mirajane skupiły się na gwardzistce. Jej twarz przybrała ponury wyraz. 
- Lexie...
- Zabiłam króla i królową - oznajmiła wreszcie gwardzistka. - Zgodnie z prawem Leoatle coś takiego jest karane śmiercią. 
(Mirajane? Tak, doskonały moment, żeby poruszyć ten temat xD)

czwartek, 1 października 2020

Od Cythian'diala do Orelli

Jeleń nie wyglądała na szczególnie przejętą zjawiskiem, które przez chwilę ukazało się ich oczom. Wydawało się wręcz, że niczego nie zauważyła. Gdy Orella się zatrzymała, ta szła dalej, kierując się prosto na gada, który jednak zniknął, nim pokonała mniej niż połowę odległości, dzielącej ją od niego. A jednak wprawny obserwator mógłby dostrzec w jej oczach cień. Cythian'dial pomyślał, że zjawił się przy boku szlachcianki w doskonałym momencie. Gdyby Ros nie przekazał mu informacji o jej przybyciu, nie byłoby go tu przy niej w samym centrum wydarzeń. Arcymag czuł na sobie spojrzenia wielu oczu. Czuł też niemal iskrzącą we mgle magię, zmagającą się o dominację na trakcie. 
Słysząc, że kobieta nadal nie poruszyła się ze swojego miejsca satyrka odwróciła się do niej, a jej delikatne, białe oczy zostały przesłonione przez rzęsy, gdy spuszczała wzrok. Jej uszy położyły się do tyłu. Objęła swoją prawą ręką lewe ramię, a jej ogonek zatańczył w powietrzu.
 "Ja znam ten kraj" - powiedziała cicho, patrząc na ciemną sylwetkę Orelli i jej konia, częściowo przysłoniętych przez mgłę. "Zaprowadzę cię, gdzie zechcesz. W ten sposób łatwiej ci będzie jej szukać, prawda? A w zamian tylko chcę, byś wybłagała również wolność mojej siostry... jeśli ją wogle znajdziemy..." Ostatnie słowa wybrzmiały tak cicho, że ledwie dało się je wychwycić w gwarze własnych myśli. Ogon Jeleń ponownie zatańczył nerwowo, a jej lewe ramię przesunęło po ciele do góry, by opleść we wzajemnym uścisku prawe. Uniosła wzrok, a jej białe oczy w mlecznej mgle wdały się być tylko pustymi oczodołami. "Opowiem ci nieco o Temeni, znam Rezydentów, wielu Rezydentów, choć czasem tylko z imienia. A jeśli wszystko, jeśli któryś z nich się pojawi, nas obie ochroni autorytet mojego pana. Albo twój miecz. Bo nie nosisz go dla ozdoby, kobieto?" Satyrka przekrzywiła głowę, jakby przyglądając się broni, wiszącej u boku Orelli. Broni, której nie miała prawa widzieć z tej odległości i przy tej mgle.
- Twojego pana? Jesteś...
  "Niewolnikiem mego pana." Odpowiedziała satyrka cicho. "Otrzymałam od niego zezwolenie na poszukiwania. Mój pan jest łaskawy. Ale nie mogłam prosić go o więcej, niż zezwolenie. Nie jestem zbyt silna, ale razem mamy większe szanse. Nie wszyscy są tak łaskawi, jak mój pan. Jeśli wejdziesz do twierdzy jednego z nich, zapewne skończysz w łańcuchach. Będziesz mieć dużo szczęścia, jeśli skończysz w łańcuchach przy swojej córce. A jeszcze więcej, jeśli okaże się, że wciąż cię pamięta po tym, co zrobili jej Rezydenci." 
  Kobiety stały, patrząc na siebie w mlecznej mgle. Orellę przeszedł dreszcz. Jej myśli obracały się wokół ostatnich słów satyrki, przywołując coraz to straszniejsze sceny tego, co jak jej się wydawało, mogło dziać się z jej dzieckiem. Dla Cythiana nie specjalnie oddawały one pełnię zamiłowań Rezydentów, lecz twarz kobiety była już i tak do tego stopnia blada, że nie należało jej dobijać, ukazując pełną prawdę.
- Jeśli chcesz, nie będę cię powstrzymywać. Ale nie mogę nic ci zaoferować. - Kobieta pociągnęła konia w dalszą drogę, zrównując się z satyrką. Ta pozwoliła jej wyprzedzić się o pół kroku i podążyła za nią. Decyzja o wyborze drogi musiała należeć do niej. Cythian'dial nie zamierzał mieszać się w wynik zakładu magów. To leżało w dobrym guście.
  Szły w ciszy, w śnieżnej mgle, po błotnistym trakcie w środku Temeni. Co jeszcze zaplanowali dla nich Rezydenci? Jak zamierzają zwrócić uwagę kobiety?
  Doszli do rozstajów. Samotny drogowskaz na jego środku miał zatarte napisy na tabliczkach. To było miejsce wyboru kobiety. Zapewne jedne z wielu, choć ten pozornie niezbyt spektakularny miał przesądzić o dalszym kierunku zmagań. Szlachcianka zatrzymała się niepewnie przy znaku.
- Pewnie nie jesteś w stanie mi powiedzieć, gdzie prowadzą te ścieżki? - zapytała w powietrze.
"Lord Goliath, Wielki Jullieon Torres, Madame Pollyon, Hrabia Czerwonej Grani, Lady Felisha, Bliźniacze Wieże Rodzeństwa Fungal." wyliczyła po kolei satyrka "I Fort Delaware."
- Nie specjalnie wiele mi mówią te nazwy - przyznała kobieta ponuro.
"Rezydenci, magowie, alchemicy, przestępcy, panowie niewolników. Każdy specjalizuje się w czym innym i każdy mógł być tym, kto potrzebował do czegoś twojej córki. Być może jeśli mi powiesz, jaki miała dar, w czym była wyjątkowa będę w stanie stwierdzić, dla kogo mogła być interesująca?"
- Berenika była... zaraz, nigdy nie powiedziałam, że chodzi o córkę. - Jakby dopiero teraz do niej dotarło, że informacja o jej celu przebiegła między nimi bez jej wiedzy. Położyła dłoń na mieczu i odsunęła się od satyrki. Ta spuściła wzrok.
"A kto inny byłby tak zdesperowany, by wskoczyć w paszczę najgroźniejszej bestii, jak nie matka szukająca córki? Nie myślisz przecież o niczym innym. Tylko o niej. O jej pięknej twarzyczce, o małych rączkach. Komunikacja zawsze działa w dwie strony." Kobieta zacisnęła mocniej wargi, nie opuszczając dłoni z głowni. Satyrka odwróciła się i spojrzała na drogowskaz, odsłaniając kobiecie swoje plecy. "Najwyraźniej nie pragniesz jej odzyskać tak mocno, jak ci się wydaje, skoro przez tę drobną wątpliwość odrzucasz prawdopodobnie jedynego sojusznika, jakiego jesteś w stanie zdobyć w tej niegościnnej krainie."
  Wątpliwości kobiety były uzasadnione, jednak wjeżdżając do Temeni samotnie, bez potężnej ochrony magicznej czy silnego protektora sama zadecydowała o swoim losie. Tak naprawdę jej decyzją będzie, czyim niewolnikiem zostanie, nie czy zostanie niewolnikiem. Osobiście Cythian'dial uważał, że lepiej jest być niewolnikiem akurat tej osoby, której nie jest wymierzana kara za zdradę.
- Nie mogę być pewna, że nim jesteś - oznajmiła kobieta, obchodząc słup w pewnej odległości. W powietrzu pojawiło się krótkie echo triumfu. Ktoś chyba uznał, że marionetka konkurenta nie podołała zadaniu. Dobrze. Grajmy zatem podsuniętymi kartami.
"Sądzę, że twoje dziecko będzie miał raczej jeden z kolekcjonerów." To mówiąc satyrka wskazała na prawo od siebie. "Cenią sobie liczny inwentarz. A szlacheckie dzieci zawsze są cenniejsze, niż pospólstwa. Szczególnie jeśli nikt ważny się nimi nie interesuje. Mniej wtedy z nimi kłopotu."
  Czarnowłosa kobieta przycupnęła przy ziemi, nie zwracając uwagi na słowa satyrki. Przyglądała się śladom, odciśniętym w grząskim gruncie. Sporo ciężkich, męskich butów i pojedynczy ślad czegoś o małych stópkach. Zmierzyła rozmiar. Pasował, choć nie przesądzało to wszystkiego.
- Raczej się nie skuszę - mruknęła i obrała drogę na rezydencję Jullieona Torresa. Dobry początek. Ten zawistny megaloman może być całkiem użyteczny ze swoimi przy długimi przemowami i rozwlekaniem wszystkiego w czasie. Orella będzie miała czas na namysł.
  Satyrka poczekała, aż się kawałek oddali, po czym potruchtała w ślad za nią. Nie truchtała specjalnie cicho, ale też we mgle dźwięk nie niósł się przesadnie głośno. Ale utrzymywała rozsądny dystans za szlachcianką. Musiała się upewnić, że żadne paskudne zaklęcie nie zmiecie jej z obranej drogi. I musiała to zrobić dyskretnie, by nikt nie zorientował się, kim była na prawdę. W każdym razie nie będzie to przyjemny spacerek.

[...]Orella zatrzymała się przed masywnym przewyższeniem, tuż przed parą białych kolumn, na których szczycie widać było parę dumnych, złotych figur, dzierżących elegancki floret i spoglądających z góry na wchodzących. Pierwszy wizerunek Jullieona, który mieli zobaczyć tego dnia i na pewno nie ostatni. Przed nimi białe, marmurowe schody prowadziły w kierunku równie białego, ale uzupełnionego złotem, kompleksu, rozświetlonego wielkimi płonącymi misami.
"Jeśli naprawdę chcesz błagać o litość, nie zapomnij o licznych pochlebstwach i zwrotach pełnych patosu. Jullieon lubi pochlebców. I nie patrz mu w oczy. I nie odzywaj się niepytana. I nie sprzeciwiaj się rozkazom."
  Kobieta rzuciła badawcze spojrzenie satyrce, która położyła po sobie uszy i spuściła wzrok. Lekko zaczęła grzebać kopytkiem w ziemi. 
- Zapamiętam - oświadczyła. Spojrzała w stronę budowli i zacisnęła zęby. Zrobiła pierwszy krok na białych stopniach. A potem było już za późno, żeby się wycofać. Z samego szczytu powolnym i sztywnym krokiem zaczęła iść smukła postać w biało-złotej szacie. Niosła w rękach coś złotego, jednak z tej odległości nie było jeszcze widać, co.
  Orella zrobiła ruch, jakby chciała się cofnąć, jednak za jej plecami pojawiła sie para masywnych postaci. Oboje w złotych napierśnikach. Oboje o perfekcyjnym, atletycznym ciele. I oboje w hełmach, których przyłbicą było lustro. Chcąc nie chcąc, jedyną drogą była droga do przodu. Kobieta jęła wspinać się powoli, mijając kolejne marmurowe kolumny z wizerunkiem tego samego mężczyzny, co na wejściu, przyjmujące coraz to wymyślniejsze pozy. Wszystkie dumne. Wszystkie piękne. Wszystkie patrzące na wchodzącego z góry.
  Gdzieś w połowie, na jednej z szerszych półek, idący od góry mężczyzna stanął wreszcie twarzą w twarz ze szlachcianką. Jego odzienie było nienaganne, jego ciało delikatne i o subtelnej urodzie chłopca, choć ewidentnie musiał być już dorosłym mężczyzną, z racji swojego pokaźnego wzrostu. Jego twarz również zasłaniało lustro, przyczepione do laurowego wieńca, okalającego jego skronie. Złoty kształt, który przybysze już z daleka widzieli w jego dłoniach, był taca, na której leżała złota misa z wodą i biały ręcznik oraz mały flakonik z perfumami.
- Obmyjcie swoje dłonie i fizjonomie, zanim stawicie się przed obliczem Najwspanialszego, Złotego Słońca Swoim Nieskończonym Blaskiem Ogrzewającego Nas Jakże Mizernych, Wielkiego Cesarza Wzgórz Miodem i Mlekiem Płynących, Jullieona Torresa - oznajmił doniosłym, jednostajnym i nieco śpiewnym głosem. Ciche szczęknięcie zbroi za plecami Orelli nie pozostawiało złudzeń co do tego, czy mają jakiś wybór. Kobieta opłukała dłonie i twarz w misce. Woda miała wprost idealną temperaturę, a ręcznik był miękki, ale chłonny. Już chciała się odsunąć, by zrobić miejsce satyrce, gdy sługa zwrócił jej uwagę, na flakonik z perfumą. Nie do końca zadowolona jej również użyła, a następnie patrzyła, jak satyrka doprowadza się do porządku. Cythian'dial miała przez cały czas spuszczony wzrok, była też lekko skulona, a jej ogona poruszał się niespokojnie. To powinno wystarczyć, by udać niepokój. Chwilę po tym, jak arcymag psiknęła w swoją stronę perfumą usłyszała, jak ciało kobiety osuwa się bezwładnie na ziemię. Środki usypiające. Jednak. A po chwili sama pozwoliła sobie odpłynąć do głębszych pokładów świadomości. 

[...] - Jak widzicie Ja, Wielki Jullieon Torres - świadomość Orelli powoli wracała do normy, ale nie podobało jej się specjalnie to, co słyszy - moją niebywałą wpros inteligencją, gracją i, co najważniejsze, niespotykaną mocą magiczną oraz klasą, sprytnie i nad wyraz błyskotliwie wykorzystałem niesnaski i nieporozumienia wśród was, nędzni magikowie, by snuć moją doskonałą intrygę, której geniuszu wasze rozumy nie byłyby w stanie nawet w jednym procencie pojąć. Otóż Ja, właśnie Ja, zwabiłem tą oto tu młodą damę i swoim niebywałym wprost talentem i siłą persfazji wcieliłem w poczet moich niewolników, gdyż moje miłościwe serce i wspaniałomyślność nie pozwoliły mi jej zabić, pomimo jej nędznego wyglądu, i uczyniłem jej zaszczyt stania przy mojej wspaniałej osobie. - Jullieon był w siódmym niebie. Pozostali członkowie spisku patrzyli na niego spode łba, zapewne zastanawiając się, jak by go tu zamordować. Ale układ to układ. Ten, który pierwszy sięgnąłby po broń musiałby zostać zabity przez pozostałych. A nikt nie chciał być tym martwym. - Patrzcie i podziwiajcie, gdyż złapałem ją pomimo niecnego ciosu, jaki jeden z was chciał zadać, umieszczając przy jej boku swojego niewolnika. - Mag uczynił gest ręką i do pomieszczenia wprowadzono satyrkę. Miała worek na twarzy i była ciasno skrępowana. Na jej ciele widać też było ślady po cięciach bicza. Rzucono ją na kolana przed stołem, zwracając uwagę znajdujących się tam spiskowców. Torres podszedł do niego i zdarł z jego głowy worek. - Swojego marnego i niekompetentnego głupca - Cythian'dial miał spuszczony wzrok. Zupełnie się nie poruszał, ale jego myśli powędrowały w stronę Orelli. "Na prawdę wierzyłem, że będziesz miała szansę błagać o litość. Jednak rządza władzy Jullieona była najwyraźniej większa, od chęci napwania się czołgającym się u jego stóp człowiekiem. Trochę szkoda, bo chciałem uczynić z niego przykład dla reszty." - Który nie mógł choć w ułamku mierzyć się z moim geniuszem. Idioty - Myśli Orelli były dość nieskładne, nieco spanikowane, nieco wściekłe. Gdyby nie miała zakneblowanych ust kto wie, co by się z nich posypało? "Jak mówiłem, jestem jedynym sojusznikiem, którego możesz zdobyć w tej niegościnnej krainie. Mogę zaoferować ci dużo. Znacznie więcej, niż mogłoby ci się wydawać. Protekcja mego Pana, znajomość tego miejsca, wsparcie. Odnalezienie twojej córki nie będzie problemem." - który mimo zbliżenia się tak mocno do celu nie zdołał przechylić szali na kożyść swego słabego pana. Ale czegóż można się było - "Wahasz się. Nie ufasz mi. Boisz się. Oni już się tobą zabawili. Jullieon pewnie jeszcze się zabawi. Ale jesteś śmieszna, póki jesteś nową zabawką. A Jullieon nie trzyma zabawek, które mu się znudziły." - spodziewać po tym, który próbował konkurować z prawdziwym i niepowtarzalnym mistrzostwem mojego umysłu? Czegóż można się było spodziewać po słudze i po nędznym magu, swoje szanse na zwycięstwo powierzającemu w ręce sługi? - "Nie ufaj mi. Brak zaufania jest cechą, która sprawia, że jesteś bardziej wartościowa. Zamierzam złożyć ci ofertę. Jedyną alternatywę dla życia niewolnika pod protekcją Jullieona." - Cóż, skoro już się na to poważyłeś, czemu nie odbierzesz swojej własności? Zawiodła i to sromotnie, a ja chętnie zobaczę, jak zostaje ukarana. Brudne zwierzę, nie wiem jak coś takiego można w ogóle trzymać w swoim domu. - "Możesz. Możesz się nie zgodzić. Ale niech poparciem moich słów będzie moje ciało. A nawet nie należę do niego. Jaka oferta? Chcę twojej wierności. Mówiłaś, że przychodzisz błagać o litość. Powiedzmy, że błaganie nie jest walutą, którą ktokolwiek byłby w stanie przyjąć. Ale twoje ciało, twoja dusza i umysł już tak. W zamian? W zamian otrzymasz moc. Ta moc pozwoli ci się stąd wydostać. Ukarać tych, którzy się tobą zabawili i odnaleźć córkę." - Co? Nikt? Nikt się nie chce przyznać? Czyżby teraz obleciał was tchórz?
- Skończ już tę tyradę - przerwał mu jeden z bardziej znudzonych Rezydentów. "Jaką masz wartość dla mnie? Jak zamierzam to zrobić? Dla mnie jesteś bezcenna. Bezcenna, jako zdesperowana matka, szukająca córki. Wyrazista i piękna. O stalowych rysach, o więdnącej urodzie. Twoje koneksje ze szlachtą Merkez. Twoje wykształcenie szlacheckie. Twoje pragnienia, twoja historia. Chcę tego wszystkiego. Dramat i ciepienie mają w sobie finezję." - Myślę, że wszyscy się tutaj zgadzamy, że skoro pojmałeś go w swojej posesji to powinieneś po prostu go zabić.
  Przez zgromadzonych magów przebiegł pomruk aprobaty. Oj ich nerwy były już na skraju wyczerpania. A przecież miał to być dla nich dopiero początek koalicji pod Jullieonem Torresem, megalomanem numer jeden, jeśli tak można powiedzieć.
"Byś mogła zaczerpnąć z mojej mocy zamierzam dokonać transfuzji monotorowej influencyjnej esencji mojego bytu, by przez sprzężenie zwrotne doładować naturalne predyspozycje... Nie, nie będzie problemem ich obecność. Ani to, że jestem związany. Ani to, że ty jeteś związana. Rozmawiamy już jakiś czas i rzaden z nich się nie zorientował."
- Dobrze! Niech więc tak będzie. - Jullieon dobył trzymanego przy boku floretu. "Musisz zaryzykować w którąś stronę." Wycelował go w pierś satyrki. "Twój wybór: w którą." I zamachnął finezyjnie, celując w głowę.
"ZGODA"
Mocna, telepatyczna wiadomość rozbrzmiała w telesferze całej sali. Floret przeleciał przez pustkę, a na twarzy Jullieona wymalowało się zaskoczenie. W tej samej chwili wszystkie lampy w pomieszczeniu pękły, pogrążając je w ciemności. Rozległ się krzyk, który na raz przeszedł w głęboki, gardłowy ryk. Orella czuła się, jakby coś smażyło jej wnętrzności, jakby pożerało ją od środka. Zerwała się z krzesła, do którego jeszcze przed chwilą była przywiązana i chwyciła za pierś. Jej palce zaczęły się przekształcać w srebrzyste szpony, a jej ciało pokrywała łuska. Opadła na kolana, a palące żywym ogniem kończyny przystosowały się do czworonożnej postawy. Jej ciało rozciągało się, aż poczuła, że plecami wbija się w sufit. Gorąc w środku był nie do zniesienia. Zaryczała ponownie i wypluła z siebie jęzory czerwonych płomieni. Nie do końca kontaktując, nie do końca kontrolując siebie ruszyła w przód. Instynkty powoli przejmowały kontrolę. Małe laleczki wrzeszczące, wymachujące w powietrzu patyczkami lub po prostu uciekające budziły w niej wściekłość. Nie wiedziała już nawet czemu. Nie rozumiała. Jej świadomość zasnuła mgła.

[...]"Dobra robota, Orello von Warenhasse" oświadczyl Cythian'dial w swojej zwykłej, karłowatej formie małego demona. Był bez ubrania i jego czarna materia znaczaco odcinała się od otaczającej ich ciemności nocy. Wyglądał dość ludzko, poza tym, że ciało nie miało większości wypustek, a twarz posiadała tylko oczy. Miał też niewielkie różki. Kobieta spróbowała zebrać się z ziemi, zdołała jedynie podnieść się do pozycji siedzącej. Cythian'dial podszedł bliżej i stanął tuż przed nią, mając teraz twarz na wysokości jej twarzy. 
- Co...? - Kobieta była dość zdezorientowana, jednak ta mała postać przerwała jej, kładąc palec na jej ustach. Arcymag wpatrywał się bezwyrazowymi, błękitnymi oczyma w jej twarz. Przeciągnął palcem z jej ust w stronę jej lewego ucha i delikatnie wsunął pod nie.
"Czas dopełnić twoją przysięgę. I moje zobowiązanie. Orella von Warenhasse za Berenikę von Warenhasse. Kobieta, będąca smoczym potomkiem za jej własne potomstwo. Nie bój się. Demony dopełniają swoich paktów." Jego niewielkie paznokcie wbiły się w nasadę jej ucha. "Ja, Cythian'dial, Arcymag Temeni, zobowiązuję się do wypełnienia twojego warunku oraz czynię ciebie, Orello von Warenhasse mi bezwarunkowo posłuszną. Et pactum perfici." Po tych słowach pociągnął, a kobieta wrzasnęła z bólu i chwyciła się za miejsce, w którym jeszcze przez chwilą miała ucho, a teraz spływała z niego krew. Z przerażeniem uniosła wzrok na demona dokładnie w chwili, w której głowa tego rozwarła się nienaturalnie, odłaniając mroczne wnętrze i Cythian'dial wsuwał do środka jej ucho. Szczęka się zacisnęła i stojąca przed nią niewielka postać wykonała szybki ruch ręką. Krew przestała płynąć, ból zelrzał.
"Nie gustuję w rozrywaniu ofiar, jednak muszę przyznać, że zjedzenie ciebie byłoby nad wyraz smaczne." Odwrócił się. "Ros" pobliskie trawy zaszumiały nienaturalnie i wyłonił się z nich z zakłopotanym uśmiechem całkiem przystojny mężczyzna "Zajmij się nią. W końcu to ty jej nie zabiłeś."

KONIEC WĄTKU