Strony

piątek, 21 lipca 2017

Od Ashley do Madelyn

Nie mógł się poruszyć. Jego ciało było sparaliżowane, jak zawsze z resztą kiedy to robił. Znajdował się w jakimś lesie. Burym i cichym, który przyprawiał o ciarki. Stał, gdyż nie mógł nic zrobić. Nagle obraz zaczął się samoistnie przemieszczać. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i znalazł się przed jakimś wielkim budynkiem wykonanym z kamienia. Znajdował się na polanie, która była otoczona lasem, w którym niedawno się znajdował. Czucie powróciło do niego. Przechylił się w przód, tym samym prawie wpadając na olbrzymie, drewniane drzwi. Budynek był w większości okryty winoroślami. Rozejrzał się w prawo i w lewo. Kiedy jednak chciał dotknąć klamki, drzwi same się otworzyły. Coś go ciągnęło do środka. Stanął, a przed sobą miał trzy drogi. Dwie prowadzące przy ścianach po jego obydwóch stronach, zaś ostatnia prowadziła na wprost. Z niewiadomych przyczyn, wybrał środkową drogę. Z każdym krokiem, zaczął czuć się jakoś dziwnie. Do jego nozdrzy dostał się odór zgnilizny, jakby coś zaczęło się rozkładać. Poczuł zimne powiewy, chociaż, że znajdywał się w środku zamkniętego pomieszczenia. Również światło zaczęło bladnąć. W końcu było ciemno jak w grobowcu. Korytarz był długi i bardzo ciemny. Zakręciło mu się w głowie, przez co upadł na ziemię, przytrzymując się tym samym za czaszkę. O mało co nie wyrwał sobie włosów. Obraz wokół niego rozmazał się, przez co zamknął oczy. Kiedy je otworzył, znajdował się przed jakimiś drzwiami, które wydawały się oświetlone, choć takie nie były. Z trudem wstał i rozejrzał się za siebie. „Przecież... Przed chwilą był tu korytarz, wiec...” ponownie odwrócił się w stronę drzwi, dokańczając myśl „Jak?”. Po obejrzeniu się raz jeszcze dostrzegł, że te drzwi były inne od pozostałych. Były zadbane. Reszta albo miała jakieś dziury lub po prostu wyglądały mało estetycznie, jakby były przesiąknięte pleśnią. A te drzwi... były pomalowane na bordowo, zaś klamka była czarna i o wiele dłuższa od reszty. Niepewnie chwycił za nią. Kiedy popchnął drzwi, oślepił go blask, przez co był zmuszony zasłonić oczy ręką. Kiedy już się do tego przyzwyczaił, w środku ujrzał jakąś grupkę. Patrzyli się na niego. Jedni zza szafek, foteli, inni po prostu oderwali się od rzeczy, które obecnie robili. Wtedy podbiegła w jego stronę szarowłosą dziewczynka. Nic nie robiła, tylko stała i patrzyła się na niego swoimi dużymi, zielonymi oczkami. Nagle, na całej jej twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. Wyciągnęła w jego stronę swoją rączkę.
- Zaopiekujesz się nami? - powiedziała to, przekręcając tym samym swoją głowę.
Kiedy zdjął z niej wzrok i spojrzał się na pozostałe dzieci, ujrzał na ich twarzach ten sam uśmiech co u niej. Jego palce zaczęły drgać ze zdenerwowania. Kiedy chciał się wycofać, ta sama dziewczynka powieliła swą wypowiedź
- Zaopiekujesz się nami?
Przełknął z trudem gulę w gardle. Dzieci skryte we wnętrzu pokoju zaczęły powtarzać jej wypowiedź, lecz brzmiało to jak rozkaz. Cofnął się o krok, a gdy chciał się odwrócić w stronę korytarza, na swej drodze ujrzał srebrnowłosą. Wskazywała na niego palcem, a z jej oczu zaczęła wypływać jakaś dziwna ciecz.
- Zaopiekujesz się nami? - zbliżyła się do niego.
Widząc jego niezdecydowanie, zrobiła srogą minę po czym wrzuciła go do pokoju. Pod wpływem upadku, zamknął oczy, kiedy jednak je otworzył, zobaczył zamknięte drzwi. Czym prędzej wstał i podbiegł do nich, próbując je otworzyć. Naciskał, szarpał, ciągnął - wszystko na nic. Zamarł, gdy tylko poczuł zimny powiew na swym karku. Powoli odwrócił głowę w stronę środka pokoju, jednakże... nikogo tam nie było? Pokój był zniszczony, ciemny. Jakby ktoś tu wpadł, splądrował wszystko i wyszedł. Puścił klamkę i podszedł do krzesełka, które jako jedyne było nienaruszone. Oświetlało je nikłe światło. Wahając się trochę, zaczął do niego podchodzić. Kiedy był na tyle blisko, by usiąść, wyciągnął rękę w stronę tejże rzeczy. Wtedy usłyszał szmer za sobą i zanim zdążył się odwrócić, został popchnięty na krzesło, które wydawało się go uwięzić. W miejscu gdzie stał, pojawiła się ta sama dziesięciolatka, co przedtem.
- Pobawisz się z nami?
Chciał się podnieść, lecz to jej się nie spodobało. Zaczęła wydobywać z siebie szaleńcze krzyki, przez co był zmuszony zatkać uszy, jak i przystać na jej propozycję. Kiedy się zgodził, uspokoiła się, a z cienia zaczęły wychodzić pozostałe dzieci. Było ich łącznie ośmiorgo. Stanęły w półkole przed nim i zaczęły coś szeptać. Wtedy zza ich plecy zaczęli wyrastać jacyś ludzie. Jeden po drugim padali na ziemię, to poprzez odstrzał, to przez dźgnięcie w ciało jakiegoś ostrza. Każde ginęło osobno, w inny sposób. Kazały mu na to patrzyć bo gdy tylko zamykał oczy lub odwracał wzrok, one wszystko powtarzały. Zaczął krzyczeć. Chciał się uwolnić. Tak mocno się szarpał, że... się uwolnił? Był na czworakach, podpierając się o podłogę. Dyszał mocno i głośno. Nagle z ciemności przed nim, zaczęła wypływać jakaś ciecz. Jak poparzony, zaczął się oddalać, lecz wtedy wpadł na coś. Spojrzał się w górę, gdzie opadła kropla tej samej cieczy. Nade nim stała ta sama dziewczyna, a z jej oczu ponownie zaczęła spływać ta ciecz, lecz nie tylko stąd. Zaczęło jej to wypływać z nosa, uszu, jak i ust. Patrzyła się na niego jak gdyby nigdy nic i uśmiechała się.
- Zaopiekujesz się nami?
Wtedy otoczyły go pozostałe dzieci, z których również zaczęła spływać ta tajemnicza ciecz. Choć wyglądało to na krew, wcale nią nie było. Odczuwał to. Wtedy dzieci, zaczęły zamykać go w coraz to ciaśniejszym okręgu. Otwarł na tyle szeroko oczy, jak bardzo mógł. Nagle dziewczyna, przy której leżałem, powiedziała zapłakana.
- Zapłacisz nam za ich winy!

* * *
- Wiesz co Ramzes? Książki z wymiaru Zdziczenia są cudne. Nie znalazłam stamtąd jeszcze ani jednego ze szczęśliwym zakończeniem. Podobają mi się. - przyznałam, zamykając książkę z czarną okładką i chowając ją do zmniejszającego woreczka. Kiedyś sprzedam, bynajmniej mam taki zamiar. Zeskoczyłam z belki i podeszłam do konia. Miałam dzisiaj wolne, nie miałam ochoty się targować, tym bardziej, że nieco za długo spałam i wszystkie dobre miejsca zostały zajęte, a chodzenie w te i we w te nie było nudne. Wolę stać w miejscu i drzeć się, aby wszystkich przekrzyczeć, bo jednak na targu to za cicho nigdy nie jest.
Chwyciłam lejce konia i wskakując na niego wyszliśmy z boksu kierując się na miasto. Trzeba by coś zjeść, prawda? Karczma, w której dzisiaj spałam nie miała zbyt dobrego jedzenia, dlatego musiałam wybrać się w miasto, a raczej na targ. Miałam zamiar kupić sobie coś dobrego, ale kiedy tylko tam się znalazłam poczułam się jak w domu. Ten hałas, każdy siebie przekrzykuje, każdemu chodzi tylko o pieniądze, albo tanio kupiony towar... cudnie. Co ciekawsze, ludzi mi ustępowali, pewnie dlatego, że nikt nie chciał zostać zgniecione przez konia, mojego czarnego ogiera. Stanęłam i zeskoczyłam z konia, kiedy zauważyłam stragan z warzywami. Kupiłam dwie marchewki, jedna dla mnie, a druga dla Ramzesa.
- Witam. - usłyszałam zza pleców. - Chciałbyś może kupić tkaninę? - odwróciłam się i zobaczyłam... dziecko? Zaraz... niektórzy ludzie tak wyglądają, jak ona. Była taka drobna... Mniejsza ode mnie i taka urocza... Wyglądała jak dobry duszek; z tym dobrym to już mniej cudnie.
- A jaką? - same słowo tkaniny mnie zainteresowało, bo miałam nadzieję na coś lekkiego i przewiewnego, aby uszyć sobie nową bluzkę, ale przedmiot okazał się zbyt jasny. - Nie lubię takich kolorów. Kupuje tylko czarne, do ubrań. - podałam dla konia połowę swojej marchewki, której nie zjadłam. Nie miałam już na nią ochoty, była dziwna w smaku.
- Szyjesz ubrania? - pokiwała głową i poklepałam konia do szyi.
- Wiesz co możesz zrobić, aby szybciej sprzedać? Stanąć na jakimś wyższym podeście, wywiesić na czymś dywan i krzyczeć, tak jak oni wszyscy. Zaczepianie pojedynczej osoby chyba mało Ci da. - stwierdziłam wskakując na konia.

< Madelyn? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz