Strony

piątek, 23 marca 2018

Od Sivika do Carreou

Nie odpowiedział, jedynie przemielił informacje i chyba robił to do momentu zaśnięcia w wynajętym dwuosobowym pokoiku w jakiejś lepszej gospodzie, którą gdzieś tam kiedyś słyszałem, że zachwalano. Przytulna, ciepła, gospodarz przyjemny, gospodyni jeszcze lepsza, a piwo też należało do dość smacznych, o czym przekonałem się, gdy chłopak udał się na spoczynek, a jako że było dopiero po południu, ruszyłem pierw do miasta po jakieś mniejsze zakupy, których potrzebowałem, a później usadowiłem się przy jednym stole z dość przyjemnym towarzystwem.
Przepadałem za takiego typu aktywnościami, czułem się wtedy na nowo jak młody bóg, dwudziestoletni gówniarz, który może zawładnąć tym światem, podbić go z palcem w dupie, zmienić realia, gdy okrutna prawda mówiła jasno, że raczej nic się w kwestii działania wszechświata nie zmieni i będziemy musieli żyć w jako takim padołku do końca. Dość przykre realia, do których po kilkunastu, kilkudziesięciu latach życia szło się przyzwyczaić i nawet zacząć na nie machać ręką, bo im człowiek starszy, tym jakoś mniej się angażuje.
Nie siedzieliśmy zbyt długo, kulturalne towarzystwo rozeszło się do domów, czy swoich wynajętych pokoi, w tym i ja, który rzucił okiem na kulącego się, podchrapującego w najlepsze chłopaka, po czym po szybkim ogarnięciu się, sam runął na łóżko.
Przewalałem się z boku na bok dość długo, dalej kminiąc, skąd nagle chłopaka naszły myśli o miłości, chęć zrozumienia uczuć i inne tego typu sprawy, o których najwidoczniej nie miał zielonego pojęcia. Podparłem się na ramieniu, zerkając na obiekt rozmyślań. Skąd się wziął, z jakiej choinki urwał. Słyszałem co nieco o aniołach, zasnute tajemnicami legendy, jakieś opowiastki o ich niewinności, czy innych pierdołach.
Ale czy nie powinny wiedzieć o podstawowych uczuciach człowieka? Nie powinny zdawać sobie z tego wszystkiego sprawy? Rozumieć, jak to wszystko funkcjonuje? Czy ich stwórca popełnił błąd, czy może miały powstać jako takie nie do końca sprawne istoty, wręcz upośledzone społecznie.
A może to tylko chłopak był takim wyjątkiem od reguły? Może tylko tu poszło coś nie tak, jak powinno?
Pytań było wiele, brak odpowiedzi na nie drażnił, namiętne myślenie mroczyło umysł, oczy zaczynały się kleić, powieki robić ciężkie. Ziewnąłem szeroko, przecierając dłonią twarz.
Miałem tylko pomóc mu z duchami, a nie robić za prywatną niańkę do oporządzania dużego, za dużego dziecka. Miałem tylko pociągnąć trochę kasy za uporanie się z upierdliwym, martwym człowiekiem, a nie, do cholery jasnej wykładać własne zarobki, byle utrzymać blondyna przy życiu, na które ciągle się targał.
Ułożyłem się na wznak, podłożyłem dłonie pod głowę i czekałem, bo mimo że senny, to marzenia nocne jakoś opornie do mnie przychodziły, jak zawsze, zresztą. Zawsze prychał, gdy widział, jak bardzo męczę się przy zasypianiu. No, ja przynajmniej odpływałem. On czuwał. Przez wieczność. Żałowałem, że nie mogę chociaż raz oglądnąć, jak on śpi. Jak się odpręża. Jak jego świadomość nagle znika.

Kruki. Tysiące kruków. Tysiące rozwrzeszczanych ptaszysk, krzyk, skrzek, okrutny chaos, harmider przyprawiający o migreny.
Szybkie kroki, bieg, skrzypienie śniegu pod gołymi stopami, mróz skuwający płuca, ból w klatce piersiowej.
Cel się oddalał, chociaż tak szybko przebierałem nogami.
Zagrożenie się zbliżało, chociaż tak panicznie przed nim uciekałem.
Symfonia jęków, łamanych gałęzi, świstu strzał. Deszcz czarnych jak noc piór. Oddech na karku, gorący, głośny, agresywny. Sapnięcia, piski, wydech skierowany prosto na chłodny policzek.
Wybiegłem na polanę, nagle, a wszystko zniknęło. Był tylko las. Był tylko puch. Było tylko zbiorowisko okrutnych zwierząt, które dziobały, tańczyły, zbierały się nad czymś.
Nade mną. Nad martwym mną. Nad martwym mną ze strzałą wystającą z czoła.
Krew.
Bzy.
A za chwilę to ja tam leżałem. To ze mnie wyrywał swoją strzałę. Nie lubił ich tracić, najgorzej wyklinał, gdy grot utykał w ofierze.
We mnie.
Krzyk, pot, łzy, jęki.
Łomotanie tysięcy par skrzydeł, ryk, okrutny chaos, harmider.
Pocałunek.
Cisza. Pustka. Ja i on, świat nagle zniknął, przestał mieć znaczenie, ptaki padły martwe, las spłonął.
Aysal. Nie widziałem jego twarzy, nie musiałem, wiedziałem, że to on. Zakrzepnięta farba w kąciku ust.
Odór juchy, czerwony śnieg.
Pocałunek.
Zniknął.
Płacz. Głuchy płacz. Płacz bez echa, bez odzewu. Mój płacz.

Obudziłem się leniwie, co nie zmienia faktu, że z rozedrganym oddechem, potem na skroni i przerażonym wzrokiem wlepionym w sufit. Nierównomierne wdechy, suche gardło, resztki łez na policzkach i chichot gdzieś tam z tyłu głowy. Przez nie czułem się, jakbym miał schizofrenię.
Ciężkie sapnięcia z mojej strony, gdy podnosiłem się do siadu, zbudziłyby chyba nawet martwego. Nerwowo zaciskałem dłoń na materiale, na którym przyszło mi spać tej nocy.
Potrzebowałem dojść do siebie, odetchnąć, przemilczeć i przemyśleć pewne sprawy, bo nie miewałem snów. Nie koszmarów. Nie takich, cholera jasna, bo choć rozkosznych momentami, to o wiele częściej przerażających i wprawiających w niemałe osłupienie.
Przetarłem twarz, wyciągnąłem śpiochy, wytarłem je w materiał, nie przejmując się nawet faktem, że towarzysz mógł już nie spać i gapić się na mnie tym cielęcym wzrokiem.
Nie wiedziałem, ile siedziałem w takiej pozycji, takim stanie, dokładnie analizując sen krok po kroku, przypominając sobie, co się w nim działo, jak się w nim działo i dlaczego wszystko było tak namacalne, czemu momentami odnosiłem wrażenie, że działo się to naprawdę, a nie jedynie w mojej głowie. Może coś było w piwie. Może ktoś coś mi dodał.
Chrząknąłem cicho, pozbywając się wszelakich chryp w głosie, gul w gardle.
Zerknąłem na blondyna, który najwyraźniej też był już rozbudzony.
— Jak się spało? — spytałem cicho, słabo, z ledwo majaczącym na ustach uśmiechem, bo ciągle odnosiłem wrażenie, że krew spływa mi ciurkiem z czoła na nos, policzek, do brody, skąd skapuje dalej i płynie. Płynie wartkim strumykiem. Wybiera sobie kolejne zakręty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz