Strony

czwartek, 31 maja 2018

Od Cyrusa do Ashley

Obserwowałem ją przez ramię, jak szykuje się do spania. Czy co ona tam robi, aby zregenerować siły. Czułem, że coś jest z Ashley nie tak, że nie jest zwykłym człowiekiem. Ha, a kiedy ja ostatnio spotkałem zwykłego człowieka? Chyba kilka tygodni temu. Nawet mój dostawca produktów do sklepu okazał się jakąś tam krzyżówką elfa i jakiegoś innego stworzenia. Zdziwilłem się wtedy totalnie i dopiero po chwili zauważyłem, że rzeczywiście, jego uszy są jakieś takie bardziej zaostrzone.
— No to.. — Mruknąłem, głaszcząc Kelpie po boku — Chyba się będę zbierał, nie?
Ash wzruszyła ramionami, zbyt zajęta tym, co miała do zrobienia. Stałem jeszcze chwilę jak ostatni przegryw, walcząc ze sobą i myślami. Miałem ją tam zostawić? A co jak się coś dziewczynie stanie? Jednak, z drugiej strony, gdybym ją zabrał dziewczę do siebie, musiałbym wydać więcej na jedzenie. A nie dajcie bogowie w niebiosa, że najemca by to zobaczył!
Zastrzegłem się przecież, że nikogo sprowadzać nie będę.
W ten sposób, plusy przeważyły nad minusami. Byłem już gotowy do powrotu do miasta, siedząc wyprostowany w siodle, poprawiając popręg.
Otworzyłem usta, aby coś dopowiedzieć, lecz postanowiłem już zamilknąć. Za dużo się odzywam. Ująłem pewniej wodze w swoje dłonie, zamknąłem oczy i ścisnąłem nogami boki konia.
— Jeśli chcesz... Możesz pojechać ze mną. Tylko nie myśl sobie za wiele!

<Ash? Przepraszam, za opóźnienie ;___:>

Od Carreou do Annamea'i

Śpiew.
Przywiódł mu na myśl dawne czasy, kiedy jeszcze jako oficer we własnym wymiarze podróżował po Ziemi. Kiedy to zstąpił między ludzi, aby nieść Wolę Pana. Bo ten jeszcze wtedy był w ich świecie.
Pamiętał, że tamtego dnia padało. Dlatego, po wylądowaniu w miejskim skwerze, okrył się od razu płaszczem. Wzrokiem powiódł po wysokich, szklanych budynkach, prawie sięgających chmur. Mimo później pory, życie na ulicach kwitło w najlepsze, ludzie snuli się po chodnikach, samochody przejeżdżały przez kałuże, a panny lekkich obyczajów uśmiechały się, oblizując lubieżnie wargi. Jednak ignorował je całkowicie. Był zbyt skupiony na celu, dla którego tutaj zstąpił. Z tego powodu, wsunął jedynie głębiej ręce w kieszenie i ukrył twarz za kołnierzem płaszcza. Nie spoglądał na boki. Szedł przed siebie, co rusz schodząc komuś z drogi czy mrucząc niewyraźne "Przepraszam", co było jedynie formalnością. Bo i tak nikt nie zawracał sobie uwagi byle osobą, która i tak pojawiła się w ich życiu przelotnie, aby następnie zniknąć i pozostać w pamięci jedynie jako cień. I tym właśnie ludzie różnili się od aniołów — byli w stanie zapomnieć. A Edeńczycy? Boskie istoty?
Byli przeklęci wiedzą od początku aż do końca.
Pokręcił głową, chcąc odrzucić jasne kosmyki na bok bez używania rąk. Nie odczuwał jakoś specjalnej potrzeby, żeby wyciągać je i wystawiać na działanie deszczu czy chłodnego wiatru, który teraz dodatkowo muskał policzki młodzieńca, barwiąc je na różowo. Przyspieszył kroku, przez materiał owijając się szczelniej płaszczem. Kierował się już prawie na oślep, bo krople wody skutecznie uniemożliwiały podniesienie mu głowy. Dlatego kiedy wyczuł na swoim ciele przyjemne ciepło i ujrzał kątem oka, że mija żelazną bramę, odetchnął z ulgą. Zostało mu tylko pchnąć ciężkie wrota, co zrobił z chęcią. 
Wewnątrz wyciągnął ręce z kieszeni i rozejrzał się po wnętrzu kościoła. Było niezwykle piękne. Zbudowane głównie z białego, niezwykle czystego kamienia, z kolumnami, dźwigających misternie wykonane żebrowate sklepienie z freskami oraz kopułę nad główną częścią świątyni, a w dodatku, w bocznych nawach, posiadające rzeźby, obrazy czy inne relikwie. Carreou uśmiechnął się do siebie, widząc, jak ludzka trzódka celebruje istnienie Pana. Tak, jak powinno się to czynić.
Blondyn, słysząc westchnięcie, przerwał oględziny i skupił się na postaci, klęczącej przed ołtarzem. Od razu rozpoznał Metatrona. Te szare włosy, rozłożyste skrzydła, a w dodatku boska aura, godna posiadacza tytułu Króla Aniołów. 
Chłopak powoli podszedł do archanioła. Echo kroków oficera niosło się po wnętrzu katedry, rezonując od ścian. Dzięki temu Metatron wiedział, że jego gość przybył, mimo, iż zapewne wyczuł to od razu, gdy Carreou zstąpił na Ziemię. Zakończył więc swoją żarliwą modlitwę, podniósł się z klęczek i obrócił w stronę blondyna. Przywitali się skinięciem głów. Nie było czasu na inną wymianę grzeczności.
— Wzywałeś mnie, o wielki Metatronie — Skłonił się z uniżeniem, oddając cześć archaniołowi. Szaro włosy jedynie machnął dłonią, każąc mu wyprostować się. Nie przepadał za tą całą hierarchią, gdyż uważał ją za bezsensowną, jednak nie będzie kwestionował decyzji Ojca, czyż nie?
— Zbierz wszystkie anioły ze swojego oddziału i wracaj do Edenu. Jak najszybciej — powiedział Metatron bez ogródek, licząc, że Carreou nie będzie zadawał zbyt wielu niepotrzebnych pytań. Dlatego zignorował pytające spojrzenie anioła i kontynuował — Zajmijcie pozycje. Nie wpuszczajcie nikogo do Edenu, kto nie jest jednym z nas. Przekaż Gabrielowi, aby wzmocnił fortyfikacje...
Blondyn, jeszcze bardziej zdziwiony, chwycił wuja za ramię, kiedy ten zaczął znikać w plamie światła.
— Metatronie, dlaczego? Co się dzieje?
Król z wahaniem spojrzał w oczy bratanka.
— Lucyfer prowadzi wojska na Niebo. A ja mam zadanie do wykonania razem z Ojcem w innym świecie. Nie wiem, czy się kiedyś spotkamy, ale pamiętaj — Mężczyzna wskazał na miecz przy pasie Carreou, teraz zmieniony w parasol — Pilnuj Saula jak oka w głowie. Tylko on pomoże ci przeżyć.
A następnie, nie mówiąc już nic więcej, zniknął, pozostawiając Carreou z większą ilością pytań niż odpowiedzi.
Kiedy wychodził, w kościele niósł się śpiew anielskich chórów, żegnających Boga swymi smętnymi pieśniami.

Nagle głos dziewczyny ustał, a ja, wyciągnięty po raz kolejny z głębin własnego umysłu, zamrugałem kilkukrotnie. Nie wiedziałem, dlaczego to się stało, a nie miałem sił o to spytać. Wywnioskowałem jednak po wyrazie twarzy Mei, że po prostu jej obszerny zasób wiedzy w tej kwestii wyczerpał się. Uśmiechnąłem się więc delikatnie, a ten grymas powiększył się jedynie, kiedy usłyszałem kolejne pytanie.
— Jak długo już pan maluje, gdyż pana obrazy są naprawdę niezwykłe...
Wziąłem głębszy wdech, po czym powoli, stopniowo wprawiając w ruch poszczególne mięśnie i stawy, usiadłem na łóżku. Ciemnowłosa wyglądała, jakby biła się z myślami, jednak, mimo to, pomogła mi usiąść, a dodatkowo podała mi jeszcze jeden kubek wody. Podziękowałem jej cichym głosem.
— Jak długo maluję...? — W zamyśleniu spojrzałem na kamienny sufit, próbując zebrać myśli — Zacząłem szkicować, kiedy byłem w wojsku. Kiedy miałem czas, rysowałem pola bitew czy maszyny wojskowe. Potem, gdy w moim domu panował pokój... Zająłem się malowaniem. Czyli jakieś dziesięć lat. Pewnie więcej — Umyślnie skłamałem w kwestii czasu, gdyż wiedziałem, że informacja o kilku wiekach praktyki nie poprawi naszych relacji i wzbudzi więcej pytań. A na nie nie byłem w stanie odpowiedzieć. Pewna rzecz jednak zainteresowała Meę, gdyż ta po pokiwaniu głową, nagle się wyprostowała, splotła dłonie na podołku i wbiła we mnie te czujne spojrzenie.
— Był pan w wojsku? Jak to wygląda? — zapytała, przechylając głowę na bok. Widząc, że nie rozumiem do końca, do czego nawiązuje, szybko dodała — Wojna. Jak ona wygląda w rzeczywistości?
— Na pewno nie tak, jak mówią królowie — Zatrzymałem się na dłuższą chwilę, ponownie przytłoczony wspomnieniami — Wojna to walka, gdzie niewinni ludzie giną za wartości, które władcy wtłoczyli do ich umysłów. Walczą za coś, co ich nie dotyczy. — Wypiłem do końca wodę, po czym uniosłem kącik ust — Sam zaczynam mieć wątpliwości, czy dobrze robiłem. Jednak... To już przeszłość. Teraz bitwy, które wygrałem, stały się wyznacznikiem nowego jutra. I to się liczy. Tak przynajmniej próbuję to sobie wyjaśniać.
— Wiedziałam — szepnęła, zaciskając palce na materiale swojej sukni, po czym nagle wstała i zmierzyła mnie szybko wzrokiem — Powinien pan się położyć. Rany jeszcze się nie zagoiły.
Zaśmiałem się cichutko pod nosem, a następnie przekornie podniosłem się na własne, drżące z wyczerpania nogi. Zrobiłem ledwie krok do przodu i upadłem na kolana przed Meą. Świat zawirował mi przed oczami, lecz na szczęście nie zemdlałem. Dziewczyna jednak uznała to za znak, że miała rację i zmusiła mnie do położenia się na sienniku. Nie mogłem protestować, bo za każdym razem uciszała moją osobę wzrokiem.
— Jeszcze pan nie wyzdrowiał — oznajmiła, wracając do gotowania. A potem zaczęła coś mówić, lecz już jej nie słuchałem. Coś przykuło moją uwagę. Jakby ciche echo, woń magii i energii, tajemnicza więź przenikały przez kamień i docierały do mojej osoby. Znaczyło to tylko jedno.
— Co jest nad nami? — spytałem, a Mea przerwała swoją czynność i zerknęła na mnie przez ramię — Jakie pomieszczenie jest nad nami? Czy są tam jakieś miecze?

<Annamea?>

Od Sivika do Carreou

— Zależy od rodzaju demonów, które za nami podążają. Te najniższe musiałyby się zbliżyć do nas dostatecznie blisko, aby w ogóle rozpoznać w nas cel. Ich jedyny plus to taki, że mogą być wszędzie — mruczał, jakoś przy okazji gestykulując i grając mimiką na tyle wiarygodnie, żebym nawet poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. I wiedziałem, że może kłamać, bo przecież same duchy znajdowały człowieka w trymiga, a co dopiero demony, istoty nieco bardziej rozgarnięte od zagubionych, zrozpaczonych dusz. — A z drugiej strony, najwyższe mogą pojawić się tu nawet za kilka minut. Aczkolwiek ani Lucyfer, ani Samael nie pośle takiego Abbadona czy Beliala, bo to wtedy pozostawiłoby Piekło bez największych wojowników. Czyli, obstawiam jakiś pośrednie byty, co daje nam dzień przewagi, pewnie mniej. Ale musimy się ruszać. I uważać na kurtyzany, bo sukkuby bardzo lubią się pod nie podszywać.
A potem na chwilę odpłynął, zamyślając się, zaciskając pięści i uśmiechając się pod nosem, chociaż jego oczy zdecydowanie mówiły, że myśli o czymś innym, niż potencjalne tu i teraz.
— To jak, idziemy? Nie powinniśmy tu zostawać. Może po drodze znajdziemy miejsce, gdzie mógłbyś zjeść coś — spytał nagle, delikatnie mnie zaskakując, ale jak inaczej mógłbym zareagować, jak tylko pokiwać głową i ruszyć razem z mężczyzną, zerkając ostatni raz na wielką pufę, która sterczała sobie w najlepsze i prawdopodobnie nie miała zamiaru zniknąć przez najbliższe kilka dni. No poszczęściło jej się wyjątkowo, blisko wody, na słońcu, tak, jak lubiła najbardziej. Drażniło tylko, że nie miałbym okazji zebrać nasion, gdyby je wydała, ale mówi się trudno, trzeba będzie się zaopatrzyć w nie u zielarzy.
— Losie, gdzieś ty nas wyeksmitował — zaśmiałem się, gdy już przez dłuższy czas okazywało się, że brnęliśmy przez las, a końca widać nie było. Starałem się, naprawdę się starałem, ale atmosfera jakoś nie chciała stracić na gęstości, dlatego westchnąłem ciężko i zamilknąłem na kolejne kilka minut, pojmując, że stanowię średniej jakości oparcie i jestem jeszcze gorszym rozmówcą. — Carr, czy mogę cię spytać... Jak tam jest? W sensie, tam, skąd pochodzisz? Nie, żeby coś, ciekawość zwykła, jeśli nie chcesz, to nie mów i... Ach, zresztą, głupoty pieprzę, przepraszam.

wtorek, 29 maja 2018

Od Takako do Akroteasora

Pewnie w oczach skrytobójcy jak i Livei'a wyglądałam na tą najgorszą. Nie, co to to nie! Nie jestem taka. Mówiłam sobie w głowie. Po prostu się grzecznie pytałam, a z równowagi może mnie mało kto wyprowadzić. Tak więc jego szanse na to, że zobaczy mnie rozzłoszczoną wynosiły nawet nie jeden procent.
- Pewien mężczyzna zlecił mi to... - sam nie wiem dlaczego, ale przywiązany mężczyzna zaczął mówić. - Rozkazał mi zabić niewidomą dziewczynę, która jest zielarką. Zapłacił mi z góry - dodał, a mi wystarczyły jego informacje, aby wiedzieć kto to zrobił.
- Dziękuję - odpowiedziałam z uśmiechem tym samym go wypuszczając. - Posmaruj sobie rany ta maścią, a po dwóch dniach poczujesz się lepiej. Przepraszam, że się bawiłam tobą - skłoniłam się w ramach przeprosin.
- To ja powinienem przepraszać - dodał, tym samym odchodząc od nas.
- Ona znowu to zrobiła - usłyszałam za sobą zawiedzione, zgrane ze sobą głosy chłopców. Odwróciłam się w ich stronę. 
- Czyli zdarzyło się jej to nie pierwszy raz - powiedział jakby na głos swoje myśli Liveii. 
- Wiecie chyba, że jestem tuż obok was i słyszę dokładnie wszystko o czym rozmawiacie - chciałam im jakoś dać do zrozumienia, że mogą już przestać rozmawiać na mój temat. Oni jednak mojego przesyłu nie zrozumieli - irytowało mnie to coraz bardziej - kontynuowali dalej swoją rozmowę, do momentu w którym się rozzłościłam. - Już wystarczy! Przecież wiecie, że nie potrafię inaczej postępować z ludźmi - powiedziałam na głos.
- Tak, tak - zaczęli mnie czochrać po włosach, zupełnie tak jak gdyby nigdy nic. 
- Głodna jestem... - wymruczałam pod nosem.

<Liveii?> Wybacz, że takie denne opowiadanie, ale jakoś nie mam ostatnio weny do pisania...

poniedziałek, 28 maja 2018

Od Nathaniela do Yoru

Tym razem trafiłem do miasta, w którym widocznie coś świętowali. Dotarłem tam w środku nocy, mimo późnej pory wszędzie było dużo ludzi, większość pijanych. Powolnym krokiem ruszyłem w kierunku karczmy. Kiedy tam przybyłem, uderzył mnie mocny zapach alkoholu. Skrzywiłem się lekko, by chwilę potem dostać się do lady.
- Dzieci nie powinny chodzić nocą po takich miejscach jak to. - zaśmiał się gospodarz, podchodząc do mnie.
- Witaj gospodarzu. - uśmiechnąłem się wesoło. - Jakie tam dziecko ze mnie. Nie przyszedłem się bawić, tylko popytać o pracę dorywczą. Jestem przejazdem.
Karczmarz, słysząc to z uśmiechem odesłać mnie do tablicy ogłoszeń. Życzył również udanego pobytu, za co podziękowałem. Przeskanowałem w głowie wszystkie propozycję i jedna zaciekawiła mnie najbardziej. Wyszedłem z lokalu kierując się w stronę miejsca zamieszkania, możliwe, że mojego przyszłego, zleceniodawcy. Będąc na miejscu nie zdziwił mnie wygląd domu. A raczej rezydencji, ponieważ tak można było nazwać to miejsce. Zapukałem w duże frontowej drzwi. Nie czekałem długo, gdyż otworzyła mi kobieta, najprawdopodobniej służka. Przywitałem się z uśmiechem i wyjaśniłem powód mojego najścia, po czym, po uprzednim zaproszeniu, wszedłem do środka. Kobieta zniknęła na moment, aby za chwilę zaprowadzić mnie, do jak mniemam gabinetu właściciela tej jakże zdobnej budowli. Usiadłem na krześle naprzeciwko biurka i zacząłem przyglądać się wystrojowi, panował tu duży chaos, no poza biurkiem. Na nim było nieskazitelnie czysto. Po chwili przyszedł właściciel owego bałaganu. Słysząc kroki, odwróciłem się, patrząc na wysokiego i postawnego mężczyznę w masce lisa.
- Witaj, przyszedłeś po pracę, prawda? - Podszedł i poklepał mnie po głowie, aby za chwile rozsiąść się w fotelu za biurkiem, kładąc nogi na owym meblu. - Nim powierzę ci swoje zadanie, opowiedz mi coś o sobie. Preferuję wiedzieć, z kim pracuję. I jeszcze, z czystej ciekawości - Wyjął z koszyczka wykałaczkę i wsunął ją do kącika ust - Ile ty masz lat? Rodzice wiedzą, w co się pakujesz?
Przygnębiła mnie lekko myśl, że muszę coś o sobie powiedzieć, nie dając jednak tego po sobie poznać, uśmiechnąłem się lekko.
- Mam dziewiętnaście lat. A rodzice.. Są daleko. Poza tym jestem pełnoletni i sam za siebie odpowiadam. - odparłem spokojnie. - Co chciałby Pan o mnie wiedzieć? - zapytałem po chwili.
Wyższy spojrzał na mnie uważnie, zastanawiając nie najprawdopodobniej nad tym, co powiedziałem.
- Nie wyglądasz na dziewiętnaście lat. - odparł w końcu.
- Uznam to za komplement. - ponownie się uśmiechnąłem.
- Może na dobry początek powiedz, jak się nazywasz i czym jesteś. - wyższy poinstruował, lustrując mnie wzrokiem.
- Nazywam się Nathaniel Reville. Jestem hybrydą nekomaty z wampirem. - odparłem spokojnie.
- Skąd jesteś?
- Pochodzę z Ucurum. Podróżuje, więc ta praca jest dorywcza i chwilowa. Coś jeszcze Pana interesuje? - zamyślił się na chwilę.
- Co z twoją rodziną? Może powiedz coś o swoim charakterze? - westchnął.
- Z rodziną? - powtórzyłem cicho, trochę nie rozumiejąc. Przechyliłem głowę lekko w bok, patrząc na swojego rozmówcę. - Mam młodszą siostrę i starszego brata, jeśli chodzi o rodzeństwo. Również rodziców. Nie biologiczni, ale równie mi bliscy. - zamilkłem na moment. - Co do charakteru nie ma chyba o czym mówić. Zresztą, jaki to ma związek ze zleceniem?
- Tak jak mówiłem, lubię znać ludzi, z którymi pracuje. Może ty masz jakieś pytania?
- Mam się zwracać per pan? - zapytałem.
- Wolałbym tak.
- Na czym dokładnie będzie polegać zadanie? - przeszedłem od razu do konkretów.
- Konkretnie. Podoba mi się. - zaśmiał się lekko. - Masz dostarczyć pewną paczkę do sąsiedniego państwa, do odpowiedniej osoby.
- Rozumiem. Co będzie w paczce?
- A to ważne?
- Dla mnie owszem. Nie chcę wplątywać się w coś, z czego nie będę mógł się wydostać od razu. - odrzekłem.
- Prezent. - skłamał. Było to iście perfidne zagranie i oczywiste. Uśmiechnąłem się lekko i wstałem.
- Więc mógłbym załatwić to od ręki.
- Tak od zaraz? Jest środek nocy. Nie lepiej wyruszyć z rana? - również wstał.
- Czas to pieniądz. Nie chcę go marnować.
Wyszedłem wraz z mężczyzną z gabinetu, zatrzymał mnie w czymś na pozór holu.
- Może jednak zostaniesz? Wyruszysz jutro z rana stąd. - zaproponował. Odparłem, iż nie chce sprawiać kłopotu i spokojnie mogę wyruszyć od razu. Nie do końca była to prawda, mam wielką ochotę legnąć się na puchary dywan w głównym pomieszczeniu i pójść spać. - Nalegam. - dodał jakby przyjemniejszym tonem.
W końcu się zgodziłem, chociaż naprawdę nie chciałem robić problemu, co kilkakrotnie, jak nie kilkanaście razy powtórzyłem. Dostałem od służącej instrukcję, gdzie znajduje się łazienka, pokój, w którym mam spać i ręcznik. Wszedłem szybko do łazienki, wlałem gorącej wody do wanny, która się tam znajdowała i dolałem płynu pachnącego bodajże wiśnią. Rozebrałem się i zanurzyłem po uszy w wodzie i pianie. Po kilku minutach do pomieszczenia weszła jak gdyby nigdy nic gosposia z ubraniami, po ułożeniu ich na szafce — wyszła. Posiedziałem tam dość długo, nie wiem dokładnie ile, gdyż na trochę przysnąłem. Woda była już zimną, więc stwierdziłem, że pospałem z dobrą godzinę. Wyszedłem z wanny, ubrałem się, ogarnąłem pomieszczenie po moim pobycie tam i zmierzałem do pokoju. Na noc pozwalałem sobie na to, aby puchaty ogon ciągnął się za mną, a uszy były ułożone wzdłuż głowy, prościej mówiąc — zwykle tylko na noc bywałem w części przemieniony. Poza łazienką wszędzie były pogaszone światła, dzięki czemu zorientowałem się, że domownicy już śpią. Niestety nie ułatwiło mi to trafienia do sypialni. Starałem się być najciszej jak się da, aby nie zbudzić nikogo. W końcu dotarłem do jakichś drzwi. Chciało mi się tak spać, iż niewiele myśląc, wlazłem tam cicho i od razu wszedłem pod kołdrę. Nie dano mi się cieszyć spokojem i ciepłem, gdyż do pokoju wszedł nie kto inny jak wysoki gospodarz, przyszedł z jakąś kobietą. Zapalili światło, zdając sobie wtedy sprawę z obecności mej kociej istoty.
- Co ty tu robisz? - zapytał starszy.
- Zasnąłem w wannie, a że było ciemno, to się zgubiłem. A chce mi się spać, więc wszedłem do pierwszego lepszego pokoju. - jęknąłem pod kołdrą.
Chciałem już dodać, iż nie chce stąd wychodzić, gdyż mi ciepło, ale się powstrzymałem. Zacząłem przysypiać, znowu, przez co nie słuchałem już rozmowy dwojga osób stojących przy drzwiach. Ktoś coś do mnie mówił, po tym zgaszeniu światła, jednakże nie dotarło to do mnie. Zwinąłem się w kłębek i odpłynąłem w objęcia Morfeusza.

>*<

Obudziłem się, czując poruszenie obok mnie na łóżku. Leniwie otworzyłem oczy i nie dość, że o mało na zawał nie zszedłem, to dodatkowo zleciałem z łóżka. Mam szczęście, że koty spadają na cztery łapy, przynajmniej nie miałem z rana bliskiego spotkania twarzy z podłogą. Nadal, będąc zaspany, wróciłem pod kołdrę, ponownie się zwijając i zacząłem cicho mruczeć. Nie przestałem, kiedy poczułem dużą dłoń na głowie, która lekko się poruszała, roztrzepując mi włosy bardziej niż były. Po dobrych dwudziestu minutach oddawania się jeszcze lekkiemu snu i przyjemności z głaskania rozbudziłem się. Pisnąłem znów, spadając prawie z łóżka. Usiadłem po turecku na ziemi obok łóżka, zastanawiając się co zrobić. Mężczyzna w tym czasie leżał sobie jak gdyby nigdy nic i mi się przyglądał. Kilka razy próbowałem coś powiedzieć, bez skutku. W głowie krążyła mi jedna myśl: dlaczego ja spałem w jego łóżku? Z NIM? Po chwili dotarła do mnie sytuacja z wczoraj. Westchnąłem.
- Niech pan wybaczy za wczoraj. Popsułem plany na wieczór? - zapytałem, przechylając lekko głowę.
- Skądże. - odparł.
- Mógł Pan powiedzieć, żebym poszedł do pokoju gościnnego. Wstałbym. - mruknąłem.
- Nie chciałem Cię budzić. - podniósł się do pozycji siedzącej i się przeciągnął.
Wlepiałem wzrok w dobrze zbudowanego, ciemnowłosego lisa. Niejaki lis miał już zamiar coś powiedzieć, więc od razu odwróciłem wzrok. Uratowała mnie przed wszystkim służącą pukająca do drzwi. Dziękowałem w duchu za to, że teraz zaprosiła nas na śniadanie. Oczywiście starałem się wymigać i wyruszyć już do tego sąsiedniego państwa, niestety moje plany zostały pokrzyżowane.
- Na długo tutaj zostajesz? - padło pytanie.
- Jakieś dwa miesiące. Później jadę dalej. - odparłem cicho. Rano zwykłej pić bardzo ciepłe mleko, podobnie jak wieczorem, przez co mój harmonogram dnia został, delikatnie mówiąc naruszony.
- Jak się Pan nazywa? - zapytałem nagle, niezbyt się nad tym zastanawiając.

Yoru? XD — to jest w stanie podsumować to opowiadanie i mój nastrój, kiedy je pisałam.

Ilość słów: 1340

niedziela, 27 maja 2018

Od Yoru do Nathaniela

Odchyliłem się wraz z fotelem do tyłu, nogami zapierając się o drewnianą kolumnę. Wzrokiem przebiegałem od swojego przeciwnika, przez karty aż do drzwi karczmy. Ludzie wchodzili przez nie i wychodzili, często również wytyczali. Inni po prostu padali na podłogę, tarasując przejście dla tych mniej upitych mieszkańców. Prychnąłem na ten widok. Jak nisko człowiek jest w stanie upaść, kiedy tylko otrzyma okazję?
A taka, jak dzisiaj, nie zdarza się często.
W końcu, książęca para, rządząca tym skrawkiem bożej ziemi, powiła potomka. Urządzono więc festyn, kolorowe korowody od rana przechodzą ulicami miasta, a w karczmach trwa oblewanie dobrego imienia księżniczki. Przynajmniej piwo jest tańsze, a i prowizoryczna rozrywka się pojawia. Jednym słowem, cudownie. Wszystko, co moja nieistniejąca dusza może pragnąć.
— Poker. Wygrałem — powiedziałem krótko, kiedy moja kolej nastąpiła. Z cynicznym uśmiechem obserwowałem, jak twarz mężczyzny tężeje, jego oczy otwierają się szerzej, a serce bije szybciej, kiedy wyrzuciłem karty na stół. Piękny układ. As, Król, Dama, Walet i Dziesiątka. Dlatego tak bardzo lubię grać swoją, oznaczoną talią.
Wyciągnąłem dłoń przed siebie, czekając. Wpatrywałem się czujnie w mężczyznę, aby upewnić się, że mnie nie oszuka. Z resztą, byłoby to głupotą. Sam musiał to zrozumieć, gdyż w ciszy, bez protestów położył na mojej ręce swoją ciężką sakiewkę. Skinąłem głową, przytroczyłem zdobycz do paska, po czym wstałem i mocą zebrałem karty.
— Dzięki za miłą grę, Rieggen — Musnąłem czubkiem ogona jego policzek, kierując się w stronę wyjścia — To co, jutro powtóreczka?
Usłyszałem niewyraźne mamrotanie. Mimo to, znałem odpowiedź. Musiał się zgodzić, gdyż miałem jego rodzinę na oku. Jeden głupi wybryk, a żona i dzieci zdechłyby szybciej niż by się spodziewał. Poprawiłem zdobyty w innej grze pled ze złotogłowiu, pasujący wręcz idealnie do moich ramion, przeskoczyłem zręcznie nad pijakiem i wyszedłem z karczmy, wcześniej nie omieszkając pomachać właścicielowi na pożegnanie. O dziwo, ten jedynie zgromił mnie wzrokiem. Ciekawe, dlaczego. Podrzuciłem ukradziony kielich do góry. Naprawdę, nie widziałem powodu, dla którego mógłby mnie nie znosić.

***

— Panie Aishi — Służąca uchyliła drzwi do łaźni, wpuszczając do środka chłodny powiew. Leniwie ściągnąłem z oczu plasterki ogórka i poruszyłem z zaciekawieniem lisimi uszami, dając kobiecie znak, że może kontynuować — Chłopiec, którego pan chce zatrudnić przybył.
Spojrzałem zdziwiony na służkę. Tak szybko? Przecież wywiesiłem ogłoszenie na rynku zaledwie dzisiaj rano. No cóż, nie ma co narzekać, jeśli los daje ci kryształy zamiast cytryn!
— Wpuść go do mojego gabinetu — rozkazałem, wstając i sięgając po ręcznik — Daj mu wszystko, co chce. W granicach rozsądku, oczywiście. I nie zapomnij o herbacie.
Kobieta, po przyjęciu informacji, na palcach wycofała się z łazienki, z uniżeniem opuszczając głowę. Na spokojnie wysuszyłem swoje ciało, dokonałem wszelkich potrzebnych zabiegów kosmetycznych, po czym ubrałem się w nieco droższe szaty, aby popisać się przed gościem. Ogony ukryłem pod obszernym żupanem, żeby nie wystraszyć kogokolwiek nieumyślnie. Z półki wziąłem maskę i założyłem ją z namaszczeniem. Tak przygotowany, poszedłem do chronionego przez straże pomieszczenia, gdzie zazwyczaj zapisywałem zdobyte informacje. Z tego powodu, regały zajmowały całą ścianę, a część mniej ważnych ksiąg walała się nawet po podłodze. Na hebanowym biurku, mimo to, panował porządek, jakby mebel skutecznie opierał się całemu nieładowi wokół. Postać, siedząca na krześle, nagle odwróciła się w moją stronę. Nie mogłem powstrzymać się przed złośliwym uśmiechem, kiedy ujrzałem niezwykle młodą twarzyczkę. Chłopaczyna mógł mieć niewiele więcej niż szesnaście lat. Mimo to, miał białe niczym śnieg włosy, które co jakiś czas poprawiał. Do tego złociste oczy. Od razu było widać, że nie jest człowiekiem. Tylko kim, w takim razie? Moje zmysły nie były w stanie przeniknąć przez tę personę. Ciekawe. Lubię wyzywania, więc taka sytuacja jest dla mnie czymś nie tylko nowym, ale też ciekawym.
— Witaj, przyszedłeś po pracę, prawda? — Zbliżyłem się do krzesła, poklepałem dzieciaka po głowie, a następnie rozsiadłem się luźno w fotelu, przerzucając nogi na blat biurka. Okno za moimi plecami, sięgające prawie sklepienia gabinetu, wychodziło na panoramę miasta i książęcy zamek. Kiedy niebo jest czyste, można nawet dostrzec zarysy stolicy Merkez.
— Nim powierzę ci swoje zadanie — Musnąłem palcami znajdującą się na skraju blatu szkatułkę, którą zdobyłem od jakiegoś handlarza — opowiedz mi coś o sobie. Preferuję wiedzieć, z kim pracuję. I jeszcze, z czystej ciekawości — Wyjąłem z koszyczka obok najnowszego notesu z informacjami wykałaczkę i wsunąłem ją do swego kącika ust — Ile ty masz lat? Rodzice wiedzą, w co się pakujesz?

<Nathaniel?>

Od Annmea'i do Carreou

Słuchając słów chłopaka sięgnęłam po koc i delikatnie odkryłam nim jego drobne  ramiona. Odwzajemnił mi to bladym uśmiechem. Wiedziałam że był jeszcze bardzo slaby. Podeszłam do paleniska by sprawdzić czy ogień będzie jeszcze płonął, gdy będę w pracy. Wolny dzień powoli już mijał. Jutro musiałam wstać skoro świt, aby uwinąć się że wszystkim i móc wrócić do podopiecznego. Zaczęłam się zastanawiać co muszę zrobić. Wymyć kotły bo znając Annę i Sąd tego nie zrobią, nanieść wody na poranną herbatę, upiec chleb-w chłodni powinno być ciasto, bo znając kucharza to przygotuje je dla mnie-, zamieść dziedziniec z kurzu, wymyć okna na parterze, pomoc przy praniu. Tyle do zrobienia, a tak mało czasu. Nagłe bolesne stękniecie wyrwało mnie z moich rozmyślań. Od razu odwróciłam się w stronę Carreou i w kilku długich krokach znalazłam się przy nim.
— Coś się stało, panie Carreou? Coś pana boli? - zapytałam.
Zmartwiłam się, że mimo moich usilnych starań mężczyzna wciąż cierpiał. Bardzo delikatnie ujelam jego drobne dłonie i rozprostowałam palce. Na widok czarnych śladów mocno się zdziwiłam. Nie miałam pojęcia skąd mogły pochodzić. Czy raczej nie dopuszczałam.do siebie myśli że wiem. Szybko sięgnęłam po maść i bandaż ze stolika. Opatrzyła mi te osobliwe oparzenia, zastanawiając się czy nie będzie potrzebne coś więcej niż odrobina zielarskiej wiedzy. Szybko odrzuciłam pomysł użycia magii. Wspomnienia z przeszłości były wystarczającą przestrogą. Gdy zajmowałam się ranami, mięśnie blondyna nagle zwiotczały. Zrozumiałam że stracił przytomność. Delikatnie próbowałam go ocucić klepiąc po gładkich policzkach, gdy to nie poskutkowało postanowiłam zaczekać. Odstawilam miskę z jedzeniem na stolik i delikatnie ułożyłam mężczyznę na sienniku. Poczułam lekkie drapanie w kostkę. Klasa par czerwonych oczu przyglądało mi się uważnie. Uklękłam, aby móc posłuchać co mają mi do powiedzenia. Pani Naema bardzo się złości. Powiedział jeden z nich, ten najmniejszy. Ciągle krzyczy i krzyczy. Musisz iść na górę. Bo tobie też się dostanie od niej. Pisnął największy.
- Nie mogę go zostawić. - wyszeptałam.
Zastanowiłam się przez chwilę, patrząc na delikatne oblicze chłopaka.
- Proszę przypilnujcie go gdy mnie nie będzie. Postaram się przynieść wam coś z kuchni.
Szczury pisnęły w odpowiedzi. Szybkimi krokami skierowałam się na górę, do kuchni. Już w przeciwległym skrzydle słyszałam hałas dobiegający z kuchni. Oho. Ona jest więcej niż zła. Jeszcze bardziej przyspieszyłam kroku, by za chwilę otworzyć drzwi do prawdziwego piekła. Kuchnia wyglądała jakby przeszło przez nią tornado. Służące nieudolnie próbowały wszystko uprzątnąć, ślizgając się w rozlanej wodzie i prawdopodobnie dzisiejszej kolacji. Zaczęłam się cieszyć, że król wyprawia swój bankiet dopiero następnego wieczoru.
- Nie wytrzymam! - krzyknęła Naema. - Po prostu oszaleję z wami! Czemu zawsze musicie coś sknocić?!
Jej orzechowe spojrzenie padło na mnie.
- Mea! - krzyknęła, przedzierając się przez ten cały bałagan. - Muszę skrócić ci dzień wolny i prosić o pomoc. Widzisz co tu się dzieje. Muszę dopilnować dzisiejszej kolacji, a tutaj taki bałagan.
- Pani Naemo! - krzyknęła Anna, wpadając do środka. - Problemy w zachodnim skrzydle! Zrobiłyśmy część prania, jednak przez deszcz całe znów jest brudne. Spadło w błoto.
- Nie no nie wierzę. Idę tam. Ty Anna znajdź Sae i pomóżcie sprzątać! - Szybko wybiegła z pomieszczenia.
- Niech ona w końcu odpuści.... - mruknęła dziewczyna opuszczając kuchnię w poszukiwaniu przyjaciółki.
Ja tymczasem sięgnęłam po leżące na ziemi misy i garnki. I wyszłam z nimi na zewnątrz. Powietrze pachniało ostro i świeżo po deszczu. Widocznie służący zrozumieli o co mi chodzi bo wynieśli resztę garnkuch i mis na zewnątrz. Zabrałam się za mycie ich z zawartości podłogi. Pomogło mi tylko dwóch podkuchennych. Cała reszta próbowała uporać się z umyciem podłogi. Wieczór zaczął się już na dobre. Cicha symfonia świerszczy przerywana tylko odgłosem szczotek szorujacych po naczyniach. Otarłam pot z czoła. Aż do tej pory nie miałam pojęcia ile tego jest w asortymencie kuchni. Nigdy nie jest zbyt późno na naukę. Przeszło mi przez myśl. Mimo że rozgrzalam się w czasie mycia to i tak poczułam dreszcze, gdy zbierałam garnki i misy spowrotrm do kuchni. Gdy weszłam do środka poczułam ciepło płynące z palenisk. W jedynym czystym kotle bulgotała potrawka na kolekcję dla królewskoej rodziny i arystokracji. Ucieszyłam się że pomywaczom udało się jako tako wyczyścić podłogę. Jednak na stołach wciąż panował chaos. Jak tylko odłożyłam czyste naczynia, zabrałam się za selekcję obierek od czystych warzyw. Anna i Sae pomogły mi w tym, jednak odniosłam wrażenie że wciąż się na mnie gniewają. Po skończeniu wyniosłam obierki dla świń w oddalonym chlewie. Udało mi się kilak schować do kieszeni dla moich malych przyjaciół. Wtedy po raz pierwszy moje myśli powędrowały w stronę Carreou. Zastanawiałam się kim on jest. Na pewno nie był człowiekiem. Widac to bylo od uszu jak u pół elfa na krwi koloru złota skonczywszy. Pokrecilam przecząco głową. Był kimś innym to prawda ,ale przede wszystkim był kimś w potrzebie, kogo nie.moglam zostawić na samotna i powolną śmierć w środku lasu. Lub ta szybsza.przez rozszarpanie przez wilki. Zima była wyjątkowo sroga więc teraz szukały pożywienia, ryzykując zbliżenie do ludzkich osad. Przerzuciłam.wlosy na plecy, aby nie wpadały mi do oczu i skierowałam się w drogę powrotną. Gdy wróciłam potrawka już zniknęła. Został tylko brudny kocioł i kucharz, który właśnie odprawiał swoich podwładnych zaznaczając że mają być tu jutro wraz ze wschodem słońca inaczej za każdą minutę spóźnienia zarobią baty. Chciałam jeszcze zejść i zobaczyć co z chłopakiem, jednak natknęłam się na grupkę służących spieszących do sypialni i żeby nie wzbudzać podejrzeń musiałam iść z nimi. Doskonale zdawałam sobie sprawę z ryzyka ukrywania kogoś w zamku. Mimo że w tym momencie był bezbronny to i tak mogłam stracić pracę. Musiałam być bardzo ostrożna. Kiedy w końcu usiadłam na łóżku poczułam nieziemskie zmęczenie. Długie odmawianie sobie snu na pewno było tego sprawcą. Położyłam się więc próbując zasnąć. Jednak jak to zwykle bywa, gdy próbujesz to nie wychodzi. Przewracałam się na posłaniu wypatrując w ciemnościach czerwonych, małych oczek. Żadne się nie pojawiły. Odrzuciłam myśl że może zeszły.ze swojego posterunku, bo wiedziałam.ze na zwierzeta w przeciwieństwie do ludzi można zawsze liczyć. Na próżno również czekałam na powrót Anny i Sae. Doskonale wiedziałam, że pewnie znów zasnęły gdzieś w spiżarni na workach że zbożem. Gdy ciche trele ptaków zaczęły spadać przez uchylone okna postanowiłam wstać. Ubrałam się i zawiązałam włosy, by mi nie przeszkadzały. Zeszłam.na dół i zajrzałam do spiżarni. Obie dziewczyny spały w najlepsze. Przeszłam więc do pomieszczenia obok, gdzie bez problemu mogłam wykonać ich robotę. Zabrałam się za szorowanie przypalonych resztek jedzenia. Co jakiś czas znajdując kawałek mięsa czy warzywa, które skrzętnie odkładałam. Na koniec naniosłam wody. Nie było to proste zadanie, gdyż skostniałe palce po myciu zimną wodą ślizgały się na konopnym sznurze, który ciągnęłam by wyrobić wiadra z wodą z wnętrza studni. Akurat wnosilam.ostanie wiadro, gdy do środka wszedł kucharz.
- Mea! - krzyknął.zaskoczony. - Co ty robisz tak wcześnie? Powinnaś odpoczywać. Dziś dużo roboty.
Uśmiechnęłam się do niego grzecznie, dając tym samym znać że to nic wielkiego.
- Mam jeszcze trochę czasu, więc to ja upiekę chleb- kontynuował mężczyzna. - A z tego co wiem masz sporo prania do zrobienia po wczorajszym kataklizmie. Zajmij się tym. Ja zaraz obudzę te śpiące królewny w spiżarni i każe im tobie pomóc.
Kiwnelam kilka razy głową na znak że rozumiem, po czym udałam się do pralni, mieszczącej się obok sypialni służących. Ogromne sterty posortowanych ubrań piętrzyły się wszędzie w półmroku. Najpierw zajęłam się napaleniem w kominku, aby móc nagrzać wodę. Gdy tylko ogień wesoło zapłonął do środka weszły niezadowolone dziewczyny.
- Trzeba nanieść wody. -powiedzialam do nich.
Całkiem zignorowały moje słowa. Poczułam się z tym okropnie. Nie chciałam by tak było.
- Anna.. Ja. .- Zaczęłam.
Dziewczyna spojrzała na mnie obojętnym wzrokiem.
- Przepraszam że powiedziałam że jesteś żałosna. Wiem że sprawiłam ci przykrość. Przepraszam. Nie złość się już.
Anna uśmiechnęła się tryumfalnie. Podeszła i poklepała mnie po ramieniu.
- I widzisz jak.milo?- rzekła wciąż tym samym uśmieszkiem. - Chodźmy po tę wodę bo znów ta wiedźma będzie wrzeszczeć.
Kiwnelam tylko głową i zaczęłam razem z nimi nosić wodę. Akurat, gdy pierwsza partia wody zagotowała się do pomieszczenia weszła reszta służby odpowiedzialna na ten dzień za pranie. Wszystkie osoby wesoło rozmawiały zastanawiając się jak się kto ubierze na dzisiejszy wieczór. W końcu wszystkie stosy zniknęły, a pranie dobiegł końca. W kuchni dostaliśmy śniadanie. Jak zwykle kucharz przygotował dla nas owsiankę. Później przez dwie godziny pilnowałam ognia w pralni, aby nie zgasł i pranie mogło się wysuszyć. Naema nie chciała.ryzykować powtórki z poprzedniego dnia. Gdy czas minął przyszła inna dziewczyna by mnie zmienić. Dołączyłam do kobiet myjących okna. Praca nie była może jakoś bardzo ciężka, jednak wymagała użycia dużej ilości siły. W końcu były one myte po raz pierwszy od końca jesieni. Wreszcie praca przyniosła efekty i szkło błyszczało w słońcu niczym kryształy. Zadowolona z efektów uśmiechnęłam się do siebie. Kiedy.mialam iść zamieść dziedziniec, zerwał się porywisty wiatr, więc Naema wysłała mnie do polerowania srebrnych sztućców i porcelanowej zastawy. Każdy uwijał się jak w ukropie, gdyż czas mijał, a wciąż było mnóstwo do zrobienia. Po szybkim obiedzie musieliśmy przygotować salę na bankiet. Stoły zdobiły bogate obrusy, drogie lichtarze oraz porcelanowe półmiski. Dodatkowo wszędzie były bukiety krokusów, nadające sali wiosenny wygląd. Po skończonym zadaniu Naema zebrała nas w pomieszczeniu dla służby, aby przydzielić zadania na wieczór. Na szczęście mnie ominęła praca, ale za to Anna i Sae musiały służyć do końca, za nie wywiązanie się z mycia kotłów. Do wieczora pomagałam w niewielkich pracach. W końcu zabrałam kociołek z kolacją oraz resztki i zeszłam do piwnic. Carreou wciąż jeszcze nie odzyskał przytomność. Nachylilam się nad nim by sprawdzić czy oddycha. Położyłam mu chłodna dłoń na czole. Na szczęście gorączka nie wróciła. Następnie nakarmiłam szczury i napalilam w kominku po czym zabrałam się za zmianę opatrunków. Poszło mi to sprawnie. Kiedy chciałam zjeść kolację poczułam że jednak nie jestem, aż tak bardzo głodna. Odstawilam więc naczynie na bok. Bardziej byłam zmęczona. Położyłam się przy kominku, by się zdrzemnąć. Nie było mi jednak dane długo cieszyć się snem, bo usłyszałam piski szczurów. Wiedziałam.co to znaczy..chwilę walczyłam.z sennością.
- Mea. - usłyszałam cichy szept. Tak cichy że na początku nie byłam pewna czy mi się nie zdawało.
— Mea, proszę, jesteś tutaj...? - ton głosu, a raczej przerażenie drgające w nim sprawiło, że od razu się poderwalam. Gdy podeszłam do jego posłania wciąż miał zamknięte oczy, jednak grymas jego twarzy mówił mi co czuje w środku. Wzięłam więc jego dłoń w swoją.
- Spokojnie. - powiedziałam ciepłym głosem.
Martwilam się że chłopak tak się boi. Mimo zmęczenia pozwoliłam sobie na delikatny uśmiech. Carreou długo wpatrywał się we mnie tym swoim zagubionym spojrzeniem błękitnych oczu, w których teraz w świetle ognia tańczyły złote plamki.
- Mea, proszę... - przełknął ślinę, jakby czuł suchość w gardle i mocniej-niz mi się wydawało że jest w stanie- ścisnął moja dłoń. — Proszę, tylko nie odchodź...
Niezbyt go zrozumiałam. Bo gdzie miałabym odejść? Fakt rano będę musiała iść do pracy, jak teraz mogłam z nim zostać cała noc. Pogładziłam go, drugą dłonią. uspokajająco po ramieniu.
- Zostanę tutaj z Panem, panie Carreou tak długo jak będzie pan tego potrzebował. - Ewentualnie mogłam wziąć dzień wolnego w pracy. Może Naema nie będzie i gniewać. - Więc spokojnie. Niczego pan nie musi się już bać. Jestem przy tobie.
Mimo moich zapewnień chłopak wciąż wyglądał na przestraszonego i wciąż nie puszczał mojej dłoni jakby bał się, że gdy tylko rozprostuje palce ja zniknę a on pogrąży się w całkowitej ciemności. Po wolna dłonią po stojący kubek z wodą.
- Proszę pić. Musisz dbać o dobre nawodnienie organizmu. Dzięki temu poczujesz się lepiej. - powiedziałam podając mu naczynie. Próbował usiąść ale musiał puścić moja dłoń. Kiedy to zrobił nawet nie drgnęłam. Po wyrazie jego twarzy poznałam, że był to dobry ruch, gdyż Carreou trochę się odprężył i wypił podsuniętą mu wodę. Gdy tylko skończył znów wziął moja dłoń w swoją. Jego dłoń była drobna i delikatna. Bałam się że jeśli mocniej ja ścisnę mogę połamać te drobne kosteczki. Posłałam mu delikatny i ciepły uśmiech, a ramiona znów odkryłam mu kocem. Żeby trochę wypełnić ciszę między nami zaczęłam mu cicho opowiadać o miejscu w którym się znajduje. Wyjaśniłam, że nikt poza mną nie wie o jego istnieniu i dlatego jest tutaj bezpiecznie, a nawet jeśli to i tak ludzie boją się tutaj chodzić, gdyż przez mieszkające stworzenia wydaje im się, że są tutaj duchy. Na wzmiankę o duchach Carreou pobladł jeszcze bardziej. Jednak zapewniłam go, że nie ma tutaj żadnych duchów. Bo gdyby były nie byłoby zwierząt, gdyż one niezbyt lubią towarzystwo zjaw. Oczywiście skrupulatnie omijałam temat swojej przeszłości. Nie wspomniałam też jak długo pracuje na zamku i co robiłam wcześniej. Nie wypytywałam go też o jego życie. Jednocześnie obserwowałam twarz chłopaka szukając oznak zmęczenia. Po raz pierwszy od lat tyle mówiłam i nawet mi się to podobało. W końcu, gdy skończyły mi się tematy i zapadła między nami cisza, gdyż Carreou milczał. Wydawał się jakby pogrążony we własnych myślach lub po prostu próbował poukładać sobie wszystkie informacje. Coś mi jednak mówiło że to o czym myśli to coś o wiele więcej. Coś co może wywołało ten atak paniki, gdy nie odpowiedziałam mu za pierwszym razem. Może tak obecność w piwnicy tak na niego działała. Postanowiłam usunąć kilka obluzowanych cegieł tak, aby do środka mogło wpadać słońce. Było to dość ryzykowne, ale wiedziałam że pomogłoby Carreou poczuć się lepiej. Zaplanowałam to na czas gdy będzie spał. Żeby się nie denerwował, że mogę mu nagle zniknąć. Żeby skierować jego myśli na inne tory, zaczęłam cicho nucić kołysanki, które śpiewali mi rodzice i starsze rodzeństwo, gdy byłam jeszcze mała i te same które następnie ja śpiewałam młodszemu rodzeństwu czy młodszym dzieciom z rodziny Fariana. Część miała swoje odpowiedniki w Wspólnej Mowie. Niektóre ludzie wciąż śpiewali mimo, że były w Starszej Mowie, a te które znałam tylko w mowie moich bliskich próbowałam tłumaczyć na Wspólną, a gdy nie mogłam znaleźć szybko ładnego i pasującego rymu, po prostu zamieniłam słowa na nucenie. Sama nie wiedziałam czemu to robię. Może dlatego że Carreou przypomniał trochę zagubionego, małego chłopca, który nagle stal się dorosły i nie wie co z tym faktem zrobić. Kołysanki zdawały się działać, bo chłopak był teraz trochę mniej spięty. Nawet jego oddech i rozszalałe serce zwolniły do powiedzmy normalnego rytmu. Cieszyłam się wewnętrznie, że mogę mu pomóc, przysłużyć się jakoś. Wciąż jednak z tyłu umysłu czułam, że ma jakąś tajemnicę, której być może mi nie zdradzi przed tym jak nasze drogi się rozejdą, a wiedziałam że to kiedyś nastąpi. Śpiewając jedną z kołysanek przypomniały mi się słowa mistrza, gdy tęskniłam za ptaszkiem, któremu kiedyś wyleczyłam złamane skrzydełko.
Nigdy nie żałuj, że komuś pomogłaś. Nigdy nie myśl o tym że lepiej gdyby dłużej chorował bo mogłabyś go dłużej mieć dla siebie. Nie ma nic bardziej zgubnego od chęci posiadania kogoś na własność. Pamiętaj więc, żeby nigdy nie czynić dobra dla własnej satysfakcji, bo to nigdy nie prowadzi w dobrą stronę.
Może wspomniałam jego słowa, dlatego że poczułam nagła tęsknotę za nieistniejącym już domem lub raczej dlatego że to on mnie jej nauczył. Podobno nieliczni znali jej melodię, a jeszcze mniej ludzi pamiętało słowa. W końcu skończyły mi się piosenki. Postanowiłam zapytać go o jedną rzecz, która mocno mnie ciekawiła.
- Jak długo pan już maluje, gdyż pana obrazy są na prawdę niezwykłe. - wyszeptałam.

<Carreou?>

Od Carreou do Sivika

Zerknąłem w stronę ciemnowłosego, słysząc szelest jego ubrań. Widziałem, jak wstawał, jak jego twarz przyjmowała dziwny wyraz, być może był zły. Albo to ja nadinterpretuję pewne rzeczy, co jest bardzo, ale to bardzo prawdopodobne. Mężczyzna zaczął majstrować coś przy swoich sakwach, przez co przez sekundę uznałem, że planuje użyć kolejnego czaru. Ku mojemu zadowoleniu, jedynie je poprawiał, w tym czasie analizując zaistniałą sytuację, co poznałem po specyficznym zamyśleniu w spojrzeniu Sivika. Sam w tak zwanym międzyczasie szukałem wzrokiem zagrożenia, nawet jeśli nie czułem niczego niebezpiecznego w pobliżu. Nagle brunet westchnął, a ja skupiłem na nim całą swoją uwagę.
— To nie twoja wina, że ktoś cię ściga, Carr. To wina tylko i wyłącznie przodków i przeszłości, która teraz odbija się za wami wszystkimi echem. Nie męczyliby się z nim i nie narażali innych, gdyby rozprawili się z nim w rozsądniejszy spokój. Nie obwiniaj się, serio, nie ma co — Poczułem na sobie wzrok Siviego, przez co z trudem powstrzymałem się przed spłonięciem rumieńcem — Jak myślisz, na jak długo jesteśmy względnie bezpieczni?
Zacząłem mieć wątpliwości, czy mam powiedzieć towarzyszowi całą prawdę, pół prawdę czy nic nie wartą prawdę. Bo faktem było, że niektóre z demonów mogą znaleźć nas od tak, zwłaszcza, że ciemnowłosego otaczają duchy. A te, ich energia i sama ... woń?, sprawiały, że lśniły niczym latarnia morska dla wygłodniałych bestii z piekielnych czeluści. Jednak z doświadczenia wiedziałem, iż taka informacja bardzo obniża morale w drużynie, a do tego wolałbym nie dopuścić.
— Zależy od rodzaju demonów, które za nami podążają. Te najniższe musiałyby się zbliżyć do nas dostatecznie blisko, aby w ogóle rozpoznać w nas cel. Ich jedyny plus to taki, że mogą być wszędzie — Wykonałem ręką bliżej nieokreślony ruch, chcąc na raz objąć całą okolicę. To oczywiście się nie stało — A z drugiej strony, najwyższe mogą pojawić się tu nawet za kilka minut. Aczkolwiek ani Lucyfer, ani Samael nie pośle takiego Abbadona czy Beliala, bo to wtedy pozostawiłoby Piekło bez największych wojowników. Czyli, obstawiam jakiś pośrednie byty, co daje nam dzień przewagi, pewnie mniej. Ale musimy się ruszać. I uważać na kurtyzany, bo sukkuby bardzo lubią się pod nie podszywać.
Przydałaby się nam jakaś broń. Tak, czary Siviego są przydatne, lecz nie sądzę, aby pomogły nam podczas walki w zwarciu. Dlatego powinienem odzyskać swojego flamberga i to jak najszybciej. Zacisnąłem dłonie w pięści, uśmiechając się nieznacznie na wspomnienie wspólnych walk. Lubiłem ten miecz, gdyż został specjalnie wykonany dla mnie ze względu na gabaryty. Mimo to, wszystkie cechy pozostały te same. Zwróciłem się w stronę mężczyzny.
— To jak, idziemy? Nie powinniśmy tu zostawać. Może po drodze znajdziemy miejsce, gdzie mógłbyś zjeść coś.

Od Sivika do Carreou

Usiadł obok mnie bez chociażby mruknięcia, wcześniej ociężale podnosząc się z mojej piersi i wzdychając cicho, gdy pomagał mi się podnieść. Zszedł z pufy, przez chwilę utrzymywał równowagę, a już za moment ruszył w stronę jeziorka, by przyjrzeć się swojemu odbiciu i uśmiechnąć się pod nosem. Ja tymczasem dalej zbierałem się w sobie, wzdychałem ciężko i przecierałem kark, który jednak nieco mnie bolał.
— Nie wiem, w jakim stopniu znasz historię Lucyfera, ale powiem ci ją z naszej perspektywy. Jeden z nas, wcześniej najwyższy z archaniołów i najbardziej zaufany doradca Ojca, z niewiadomych przyczyn, nagle zaczął się zmieniać, buntować. Nauczeni poprzednim doświadczeniem, kiedy to Sa'el również odmówił wykonania polecenia Pana, postanowiliśmy... Uciszyć go.
Znałem całą historyjkę, obiła się o uszy, ale usłyszeć ją opowiadaną przez samego anioła było czymś ciekawym. Szczególnie że Carr naprawdę, ale to naprawdę dobrze i przyjemnie dla ucha tłumaczył, bawiąc się dłońmi, płomykami, całą otoczką i nadając mu tego całego mistycyzmu, w którym człowiek ginął, zatapiając się w hipnotyzujących ruchach szczupłych palców.
— Tylko nie przewidzieliśmy faktu, że jako Ulubieniec Ojca, Najwyższy Archanioł Pana, Gwiazda Zaranna... Ma w sobie o wiele boskiej mocy niż Michał i wszyscy archaniołowie razem wzięci. Nazywamy to Niebiańskim Ogniem. Daje nam możliwość walczenia bez wyrzutów sumienia czy karania grzeszników i nie tylko. W dużym skrócie. Więc, jak się domyślasz, nasze wojska ledwo pokonały Lucyfera, a Michał strącił go do Piekła. Od tego momentu, demony nienawidzą aniołów jeszcze bardziej. Polują na nas. Właśnie to stało się w karczmie. Słudzy Lucyfera prawdopodobnie uznali mnie za łatwy cel, bo jestem w tym świecie sam. A twoja dusza miałaby być tylko dodatkową nagrodą. Dlatego postanowiłem nas przenieść w to miejsce. Licząc, że stracą trop. Dlatego to wszystko moja wina. Tylko moja wina.
Skrzywiłem się lekko, gdy kończył swoją wypowiedź, podchodząc przy okazji w moją stronę. Chrząknąłem cicho i podniosłem się na proste nogi, ściągając brwi i usta, a także marszcząc czoło.
Absolutnie nigdy nie należałem do tych, którzy potrafią mówić, opowiadać, przekazywać cokolwiek. Z większą chęcią słuchałem i przytakiwałem. Inni wydawali się być po prostu ciekawsi, a i potrzebny się wtedy czułem, bo chyba jednak każdy potrzebuje kogoś, komu może się wygadać.
Poprawiłem sakiewki, namyślając się.
Bo jemu chciałem pomóc już w szczególności, tylko i wyłącznie ze względu na sam fakt, że typa po prostu lubiłem i całą swoją osobą załączał u mnie trybiki pod tytułem „opiekuńczość”. No zjednał mnie sobie i wpadłem jak śliwka w kompot, co pocznę.
— To nie twoja wina, że ktoś cię ściga, Carr — westchnąłem. — To wina tylko i wyłącznie przodków i przeszłości, która teraz odbija się za wami wszystkimi echem. Nie męczyliby się z nim i nie narażali innych, gdyby rozprawili się z nim w rozsądniejszy spokój. Nie obwiniaj się, serio, nie ma co — mruczałem, wycierając dłonie o spodnie i ciągle lustrując zagubionego chłopaka spojrzeniem. — Jak myślisz, na jak długo jesteśmy względnie bezpieczni?

sobota, 26 maja 2018

Od Carreou do Annmea'i

Drzwi uchyliły się nieznacznie, skrzypienie zmroziło krew w żyłach. Słaba smuga światła padła na kamienną podłogę w dole, wyciągając z ciemności delikatne zarysy beczek i skrzyń. Starszy, wyniosły mężczyzna spojrzał na nieruchome ciało chłopaka, na którego karku zaciskał dłoń. Jasne kosmyki, pozlepiane przez złotą krew w smętne strąki, przysłaniały delikatną twarz, lecz on wiedział, co się za nią ukrywa. Boskie stworzenie, dziecię światła, uosobienie chwały, glorii i wszystkiego, co dobre. Jednak, z drugiej strony, płomienny wojownik, przed którym drżą wymiary. Gotowy wymordować całe rodziny w imię Najwyższego. Jednym słowem, anioł, który teraz został sprowadzony do najniższego z możliwych poziomów.
Blondyn poruszył się nieznacznie, zadrżał i spróbował podnieść głowę, budząc tym w mężczyźnie odrazę. Zupełnie, jakby trzymał robaka, a nie istotę humanodialną. Dodatkowo, kiedy ujrzał mięśnie, wcześniej poruszające odciętymi skrzydłami, zapragnął w duchu odrzucenia od siebie tego bytu.
Dlatego opuścił jasnowłosego na podłogę i kopnął go w pokryty brudem bok, sprawiając, że chłopak stoczył się bezwiednie po schodach na zimną posadzkę. Anioł pisnął cicho, jednak poza tym, zachował ciszę. Tak, jak go nauczył.
— Zregeneruj się. Jutro nie będę tolerował twoich omdleń, rozumiesz, Carreou? — Mężczyzna po raz ostatni zmierzył ciało wzrokiem, po czym cofnął się i zamknął drzwi. Świetlista smuga powoli przebiegła po ścianie, zmniejszając się, aby ostatecznie zniknąć zupełnie, zostawiając anioła samego w chłodnym pomieszczeniu. Carreou przygryzł wargę z bólu, kiedy obrócił się z boku na brzuch. Mimo, że nic nie widział, zaczął się czołgać przed siebie, chcąc dotrzeć między skrzynie, jakby to miało dać mu schronienie przed agresywnym mężczyzną. Każdy ruch, każde posunięcie sprawiało mu niemiłosierny ból, ale mimo tego, posuwał się dalej. Nieznośne szumienie w głowie narastało z każdą chwilą, a ogólne osłabienie atakowało kolejne części ciała anioła. Do tego, ogarnął go wręcz paniczny strach, kiedy poczuł, że pod swoimi dłońmi nie czuje już kamienia, lecz trawę.
"Nie... Tylko nie to... Znowu..." pomyślał, nieruchomiejąc na ziemi. Musiał odpocząć. I to jak najszybciej. Wziął kilka głębszych wdechów, wypełniając płuca kłującym powietrzem. Powoli, nieznośnie powoli podniósł się wpierw na łokciach, później przedramionach i dłoniach, aby następnie zająć się obracaniem dolnej części ciała tak, aby mógł usiąść. Blondyn odchylił głowę, spoglądając na szkarłatne niebo, będące jedynie iluzją prawdziwego nieboskłonu. Widok zaszedł mu mgłą, zaczął się po raz kolejny przewracać. Cofnął się więc nagłym zrywem, opadając plecami na szorstki pień drzewa, jakich w tym miejscu było wiele. Powiódł wzrokiem po czarnych korach, wielobarwnych liściach i egzotycznych owocach. Sad wyglądał zupełnie jak edeński, gdyby zignorować to, że znajdował się w podziemnej krainie łez i rozpaczy. Infernie.
— Znowu się spotykamy, Carreou. 
Anioł zacisnął chude palce na trawie i poszukał wzrokiem właściciela głosu. I znalazł go.
Stał obok drzewa, jakby od niechcenia trzymając się jedną ręką zwisającej gałęzi. W drugiej trzymał dorodne jabłko, którego powierzchnia błyszczała niczym kryształ. Wyglądał młodo. Mógł mieć co najwyżej dwadzieścia pięć lat. Jak za dawnych czasów, posiadał długie, jasne włosy, na ten moment zaplecione w warkocz, luźno przerzucony przez ramię. Jednak w granatowych jak wzburzone morze oczach czaiło się niebezpieczeństwo i doza... szaleństwa?
Nie miał skrzydeł. Musiał je ukryć. Bądź Carreou był zbyt słaby, aby je dostrzec. 
Grafitowa szata zaszeleściła, kiedy Lucyfer podszedł do chłopaka, kucnął przed nim i pogłaskał kciukiem po policzku. Widząc brak reakcji ze strony anioła, spoliczkował go, ciągle uśmiechając się ciepło i przyjaźnie. Łzy napłynęły rannemu do oczu, a cała poprzednia energia zniknęła. Być może sam Upadły nieumyślnie ją odebrał.
— Wiesz, oczekiwałem, że przynajmniej porozmawiamy jak wuj z bratankiem o twoim życiu — Młodzieniec pstryknął palcami, po czym opadł na wyczarowane krzesło. Dokończył jedzenie jabłka, przechylił głowę na bok i zerknął bez zainteresowania na podnoszącego się anioła. Obserwowanie jego nieudolnych prób zdawało się wprowadzać Lucyfera w stan specyficznej euforii. Lecz nawet Pan Piekieł nie ma nieskończonych pokładów cierpliwości, więc kilka chwil po tym, jak Carreou zupełnie znieruchomiał, zaśmiał się krótko i wstał.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo cię nienawidzę. Jak bardzo nienawidzę Michała, Gabriela, Rafała, nawet tego starego Tsafkiela! — W kilku pełnych dumy krokach podszedł do blondyna, chwycił go za kark i podniósł. Wszystkie dwanaście par złotych skrzydeł wyrosły w jednej chwili z pleców Gwiazdy Zarannej. Niebiański Ogień przemknął w formie kilku płomieni po ramionach młodzieńca, kiedy ten obrócił rannego w swoją stronę. Unosząc kącik ust, pochylił się nad uchem Carra, a anioł mógł jedynie zadrżeć, gdy ciepły oddech wuja musnął jego skórę — A wyrywanie serca Razjelowi było najpiękniejszą rzeczą, jaką zrobiłem od wieków. Żebyś mógł zobaczyć jego twarz, kiedy rozrywałem jego przyjaciół, kawałek po kawałeczku.. Na drobne strzępy...
Łopot skrzydeł wypełnił okolicę, a wiatr momentalnie zniknął. Nic się nie poruszało, jakby każda żywa istota w promieniu kilkudziesięciu metrów wymarła. Wszystko z powodu wysokiego mężczyzny, którego gniewne oblicze było poprzecinane siateczką ciemnych żył. Oczy były szare, a włosy, w przeciwieństwie do Lucyfera — kruczoczarne. Nawet skrzydeł było więcej, bo ku niebu kierowało się ich aż czternaście. Najwięcej w historii mieszkańców Edenu. Nawet tych, co upadli.
— Co znowu? Przeszkadzasz mi w rozmowie — Lucyfer puścił wystraszonego anioła i zwrócił się ku brunetowi — Jak zwykle, pragnę zauważyć, Samael.
— Wróć do zamku — Głos Sa'ela był niski, wręcz mrukliwy. Współgrał jednak idealnie z potęgą, jaką były archanioł wokół siebie roztaczał. Nawet u wyniosłego Lucyfera, który lubił szczycić się swym statusem, nie była ona tak wyczuwalna. Ciemnowłosy zgromił wzrokiem młodszego mężczyznę, kiedy ten otworzył usta, aby zaprotestować. Jutrzenka rzuciła długie spojrzenie bratankowi, po czym zerwała kolejne jabłko i zniknęła w obłoku mgły. Sa'el odczekał chwilę, a następnie ponownie posadził Carreou pod drzewem. Sam stanął w pobliżu i spojrzał w przestrzeń. Nastała cisza, podczas której można było usłyszeć nawet ciche bicie serca anioła. Blondyn splunął krwią na bok, czując, że metaliczna ciecz wypełnia mu usta. Samael wyszeptał zaklęcie, a ciało zdziwionego Carra zaczęło się leczyć.
— Zdaję sobie sprawę, że raczej mi nie ufasz, prawda? 
— W-Wrogowi ... trudno zaufać — Carreou odetchnął cicho, prawie że bezgłośnie, kiedy ból zaczął opuszczać jego organizm. Nadal jednak odrzucał od siebie myśl, że to wszystko dzięki Diabłu wcielonemu. Który dodatkowo, na domiar złego, przesunął się w stronę anioła i przysiadł obok niego, chcąc się zrównać z rannym. Dłoń Samaela ujęła podbródek chłopaka, obróciła jego twarz w stronę diabła. Sa'el przyjrzał się dokładniej ranom i bliznom młodziana, cmokając z niezadowoleniem.
— I ty na to pozwalasz? Oficer? Syn Razjela? Przecież mógłbyś zniszczyć to miasto od tak... 
— “Cierpliwy do czasu dozna przykrości, ale później radość dla niego zakwitnie.” — zacytował Carreou, zbierając w sobie siłę na odpowiedź — Nie chcę być też taki, jak wy. Zdradziliście ojca, bo unieśliście się pychą. A ty, Sa'elu, w dodatku odrzuciłeś najpiękniejsze dzieło Ojca...
Brunet ściągnął brwi, aby w następnej sekundzie chwycić chłopaka za nadgarstek i wyciągnąć jego rękę do przodu.
— Patrz — warknął, używając swojej mocy do ukazania wszystkich ran. Obrażenia, zarówno stare jak i nowe, pojawiły się wręcz na każdym fragmencie chudej i niewielkiej ręki. Anioł otworzył szeroko oczy, a jego dłoń poczęła niekontrolowanie drżeć, kiedy wszystkie dotąd odrzucane informacje wróciły do niego z podwójną siłą — I zgadnij, kto to robi. Ludzie. Ludzie, których tak ukochaliście. Chroniliście nierzadko za cenę własnego życia. A teraz? Teraz te same boskie twory tną cię na stole, torturują i wykorzystują dla własnej radości.
Samael puścił nieruchomego, spoglądającego pustym wzrokiem w przestrzeń Carra i wstał. Odwrócił się plecami do blondyna, był gotowy odejść, kiedy przystanął i obejrzał się przez ramię.
— Nie chcesz o tym myśleć, ale wiesz, że niedługo do nas dołączysz. To kwestia czasu. Będę na ciebie czekał, drugi Lucyferze.

Obudziłem się gwałtownie, zdezorientowany, słaby, wyczerpany fizycznie i Pan wie, co jeszcze. Każdy ruch był dla mnie niewyobrażalnym wysiłkiem, więc jedyne, co robiłem, to leżałem nieruchomo, wodząc zamglonym spojrzeniem po kamiennym suficie. Gdzieś z boku docierały do mnie odgłosy ludzkiego bytowania, które w pewnym momencie zmieniły się w kroki. Fala wspomnień zalała mój umysł, więc kiedy kobieca postać zbliżyła się do mnie, nie byłem w stanie nic powiedzieć. Spiąłem się zupełnie, wiedząc, że nie jestem w stanie się obronić i zapewne kolejna osoba mnie wykorzysta. A tego nie chciałem. Po prostu najbardziej w świecie nie chciałem. Bo uczucie bycia czymś, traktowanym gorzej niż zwierzę, nie jest przyjemne.
— Hej, już dobrze. — Ciepło w głosie, wyraźnie należącym do płci pięknej, nieco uspokoiło mnie. Bo w końcu, niewiasty są miłe. Prawda?
— Pić... — poprosiłem szeptem, a chwilę potem, kubek znalazł się pod moimi ustami. Młoda ciemnowłosa kobieta dodatkowo poprawiła poduszki, że mogłem jako tako usiąść. Powoli piłem, kojąc wysuszone gorączką gardło, a nieznajoma ścierała kropelki potu z mego czoła. Poczułem słabe ciepło na sercu. Ktoś... zajął się mną. To aż nierzeczywiste uczucie.
— Co się stało? — spytałem pewniejszym głosem, przenosząc nadal w jakimś stopniu wystraszone spojrzenie na dziewczynę, chłonąc szczegóły jej osoby. Głównie skupiłem się na szatach nieznajomej, gdyż te wyglądały inaczej niż te u panienek z bogatych rodzin. Wtedy przypomniałem sobie o spotkaniu grupy niewiast na rynku i dodałem dwa do dwóch. Zapewne była służką. To jednak nie było ujmą na jej honorze. Można nawet powiedzieć, że dodawało jej powagi i siły. Biorąc na to ślady na palcach ciemnowłosej, świadczące o ciężkiej pracy. Jednak, patrząc na wyraz twarzy dziewczyny, dawała sobie radę z natłokiem zajęć. Piękny przykład boskiego dzieła stworzenia.
— Napadli pana w lesie..
Wsłuchiwałem się w ciszy w słowa nieznajomej, kiedy opisywała wydarzenia poprzednich dni, w tym samym czasie próbując dostosować opowieść do chaotycznych myśli w moim umyśle. Tak, opowieść pokrywała się z lukami w pamięci, gdyż moje własne, ostatnie wspomnienie dotyczyło wychodzenia z miasta przez wysoką bramę na trakt, aby ruszyć do kolejnego miejsca, gdzie mógłbym sprzedawać obrazy, bez używania fałszywego imienia czy udawania, że nagłe napady paniki na widok ciemnych zaułków to nic takiego.
— Głodny? — spytała dziewczyna, kończąc swój wywód. Nie musiałem reagować, gdyż parująca misa zupy znalazła się przede mną. Z grzeczności zabrałem się za jedzenie, mimo, że moje wnętrzności były bardziej skręcone niż Jormungand. Prawie całkowicie skupiłem się na potrawie, kiedy to nagle dłoń ciemnowłosej skierowała się w stronę mego czoła. Zareagowałem instynktownie, cofając się szybko i spanikowanym spojrzeniem patrząc na dziewczynę.
— Spokojnie nic panu nie zrobię. Miał pan dużo szczęścia, że pana znalazłam w tym lesie. Swoją droga jestem Mea. Proszę mi powiedzieć co robił pan z tymi ludźmi na takim odludziu? Nie było to zbyt bezpieczne.
Mea. Ładne, proste imię. Pasujące do osoby o tak dobrym sercu jak ona. Skąd to wiedziałem? Chyba dzięki swej anielskości. Ciągnie swój do swego, czy coś...
— Carreou Afrei — powiedziałem po chwili ciszy, po przeanalizowaniu za i przeciw. Uznałem, że podanie prawdziwego imienia w tym przypadku może nie obróci się przeciwko mnie. — Tamtego wieczoru... Podróżowałem do innego miasta. Nie mogę sobie teraz przypomnieć, ale oni prawdopodobnie śledzili mnie od dłuższego czasu.
Mea skinęła w zamyśleniu głową, po czym sięgnęła po koc i narzuciła mi go na ramiona. Zachowywała się jak matka, co było niezwykle miłą odmianą. Odpowiedziałem jej delikatnym uśmiechem. Czy raczej jego cieniem. Następnie zerknąłem na dziewczynę, kiedy podeszła do paleniska, aby tam sprawdzić, czy ogień jeszcze się utrzymuje. Zacząłem pocierać palcami nadgarstki, wbijając wzrok w plecy Mei. Chciałem ją zapytać o coś jeszcze, lecz byłem zbyt niepewny, aby się odezwać. Prawdopodobnie muskałbym swoja skórę do momentu, aż ciemnowłosa skończy swoje zadanie i wróci, lecz nagle syknąłem z bólu. Brunetka jak na zawołanie odwróciła się i momentalnie, wręcz w kilku krokach, znalazła się przy sienniku.
— Coś się stało, panie Carreou? Coś pana boli? — Słyszałem w głosie dziewczyny prawdziwą troskę i dobroć. To samo dało się wyczuć również w jej ruchach, gdy ujęła mnie za blade dłonie, wyprostowała skostniałe palce i spojrzała jeszcze raz na skórę. Zobaczyłem zmianę w jej obliczu. W pierwszym odruchu, wyraźnie zdziwiła się, po czym przybrała zdeterminowany wyraz twarzy i sięgnęła po coś, co znajdowało się na stoliku. Przyjrzałem się dokładniej źródle bólu. Skamieniałem, a mój oddech gwałtownie przyspieszył. Bowiem na nadgarstku znajdowały się czarne ślady. Odpowiadające dokładnemu układowi palców Samaela z mojego snu. Przed oczami po raz kolejny pojawiła się ciemność, a ja, przez nagły stres, straciłem przytomność.

***

— Mea... — wyszeptałem po odzyskaniu świadomości. Nadal nie byłem jednak w stanie otworzyć oczu, a w głowie miałem zupełną pustkę. To cud, że w ogóle zapamiętałem imię mojej bohaterki — Mea, proszę, jesteś tutaj...?
Ton skoczył mi o kilka oktaw, poddając się atakowi paniki. Zrozumiałem to po nagłym przypływie zimna w okolicy łomoczącego w piersi serca, nagłych skurczach palców i ogólnemu poczuciu bycia obserwowanym. Wszystko przez odciski. Wszystko przez te ślady, których nie powinno tam być!
Przygryzłem wargę, próbując znaleźć rozwiązanie.
Wszystko, co kiedyś robiłem, działało raz, może dwa. Potem musiałem szukać innego sposobu. Jednak w takim stanie, graniczy to wręcz z cudem. Co mam zrobić? Nie chcę znowu zacząć się bać, rozpłakać, zacząć krzyczeć!
Sivi.
Co by zrobiła moja Duża Cholera? On na pewno miałby jakiś pomysł, pomógłby mi, uratował...!
— Spokojnie... — Kojący, ciepły głos wrócił, a czyjaś dłoń wplotła się w moją i uścisnęła ją, opanowując drżenie. Nabrałem nieco głębszy wdech, zmusiłem się do otworzenia oczu. Spojrzałem zaszklonym wzrokiem na Meę. To ona była przy mnie. Wyglądała na zmartwioną i zmęczoną. Być może była w pracy. Spojrzałem jej długo w oczy. Miały niezwykle piękną, różowo — fioletową barwę. Jak fiołki. Albo lilie w ogrodzie Metatrona, chluba archanioła. Podobno sam je wyhodował.
— Mea, proszę... — Przełknąłem ślinę, chcąc załagodzić pieczenie w gardle. Wzmocniłem uścisk, próbując nie użyć do tego całej swojej siły, co było niezwykle trudne — Proszę, tylko nie odchodź...

<Mea?> 

Od Dolorem do Takako

Cierpliwie czekałam, aż dziewczyna zawoła mnie do siebie. Sama zajmowałam się usuwaniem śladów po poprzednich gościach. Szkoda, że nie mieliśmy przyjemności bliżej się poznać. Gdy ta irytująca cisza zaczęła się przedłużać, wróciłam przed drzwi łazienki, w której zostawiłam Takako. Dziewczyna akurat z niej wychodziła. 
- Czy już skończyliście swoją kąpiel? - zapytałam
. - Tak, dziękujemy - odparła z uśmiechem. Nie miałam pojęcia, co w tym było takiego radosnego. Diaval usiadł na moim ramieniu.
 - Dolorem pozwolisz mi skorzystać ze swojej kuchni? - niepewnie zapytała dziewczyna. Kruk zaskrzeczał. Ja również pamiętałam o tym, że pokój ten jeszcze nie nadaje się do pokazania go komukolwiek poza mną i Diaval'em. 
- Nie ma takiej potrzeby. Sama przygotuję posiłek. Wy poczekacie na mnie w jadalni. - odparłam, po czym zaprowadziłam trójkę do wcześniej wspomnianego pomieszczenia. Diaval usiadł na oparciu jednego z krzeseł, by przypilnować naszych gości. Gdy wszyscy zasiedli przy stole, udałam się do kuchni. Zebrałam odcięte kończyny z blatu i wrzuciłam je do jednej miski. Przeszłam z nią do spiżarni. Odsunęłam na bok kilka koszy, które zakrywały klapę. Chwyciłam następnie za jej żelazny uchwyt i otworzyłam przejście do piwnicy. Zapaliłam pojedynczą świecę i zeszłam po schodach, w drugiej ręce trzymając miskę z kończynami. Wrzuciłam odcięte nogi i ręce do wielkiego pojemnika z innymi kończynami. Postanowiłam zająć się nimi później. Wróciłam do kuchni, na nowo zamknęłam piwnicę i ukryłam zejście do niej, po czym przeszłam do kuchni. Umyłam dłonie oraz naczynie, w którym jeszcze chwilę temu znajdowało się ludzkie mięso. Następnie zmyłam krew z blatu oraz narzędzi, których używałam do amputacji. Po chwili kuchnia lśniła, a ja mogłam zająć się posiłkiem. Zgodnie z zasadami, na stole na początek zagościł chleb i wino. Następnie podałam Tart de brymlent oraz sałatki warzywne z sałaty, kapusty i portulaki z dodatkiem ziół. Kolejny był kurczak faszerowany kaszą oraz gęsta zupa. Dopiero po tym mogłam podać upieczone na ruszcie prosiaka z gruszkami i kasztanami oraz jabłkiem. Posiłek kończyło grzane wino z aromatycznymi ziołami oraz taca dojrzałych serów. Zasiadłam naprzeciwko gości na krześle, na którego oparciu siedział Diaval.
 -Życzę smacznego.- powiedziałam, spojrzawszy na gości. 
<Takako? >

piątek, 25 maja 2018

Od Marco do Ishi

Zaśmiałem się cichutko pod nosem, słysząc słowa dziewczyny. Kopie w nocy, tak? To zobaczymy, kto kogo pierwszego z łóżka zrzuci. Takie małe zawody, które prawdopodobnie zakończą się obrażeniami któregoś z nas. Z tego powodu, ułożyłem się u boku Ishi, zamknąłem ją w swych ramionach i, nie zważając na protesty, wtuliłem nos we włosy panienki.
— Spać mi tam, ale już. — rozkazałem niezbyt pasującym do tego, ciepłym, wręcz ojcowskim tonem. Brunetka westchnęła cicho, lecz mimo wszystko, przerwała batalię o uwolnienie się z koca i moich ramion, aby z czasem usnąć. Przez pewien czas głaskałem włosy Ishi i pilnowałem jej spokojnego snu, jednak szybko przegrałem walkę z sennością i, wyczerpany dniem, również poddałem się ukojeniu. Nareszcie mogłem odpocząć, zrelaksować się, nacieszyć miękką pościelą. Nawet, ku mojemu zadowoleniu, nie miałem żadnych snów czy koszmarów.
Jednak, jak to zawsze bywa, sielanka nie trwała długo.
Irytujące pieczenie w gardle, niezwykle wyczulone zmysły i dudniące w uszach bicie serca dziewczyny. Otworzyłem szeroko oczy, swoim oddechem podrywając włosy brunetki z jej karku. Zamrugałem kilkukrotnie, przeniosłem wzrok na powoli poruszającą się żyłę na szyi, transportującą litry krwi. Poczułem, jak zęby stają się ostrzejsze, a wszystkie moje myśli zaczynają krążyć wokół potwornego głodu. Zacisnąłem dłonie w pięści, poderwałem się z łóżka i oparłem o chłodną ścianę. Dlaczego w ogóle przez myśl mi przeszło, że mógłbym zjeść Ishi?
Rozejrzałem się wokół, szukając drogi wyjścia. Jakiejkolwiek. Drzwiami przecież nie wyjdę, bo obudzę starowinkę. Dach czy komin nie wchodzi w grę. Nie mam zamiaru spaść z wysokości czy bawić się w grubego ulubieńca dzieci. Podszedłem więc do okna, jak najciszej byłem w stanie otworzyłem je i stanąłem na parapecie. Nim zszedłem po ścianie na dół, posłałem długie spojrzenie Ishi. Nie powinienem zostawiać jej samej, więc zmusiłem ducha do stania  na straży, licząc, że tym razem nie uniesie się honorem i nie zniknie przy pierwszej okazji. Istoty tego pokroju bywają niezwykle krnąbrne.
Chwilę zbierałem się w sobie, aby w końcu ruszyć się z miejsca. Kiedy to jednak zrobiłem, poczułem specyficzną radość na sercu, że ocalę dziewczynę przed potworem. Przed samym sobą. Naszły mnie wątpliwości, czy ta cała podróż jest bezpieczna. Patrząc na to zarówno przez pryzmat drogowych opryszków, myśliwych, złodziejaszków, jak i naszych zdolności. Bo w końcu, nie bez powodu zwykło się mówić, że demony i bogowie nie idą ze sobą w parze.
Zacząłem przedzierać się przez pobliskie pole, gdyż na horyzoncie ujrzałem dom. Wyglądał na równie samotny jak chatka staruszki, co dawało szansę na porządny posiłek bez większego problemu ze strony strażników. Sytuacja, w której każdy wygrywa, no, nie licząc ofiary.
Zgrabnie przeskoczyłem nad zniszczonym, kamiennym murkiem, który otaczał pole i oddzielał go od gospodarstwa. Zerknąłem na swoje stopy, pokryte błotem i zszargane ubranie. Tak, powinienem przebrać się, nim wyruszyłem na tę eskapadę. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Czy coś takiego.
Śpiący pies leniwie podniósł głowę, szczeknął słabo i zamerdał ogonem. Patrząc na to, że jego miska była pusta, też by mi się nie chciało bronić czegokolwiek. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Podszedłem do okna i zajrzałem do środka. Ujrzałem wnętrze sypialni, gdzie jakaś para spała na łóżku. Między nimi znajdowało się niemowlę. Przepraszając w duchu za swoje czyny, wkradłem się do środka, wcześniej ukrywając twarz w cienistej szacie, po czym rozpocząłem ucztę.
***
Zbliżając się do naszego tymczasowego noclegu, na wszelkie sposoby próbowałem zmyć z twarzy i rąk krew. Nie chciałem myśleć dłużej, niż to konieczne o mordzie na niewinnej rodzinie. Chciałem wrócić do Ishi, upewnić się, że nic jej nie jest. Z tego powodu, połączyłem się mentalnie z duchowym strażnikiem i spytałem o raport. Nie otrzymałem go jednak. Zaniepokoiło mnie to do tego stopnia, że przyspieszyłem, momentami nawet biegnąc, aby dostać się jak najszybciej do pokoju. Nie patrząc na to, co mogą inni pomyśleć, wykonałem długi skok na parapet, chwytając się go dłońmi, a następnie wciągając się do środka.
Podniosłem się z podłogi, zacząłem przywoływać kosę, kiedy ujrzałem Sarlica. Pochylał się nad dziewczyną, długimi, szarymi palcami odgarniając kosmyki z jej twarzy. Czyli nie dość, że się tutaj pojawił, to w dodatku był w tej okropnej, nieludzkiej postaci. Krew zagotowała mi się w żyłach.
— Co ty do cholery robisz? — syknąłem, podchodząc do ojca i chwytając go za materiał płaszcza. Chciałem odciągnać go od nastolatki, lecz jedyne, co zdołałem zrobić, to zdenerwować boga.
— Co robię? Patrzę na moją wnuczkę. Chyba mogę. — Sarlic zmierzył mnie długo wzrokiem tymi swoimi szkarłatnymi oczyma, po czym przeniósł spojrzenie na budzącą się Ishi. Kiedy dziewczyna podniosła powieki, momentalnie przybrał "normalny" kształt. Tak więc, zamiast boga śmierci, brunetka stanęła twarzą w twarz z dorosłym, nawet przystojnym mężczyzną. Przez umysł przebiegła mi myśl, że rzeczywiście wyglądamy jak upiorna rodzina.
— Witaj, Ishi — Bóg obdarzył rozbudzoną panienkę szerokim uśmiechem. — Nazywam się Sarlic. Miło mi nareszcie cię poznać.
— Nawet nie próbuj jej dotykać, bo ci ręce urwę — Stanąłem pomiędzy nimi, aby w razie czego chronić sobą Ishi.

< Panienko Ishi? Przepraszam, że krótkie ~ >

Od Carreou do Sivika

Próbowałem się uspokoić, lecz kolejne myśli bombardowały mój umysł, wyzwalając kolejne łzy. Wszystkie wspomnienia, wydarzenia ostatnich dni, godzin, minut. Spotkania z Razjelem, Michałem, a nawet Ojcem Przenajświętszym w Niebiosach. Spojrzałem tępo przed siebie, coraz bardziej znikając we wnętrzu swojego umysłu.
Dopóki delikatny dotyk nie przywrócił mnie do rzeczywistości. Zamrugałem powoli, podnosząc wzrok na Sivika. To do niego należały ocierające wilgoć dłonie.
— Hej, hej, no już mi tu nie rycz — Obdarzył mnie szerokim, może nawet ciepłym uśmiechem, a ja mechanicznie wręcz odwzajemniłem grymas — Jak cię boli, to zaraz dam ci jakieś ziółka i będzie dobrze, tylko mi nie płacz i nie przepraszaj, bo nie masz za co. Słyszysz, Carr? — Ręce mężczyzny przeniosły się na moje plecy, a po chwili leżałem już na piersi ciemnowłosego, napawając się jego obecnością. Przez pewien czas jeszcze walczyłem z niekontrolowanym drżeniem, łapczywie łapanym oddechem czy spazmami, które sprawiały, że byłem coraz bliższy kolejnego napadu. Jednak stopniowo wróciłem do jako takiego spokoju, mimo, że widmo przeszłość nadal wisiało nade mną, gotowe powrócić, kiedy tylko pojawi się okazja.
Sivik poruszył się nieznacznie, jakby zmieniał pozycję na bardziej wygodną.
— Co to było? — padło w pewnym momencie pytanie, które musiało ostatecznie się pojawić. Prędzej czy później. W końcu, to, co się wydarzyło, nie było normalne. Nic, co się działo wokół, nie było normalne. A przeze mnie i jednego ducha, Sivik znalazł się w centrum wydarzeń. Zasługiwał na wyjaśnienia.
Podniosłem się więc powoli z mężczyzny, pomogłem mu usiąść niezwykle opiekuńczym gestem, a następnie odszedłem nieco na bok, aby przejrzeć się w tafli wody. Stojąc na brzegu, zmierzyłem swą świetlistą postać wzrokiem, rozłożyłem szerzej skrzydła i uśmiechnąłem się, kiedy do tych rzeczywistych dołączyły kolejne, ukryte pary. Łącznie siedem. Tyle, ile mógł mieć maksymalnie zwykły anioł.
— Nie wiem, w jakim stopniu znasz historię Lucyfera, ale powiem ci ją z naszej perspektywy — odetchnąłem ciężko. Trudno opowiada się o bolesnym wydarzeniu z dziejów własnego kraju — Jeden z nas, wcześniej najwyższy z archaniołów i najbardziej zaufany doradca Ojca, z niewiadomych przyczyn, nagle zaczął się zmieniać, buntować. Nauczeni poprzednim doświadczeniem, kiedy to Sa'el również odmówił wykonania polecenia Pana, postanowiliśmy... Uciszyć go.
Wyciągnąłem przed siebie dłoń i spojrzałem na drobne, wręcz ledwie widoczne płomyki, opuszczające moje ciało przez czubki palców.
— Tylko nie przewidzieliśmy faktu, że jako Ulubieniec Ojca, Najwyższy Archanioł Pana, Gwiazda Zaranna... Ma w sobie o wiele boskiej mocy niż Michał i wszyscy archaniołowie razem wzięci. Nazywamy to Niebiańskim Ogniem. Daje nam możliwość walczenia bez wyrzutów sumienia czy karania grzeszników i nie tylko. W dużym skrócie. Więc, jak się domyślasz, nasze wojska ledwo pokonały Lucyfera, a Michał — Uśmiechnąłem się słabo na wspomnienie wuja — stracił go do Piekła. Od tego momentu, demony nienawidzą aniołów jeszcze bardziej. Polują na nas. Właśnie to stało się w karczmie. Słudzy Lucyfera prawdopodobnie uznali mnie za łatwy cel, bo jestem w tym świecie sam. A twoja dusza miałaby być tylko dodatkową nagrodą.
Objąłem się za ramiona, ukryłem widmowe skrzydła i wróciłem do mężczyzny.
— Dlatego postanowiłem nas przenieść w to miejsce. Licząc, że stracą trop — Zmusiłem się i zerknąłem na mężczyznę — Dlatego to wszystko moja wina. Tylko moja wina.

środa, 23 maja 2018

Od Annmea'i do Carreou

Po długiej i mroźnej zimie w końcu spod śniegu zaczęły wyglądać nieśmiałe, delikatne łodyżki przebiśniegów. Powietrze znów pachniało ciepłem. A przede wszystkim zaczęło wypełniać się śpiewem ptaków, po miesiącach lodowatej ciszy. W ciągu zaledwie jednego tygodnia świat przeszedł niespodziewaną metamorfozę. Cały śnieg zniknął, a trawa zazieleniła się. Przebiśniegi i krokusy kwitły na każdym kroku. Służba też odetchnęła. Nie było już potrzeby palenia w setkach kominków i pilnowania, aby ogień nie wygasł. Nie trzeba było już parzyć tyle herbaty, gdyż zrobiło się ciepło. Nie musieli już czerpać wody na mrozie i balansować na pokrytym lodzie dziedzińcu, gdyż obie te rzeczy po prostu rozpłynęły się w cieple słońca. Na dodatek niedługo miał się zacząć Wielki Wiosenny Targ. Służba była więc niezwykle podniecona tym faktem. Na dwa dni przed początkiem targu Naema wysłała mnie razem z Anną i Sae do miasta po sprawunki. Rano spakowałam torbę z medykamentami, gdyby ktoś z mieszkańców potrzebował pomocy.
Dziewczyny jak zwykle zamiast skupić się na zakupach rozglądały się dookoła szukając jakiś "przystojniaków", jak zwykły mawiać. Dzięki Bogu, Naema dała mi pieniądze. Miałam pewność, że gdyby otrzymały je te dwie trzpiotki, zaraz by ktoś je okradł lub by je zgubiły. Kolorowe stragany, kolorowo ubrani ludzie, tysiące głosów, istna kakofonia potrafiły przyprawić człowieka o ból głowy. Szczególnie po zastoju panującym w zimowych miesiącach. Kupowałam właśnie marchewkę, gdy niespodziewanie Anna złapała mnie za ramię. Prawie upuściłam ciężką torbę z warzywami.
- Oszalałaś? - warknęłam.
Ledwo zdążyłam zapłacić, gdy z kolei Sae pociągnęła mnie w swoją stronę.
- Mea patrz! - pisnęła mi do ucha.
Skrzywiłam się i pozwoliłam zaciągnąć tam gdzie chciała. Pod jedną z kamienic rozstawił się jeden z wielu artystów.
- Patrz jaki piękny! - rozpływała się tym razem Anna.
Wyplątałam się z objęć dziewczyn i spojrzałam, na wspaniały obraz. Chłodne barwy i spokojne, delikatne linie. Może mi się wydawało miały symbolizować samotność. Wyciągnęłam dłoń i musnęłam delikatnie płótno. Niesamowite. Pomyślałam.
- Nie obraz głuptasie. - zachichotała Sae. - Autor.
Powiedziałam to na głos? Wtedy podniosłam wzrok i ujrzałam mężczyznę. Blondyn. Bardzo szczupły. Błękitnooki, jak niebo. Mimo, że stałam kawałek od niego czułam, że za tym niewinnym obliczem skrywa jakąś tajemnicę.
- Masz rację Sae. Jednak jego obrazy są warte uwagi. - stwierdziłam.
Dziewczyny prychnęły z politowaniem.
- I oto dlaczego nie znajdziesz sobie męża. - rzekła Anna, zarzucając mi ramię na szyję.
- Nie dotykaj mnie! - warknęłam odpychając ją.
Wróciłam do kontemplacji dzieła. Spodobał by się mistrzowi. A ojciec w ogóle oszalałby na jego punkcie.
- Zainteresowana kupnem? - usłyszałam jego głos.
Podniosłam wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Błękitne jak niebo tęczówki wpatrywały się w moje. Cofnęłam się o kilka kroków. Dziewczyny za moimi plecami piszczały podniecone. Pokręciłam przecząco głową.
- Pańskie dzieła są zbyt cenne, aby wisiały w pomieszczeniu dla zwykłej służącej. - Powiedziałam z przepraszającym uśmiechem.
Odsunęłam się, bo musiałam kontynuować zakupy. Zerknęłam na zegar na wieży kościoła. Powinnyśmy się pośpieszyć inaczej Naema nas skrzyczy.
- Nie zapytałaś go jak ma na imię?! - warknęła do mnie Anna, gdy tylko oddaliłam się kilka kroków.
- Po co? - spytałam oglądając pietruszkę.
- Jak to po co? Jak to po co?! Mogłabyś nas później z nim poznać!
- Jesteś żałosna... - wymsknęło mi się.
- Mów tak dalej. Ja przynajmniej mam rodzinę. Jak myślisz, która z nas ma większe nadzieje na lepszą przyszłość?
- Anna...- zaczęła niepewnie Sae.
- Jesteście siebie warte. - mruknęłam, czując kłujące łzy pod powiekami. - Idę odwiedzić Fariana. Powiedzcie Naemie, że wrócę później.
Wepchnęłam im w dłonie kosze oraz pieniądze. Zanim zdążyły coś powiedzieć szybko się oddaliłam. Idąc przez plac, raz jeszcze rzuciłam wzrokiem na obrazy. Ten, który tak mi się podobał zniknął. Widocznie ktoś go kupił. Nic dziwnego w końcu był przepiękny. Nagle usłyszałam płacz jakiegoś dziecka. Spojrzałam w kierunku, którego dochodził dźwięk. Obok fontanny leżał mały chłopiec, który się przewrócił. Szybko podbiegłam do niego, unosząc fałdy spódnicy by się nie przewrócić. Podniosłam małego i posadziłam na murku fontanny. Z rozbitego kolana płynęła krew. Zmarszczyłam brwi. I zaczęłam grzebać w torbie. Najpierw nabrałam trochę wody by umyć ręce a potem znów, tym razem na później. Wytarłam kawałkiem materiału krew, a następnie posmarowałam maścią.
- Lepiej? - spytałam malca.
Ten uśmiechnął się do mnie szeroko. Po chwili przez tłum przeciskała się jego matka.
- Malcolm! - krzyknęła gdy nas zobaczyła. - Mój Boże wszystko dobrze?
Złapała syna w objęcia. Ja w tymczasie umyłam ręce. Schowałam rzeczy do torby obiecując sobie, że jak tylko przyjdę do obozowiska przyjaciół, spalę zakrwawiony kawałek materiału.
- Dziękuję pani.
- Nie ma za co. To moja robota.
- Ile płacę? - spytała
Przyjrzałam się jej ubiorowi. Od razu poznałam, że jest biedna. Wszystkie pieniądze pewnie wydaje na synka. Uśmiechnęłam się do niej lekko.
- Nic. I proszę. - podałam jej mały słoiczek. - Proszę smarować raz dziennie. Nie trzeba tego dużo i starczy pani na długo.
Łzy stanęły kobiecie w oczach. Zamknęła mnie w uścisku.
- Dziękuję! Jest pani taka dobra!
Delikatnie wyplątałam się z jej objęć.
- Nie ma za co. Pomagam ludziom i nie oczekuję niczego w zamian.
Po tych słowach kobieta pożegnała się, a chłopczyk przytulił mnie na do widzenia.
- Dobrze, że są na tym świecie jeszcze dobrzy ludzie. - powiedziała jego matka zanim odeszła.
Uśmiechnęłam się do nich. Gdy znów rozejrzałam się po placu, zauważyłam że tajemniczy malarz przyglądał się tej scenie. Szybko zniknęłam w tłumie, aby pozbyć się jego badawczego spojrzenia. Wkrótce wyszłam z miasta i dotarłam do polany, na której swoje miejsce mieli cyganie. W czasie zimy mieszkali w niewielkich domkach w lesie,a na resztę roku wracali pod miasto. Akurat stawiali największy namiot. Lathia biegała razem z innymi dziećmi, jednak gdy tylko mnie zobaczyła odłączyła się od nich i przybiegła się przywitać.
- Mea! - pisnęła skacząc mi w ramiona.
Przytuliłam dziewczynkę. Przez zimę dużo urosła i miała coraz więcej siły.
- Rośniesz jak na drożdżach Latti. Niedługo będziesz mogła utrzymać mały miecz w dłoniach. A wtedy nauczę cię szermierki. Co ty na to? - spytałam.
- Naprawdę?!- jej szmaragdowe oczy rozbłysły w ciemnej twarzyczce.
- Oczywiście, jeśli tylko Roxalia się zgodzi.
- Yey! - pisnęła.
Uśmiechnęłam się delikatnie.
- Biegnij do reszty. - pocałowałam ją w czubek głowy.
Podeszłam do ognia i spaliłam tkaninę.
- Znów komuś coś się stało? - spytał znajomy, stary głos.
- Farian! - mocno przytuliłam się do mężczyzny, który zastępował mi ojca. - Jak miło jest ciebie widzieć.
Pogładził mnie delikatnie po głowie i policzku.
- Cieszę się, że cię widzę. Chodź, muszę usiąść.
Pozwoliłam mu się na sobie oprzeć. Ze zgrozą zauważyłam, że się postarzał. Wciąż widać, że miał dużo krzepy i werwy, jednak ten ogień, który kiedyś tlił się w jego orzechowych oczach, dziś przypominał mi jedynie kaganek, który silniejszy powiew wiatru może łatwo zgasić.
- Co się stało? - zapytałam go.
- Przez zimę sporo chorowałem.
- To do ciebie nie podobne. - rzekłam z lekkim uśmiechem, mając nadzieję, że żartuje.
- A jednak, skarbie. Na każdego kiedyś przychodzi czas by się rozchorować.
- Ale nie na ciebie. Zawsze byłeś zdrowy.
Starzec pokręcił przecząco głową. Zapatrzył się w płomienie ognia.
- Nie kochanie. Byłem wtedy młody. Jak ty, jak mój syn i wnuczki. Wiesz, że kiedyś mnie zabraknie na tym świecie. Będziesz wtedy musiała dać sobie radę beze mnie.
- Ale Farianie... - poczułam łzy pod powiekami.
Przerwałam i tylko go przytuliłam.
- Kocham cię, jak ojca. Jesteś dla mnie ważny. - wyszeptałam.
- Ja ciebie też kocham. Ale na każdego przychodzi czas. Czy twój mistrz cię tego nie uczył?
- To był temat naszej pierwszej lekcji. Powiedział mi wtedy: "Kiedyś moja Annmea'o zabraknie mnie wśród żywych. Jednak do tego czasu zdążę uczynić cię jednym z potężnych magów. Zdołam ukształtować twoją moc, tak aby służyła dobru. Jeśli jednak nie dam rady, musisz mi obiecać, że zrobisz to sama lub z czyjąś pomocą. Że nie porzucisz swojego dziedzictwa, które jest w tobie."
- To samo powtarzam swoim dzieciom. - rzekł mężczyzna.
Po czym spojrzał w niebo.
- Powinnaś już iść. Zbliża się deszcz.
Kiwnęłam lekko głową. Jeszcze się nie zdarzyło, aby jego prognoza się nie sprawdziła. Wstałam i złapałam jego dłonie w swoje.
- Zostań na tej ziemi tak długo, jak tylko zdołasz. O to tylko cię proszę.
Posłał mi lekki, zmęczony uśmiech.
- Dobrze panienko.
- Mówiłam ci, że... - zacięłam się. - Nie ważne.
Posłałam mu ciepły uśmiech po czym pożegnałam się. Kiedy mijałam duży namiot, przywitałam się z resztą jego rodziny, po czym pośpieszyłam w stronę zamku. Idąc leśną drużką, nagle usłyszałam odgłosy walki. Albo raczej coś co brzmiało jak walka. Prędzej to ktoś próbował się bronić przed napastnikiem. Wygrzebałam sztylet z fałd spódnicy i ruszyłam w kierunku dźwięku, przygotowując po drodze zaklęcie obronne. Dzięki braciom, potrafiłam poruszać się bezszelestnie. Teraz oprócz dźwięku walki słyszałam jęk tego co był atakowany. Pierwsze krople deszczu zaczęły padać na ziemię. Przyśpieszyłam kroku. Gdy przybyłam na miejsce ujrzałam dwóch potężnych mężczyzn, okładających drobnego mężczyznę. W pobliżu leżał porzucony sztylet. Gdy tylko mnie zobaczyli jeden z nich szybko ukradł sakiewkę ofierze. Po czym powalił ją na ziemię mocnym ciosem. Chyba zamierzali rzucić się teraz na mnie.
- Co taka panienka robi w miejscu takim jak to? - spytał głupio jeden z nich.
- Może pozwolisz się odprowadzić dwójce gentelmanów? - rzekł drugi.
- Dobrze wam radzę stąd iść.
- Bo co? - ten większy udawał hardego.
- Ostrzegam was. - i na potwierdzenie słów wyciągnęłam dłoń, na której rozbłysł ogień.
- Czarownica! - wrzasnął jeden z nich. - Lepiej uciekajmy!
- Tylko blefuje.
Uniosłam brew w geście mówiącym "czyżby?". Po czym posłałam ognistą kulę, która roztrzaskała skałę za ich plecami. To zmusiło ich do ucieczki. Gdy tylko zniknęli wśród drzew podbiegłam do nieznajomego. Był ogłuszony, ale widocznie wziął mnie za zagrożenie, gdyż nagle zerwał się z błota i próbował uciec. Jego koszula była cała w brunatnych plamach od błota i -zadrżałam- krwi. Nie mógł jednak daleko odbiec, przez obrażenia.
- Poczekaj! Nie skrzywdzę cię! - krzyknęłam za nim.
Nieznajomy zatrzymał się i obrócił, rozpoznałam w nim malarza z wcześniej. Deszcz padał już obficie, całkowicie przemacząc mężczyznę. Ja na szczęście miałam płaszcz, który mnie chronił. Nagle mężczyzna zachwiał się. I upadłby twarzą w błoto, gdybym go nie złapała. Był jeszcze drobniejszy niż mi się początkowo zdawało. Co więcej był niezwykle lekki. Z tego miejsca najbliżej było do zamku, jednak wiedziałam jak zareaguje Naema, gdy zjawię się z pół-żywym mężczyzną. Na dodatek tym którego Sae i Anna widziały na targu. Najlepsze rozwiązanie to było zabranie go do mojej kryjówki pod zamkiem. Do nieuczęszczanej części piwnic. Dreszcze mężczyzny przerwały mi moje rozmyślania. Zdjęłam z siebie płaszcz i zarzuciłam go na drobne ciało. Jedno było pewne. Nie mogłam go tutaj zostawić.
***
Droga do zamku zajęła mi o wiele więcej czasu niż zwykle. Kiedy dotarłam do tajnego przejścia byłam już całkiem przemoczona. Późniejsza droga przez ciemne korytarze również nie należała do najprostszych. Jednak, gdy dotarłam do nieuczęszczanej części piwnic - służba myślała, że są nawiedzone- poszło już łatwo. Słyszałam przemykające w ciemności szczury, zainteresowane moim gościem. W końcu weszłam do mojej kryjówki za załomem muru, w komnacie, której nikt poza mną nie widział od stuleci. Położyłam chłopaka na sienniku. Zapaliłam świece, aby widzieć. Wiedziałam, że to ryzykowne, ale napaliłam w kominku. Miałam nadzieję, że plany mówiły prawdę i jest komin łączy się z tym w kuchni. Więc nikt nic nie zauważy. Obejrzałam jego obrażenia. Były dość poważne i niebezpieczne. Szybko wzięłam się za oczyszczanie, zszywanie i opatrywanie ich. Widziałam blizny na jego ciele. Czyli już wcześniej miałeś takie wypadki. Mam nadzieję, że wtedy ktoś się tobą zaopiekował. Kiedy skończyłam byłam mocno zgrzana. Więc szybko przebrałam się w inną suknię. W ogniu spaliłam poszarpaną koszulę. Obiecałam sobie, że znajdę jakąś inną. Pewnie ten młokos Peter mi jedną da. Zrobi wszystko o co go poproszę od czasu, gdy wyleczyłam jego nogę po tym jak spadł z konia i zwierzę mu ją złamało. Jak pomyślałam tak zrobiłam. Wkrótce malarz spał spokojnym snem. Wiedziałam, że muszę wracać na górę, powiedziałam więc szczurom by któryś z nich do mnie przyszedł jeśli chłopak się obudzi lub jego stan się pogorszy. W środku nocy poczułam lekkie łaskotanie. Kiedy się obudziłam ujrzałam dwoje czerwonych oczu wpatrujących się we mnie. Kiwnęłam lekko głową. Zabrałam koc i zeszłam na dół. W nocy mężczyzna dostał gorączki. Położyłam mu dłoń na głowie i poczułam że jest cały rozpalony. Do świtu próbowałam ją opanować, aby go nie zabiła. Zmieniałam okłady i przepoconą pościel. Oczyściłam również rany. Dopiero kilka chwil przed wschodem słońca nieznajomy spokojnie zasnął. Czułam jednak, że wciąż jest rozpalony. Po kilku dniach rany zaczęły się goić jak należy, a temperatura spadła do odpowiedniego poziomu. Byłam niewyspana i odbiło się to na mojej pracy. Naema kazała mi wziąć sobie dzień wolnego i odpocząć. Ale bez opuszczania zamku. Podgrzewałam sobie obiad, gdy usłyszałam poruszenie od strony siennika. Od razu odstawiłam kociołek z zupą na bok. Nalałam wody do kubka. Nieznajomy był mocno zdezorientowany i wydawał się przerażony.
- Hej. Już dobrze. - wyszeptałam ciepłym głosem.
- Pić... - wyszeptał.
Kiwnęłam lekko głową i pomogłam mu się napić. Poprawiłam mu poduszkę, tak by mógł siedzieć. Wytarłam jego spocone czoło.
- Co się stało? - spytał gdy już zaspokoił swoje pragnienie.
- Napadli pana w lesie. - powiedziałam i szybko zrelacjonowałam mu to co się działo. Pominęłam tylko fragment o ciskaniu ognistą kulą w opryszków. Uznałam, że jest już zbyt przerażony samym faktem obudzenia się w jakimś nieznanym miejscu.
- Głodny? - spytałam podchodząc do kociołka z parującym jedzeniem. Nałożyłam mu trochę do miski i podałam.
Nieznajomy przyjął danie. Dotknęłam jego czoła by sprawdzić czy gorączka całkiem ustąpiła. Cofnął się niepewnie.
- Spokojnie nic panu nie zrobię. Miał pan dużo szczęścia, że pana znalazłam w tym lesie. Swoją droga jestem Mea. Proszę mi powiedzieć co robił pan z tymi ludźmi na takim odludziu? Nie było to zbyt bezpieczne.

<Carreou?>

Od Takako do Dolorem

Poszłam za kobieta, która zaprosiła mnie do swojego domu. Przez całą drogę rozmawiałam tylko z Ryuu i Yuzu. Sama nie wiedziałam, ale czułam że nie podobało się to kobiecie idącej przede mną. Doszliśmy po kilku minutach do jej posiadłości. Tylko z odgłosów chłopaków mogłam się domyślić, że posiadłość była wspaniała. Panienka Dolorem zaprowadziła mnie do łazienki w dodatku dała mi na zmianę ubrania. Podziękowałam jej, ale zapewne to nie wystarczyło. Ona wyszła, a ja zostałam sama w łazience. Zaczęłam wszystko do okoła sprawdzać swoimi dłońmi, aby się mniej więcej zorientować. Po kilku minutach wiedziałam już mniej więcej co gdzie jest. Zdjęłam swoje ubrudzone ubrania i zauważyłam się we wannie z ciepłą wodą. Siedząc sobie tak jak zawsze zaczęłam rozmyślać. Swoje rozmyślania zakończyłam, gdy woda zaczęła się robić już chłodna. Na sam koniec umyłam włosy oraz spłukałam z siebie pianę. Zawinęłam swoje włosy w ręcznik. Ubrałam się w ubrania. Zapach po praniu wciąż na nich pozostał, był taki przyjemny. Wyszłam z łazienki, sprzątając po sobie tak dokładnie jak tylko potrafię. Yuzu jak i Ryuu również skończyli brać kąpiel.
- Yuzu... - powiedziałam cicho pod nosem jego imię, a on chwycił mnie za dłoń.
- Uroczo wyglądasz Ta-chan - wykrzyczał Ryuu. - Poza tym to dlaczego Yuzu może trzymać ciebie za dłoń?! - oburzony, chwycił mnie za drugą dłoń, przez co moje ubrania, które trzymałam spadły prawie na ziemię. W ostatniej chwili złapał je Yuzu.
- Uważaj co robisz głupku - powiedział z prawej strony czarnowłosy.
- Odezwał się - dodał ciszej z lewej strony Ryuu.
- No już chłopcy. Zachowujcie się tak jak przystało, a nie jak zwierzęta - uśmiechnęłam się delikatnie w ich stronę.
- Czy już skończyliście swoją kąpiel - usłyszałam głos Dolorem.
- Tak, dziękujemy - uśmiechnęłam się w jej stronę, jednak ona się nie uśmiechnęła. Może i nie widziałam, ale czułam płynąca z jej strony aurę.
- Dolorem pozwolisz mi skorzystać ze swojej kuchni? - zapytałam się mając nadzieję, że się zgodzi.

<Dolorem? xd >

czwartek, 17 maja 2018

Od Dolorem do Takako

Nagle dołączyła do nas dwójka młodzieńców - niejacy Yuzu i Ryuu. Między nimi a Takako rozpoczęło się coś na wzór konfliktu z dziecięcymi dąsami i zabawami twarzą. Mimo wszystko, jednej osoby pozbyć się jest lepiej, niż trzech.
Ponownie zmierzyłam dziewczynę wzrokiem, a następnie jej towarzyszy. O dwójkę za dużo. Ale w sumie, akurat szukałam trójki służących. Przypadek? Tak sądzę.
- Na początek doprowadzisz się do porządku. - odparłam po chwili milczenia.
- Idźcie za mną i postarajcie się nie zabić po drodze. - mruknęłam, powoli odwracając się do nowo poznanych plecami i ruszając w drogę powrotną do mojego domu.
Przez całą trasę moje uszy były drażnione przez wesołe szepty tajemniczej trójki. To dotyczyły jakiegoś ptaka, to znowu kwiatka, albo jakiegoś patyka lub całego drzewa, a innym razem tego, jak "zabawna" jest sytuacja, w jakiej się znaleźli. Spotkania mojej osoby nie nazwałabym "zabawnym". Wielu wolałoby mnie nie poznać. No ale cóż. Dla nich było już za późno. Mówi się trudno.
Postanowiłam dzielnie znosić te wszystkie "tajne konwersacje", jak na damę przystało. Nie powiem, że było to łatwe zadanie. Diaval wciąż obserwował naszych nowych znajomych nieufnie. Rozumiałam go całkowicie. Również im nie ufałam, ale nie zamierzałam rozmawiać w lesie z dziewczyną, która była cała brudna. Czy raziło mnie to w oczy? Owszem. Nic nie poradzę, tak mnie wychowano. Poza tym, otrzymałam od niej propozycję "zapłaty". Tylko jak ma mi służyć niewidoma? Z jednej strony dobrze się składało, bo kilku rzeczy wolałabym nie pokazywać nikomu. Westchnęłam cicho i wzniosłam oczy ku górze. Dolorem, co ty wyprawiasz?
Niechętnie wpuściłam tą trójkę do swojego domu, słuchając ze znudzeniem ich okrzyków zachwytu. Następnie zaprowadziłam Taka oraz jej towarzyszy do łazienki i dałam dziewczynie czyste ubranie, składające się ze skromnej, białej sukienki, sięgającej kolan, beżowego obówia i wstążki w tym samym kolorze.
-Zawołaj mnie, gdy skończycie. Chodząc po zamku, mogłabyś się zgubić, a raczej obie byśmy tego bardzo nie chciały. - powiedziałam, po czym skierowałam się do korytarza.
- Dziękuję, Dolorem. - usłyszałam jeszcze za sobą. Dość rzadkie słowa, jak dla mnie. Ta dziewczyna zadziwiała mnie coraz bardziej. Ciekawa byłam, co z tego wszystkiego wyniknie.

<Takako? >

Od Aurory do Ktosia

Jak każdego dnia, wstałam razem ze słońcem. Z uśmiechem na ustach powitałam nowy dzień. Rosa, znajdująca się na trawie mieniła się dzięki złotym promieniom, bijącym od rozgrzanej do czerwoności żelaznej tarczy. Można było pomyśleć, że cały las został usypany z milionów drobnych szmaragdów, których ceny nie znał nikt. Ja natomiast wiedziałam, że żadne pieniądze nie są warte tego widoku.
Stałam tak jeszcze chwilę, zauroczona pięknem przyrody. Nabrałam w płuca słodki zapach sosen. Uwielbiałam to miejsce. Kochałam swój dom.
Niechętnie wróciłam do środka mojej chatki. Ubrałam na siebie skromną, białą sukienkę i brązowy fartuszek. Włosy związałam w warkocz, by po chwili zawiązać na głowie białą chustę. Na stopy włożyłam skromne, brązowe obówie. Może nie był to strój, który przepiękna dama ubrałaby na bal, ale dobrze się w nim pracowało i to było najważniejsze.
Szybko przygotowałam śniadanie, które zjadłam wspólnie z przyjaciółmi. Rusałki opowiadały mi najnowsze historie z jezior i lasu. Słuchałam ich z zaciekawieniem, pragnąc by i mnie spotkało coś ciekawego.
Gdy posiłek dobiegł końca, zebrałam naczynia i umyłam je w domu. Następnie przyszła kolej na cały dom. Zaraz po tym, zajęłam się ogrodem, który przez swoje rozmiary codziennie wymagał mojej uwagi. Mimo tego, lubiłam to zajęcie. Miło jest opiekować się nad roślinami, które za każdą pomoc szybko się odwdzięczają.
Gdy moja praca dobiegła końca, otrzepałam swoje ubranie z ziemi i zabrałam Draco na spacer do lasu. Dodatkowo potrzebowałam składników do lekarstw. Oboje wypatrywaliśmy leczniczych roślin, traktując to jak świetną zabawę. Koszyki szybko zapełniły się rozmaitymi ziołami.
Nagle usłyszałam z oddali cichy trzask łamanej gałązki. Instynktownie poderwałam się na równe nogi. Słyszałam śmiechy rusałek, bawiących się w rzece z przeciwnej strony, z której dobiegł owy dźwięk. Jednorożce prawdopodobnie były z nimi, by pilnować, aby nikomu nie stała się krzywda. Więc kim lub czym była istota ukryta za drzewami? Oby nie Łowcą.
Bezszelestnie zakradłam się między drzewa i schowałam w gęstwinie paproci. Stamtąd obserwowałam nieznaną mi osobę.

<Ktosiu? >

wtorek, 15 maja 2018

Od Akroteastora do Takako

  Dotąd Akroteastor sądził, że zagrożeniem jest nieznany psychopata, który wymordował wszystkich ludzi w zajeździe. Otóż w tym właśnie momencie zmienił zdanie. Realne zagrożenie stało przed nim i patrząc w przestrzeń niewidzącymi oczyma uśmiechało się, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
- CZYLI TO BY BYŁO NA TYLE - stwierdził zwięźle Liivei i odwrócił się na pięcie, by opuścić towarzystwo tej niepokojącej dziewczyny i jej służących.
- Na pewno nie chcesz nic zjeść? - spytała Takako, robiąc smutny wyraz twarzy. - Może w tej chatce by się coś znalazło?
  Akroteastor rzucił okiem przez dziurę w ścianie domku, na zwieszające się zewsząd zioła i poczuł, jak robi mu się słabo, gdy rozpoznawał co bardziej mordercze chwasty. 
- POSZUKAM ZAJAZDU, KTÓREGO GOSPODARZ POZOSTAJE PRZY ŻYCIU - zadecydował, nie mając ochoty próbować niczego, co przez pewien czas przebywało w towarzystwie toksycznych oparów wewnątrz niewielkiego zabudowania.
- Może masz rację? - zastanowiła się głośno dziewczyna, nadal skutecznie ignorując przybitego do drzewa więźnia. - Dobrze byłoby zjeść ciepły posiłek.
  To nie tak, że cię na niego zapraszałem... chciał powiedzieć Akroteastor, jednak zamiast tego zwrócił uwagę na bardziej palący problem.
- NIE ŻEBYM MIAŁ W TYM JAKOBYŚ ROMANS, JEDNAKOŻ PIERWEJ WINNAŚ ZAJĄĆ SIĘ TYM KIMŚ - zauważył jakby mimochodem.
- Ah, w sumie racja. - Takako odwróciła się przodem do wciąż nie do końca przytomnego mężczyzny.
- I właściwie... kim on jest? - zapytał wreszcie jeden z towarzyszy niewidomej. Pytanie było na tyle istotne, że najwyraźniej wcześniej nikt na nie nie wpadł.
- Oh, próbował mnie zabić. To nikt specjalny - opowiedziała dziewczyna, uśmiechając się do sługi.
- Co? - zdziwili się obaj chowańcy, po czym ich reakcje przestały być tak synchroniczne. Czarnowłosy zacisnął wargi i nie powiedział nic więcej, a białowłosy skoczył do przodu, najwyraźniej w celu rozszarpania niedoszłego zabójcy. Został jednak powstrzymany przez swoją panią, która zagrodziła mu drogę tak, że prawie na nią wpadł.
- Ryuu, nie tak gwałtownie, bo go wystraszysz - powiedziała.
  To nie tak, że najbardziej przerażającą osobą tutaj jesteś ty... pomyślał Liivei z zakłopotaniem. 
- Więc... - Takako odwróciła się do skrytobójcy. - Odpowiesz teraz na kilka moich pytań, dobrze? Dlaczego chciałeś mnie zabić? Odpowiadaj, póki grzecznie pytam.
  Mężczyzna nadal był nieco skołowany, jednak nie wyglądał na chętnego do składania wyjaśnień.
(Takako? Przepraszam, że tyle to trwało ;_; Nie potrafiłam się zebrać ostatnio do pisania.)