Strony

czwartek, 7 czerwca 2018

Od Carreou do Sivika

Oglądając tutejszą przyrodę, przypominałem sobie poszczególne wersety ze Świętej Księgi. Wszystko w końcu było dziełem stworzenia naszego Pana, jego najpiękniejszym tworem. Byłem mu wdzięczny, że dał mi wzrok, abym mógł podziwiać boską kreację w pełnej glorii. Widząc niezwykle piękny kwiat, podszedłem do niego, ująłem w dwa palce i powąchałem. Miał niezwykle słodką woń, przywodząc na myśl Ogród Edeński. Z wielką chęcią zerwałbym ten delikatny twór, lecz nie chciałem krzywdzić drzewa, nawet jeśli to miało tysiące podobnych kwiatostanów. Przecież dla matki strata jednego dziecka nie jest "niczym takim", czyż nie?
Bóg widząc, że były dobre, rzekł: «Niechaj ziemia wyda rośliny zielone: trawy dające nasiona, drzewa owocowe rodzące na ziemi według swego gatunku owoce, w których są nasiona». I stało się tak. Ziemia wydała rośliny zielone: trawę dającą nasienie według swego gatunku i drzewa rodzące owoce, w których było nasienie według ich gatunków. A Bóg widział, że były dobre.
Wtedy usłyszałem, że Sivik również zatrzymał się, czy raczej przystanął na chwilę i spojrzał w stronę linii horyzontu. Unosząc delikatnie brwi, zerknąłem w tamtą stronę. Naszym oczom ukazał się budynek. Ni to dom, ni to gospoda. Nie byłem pewny, a krzywa tabliczka poddała jedynie w wątpliwość wiarygodność tego miejsca.
— Tu? — spytał brunet, na co delikatnie skinąłem głową. Najchętniej ominąłbym to miejsce szerokim łukiem, lecz Sivik rzeczywiście potrzebował odpoczynku. To znaczy, ja tak uważałem.
— Możemy spróbować — Skierowałem się szybkim krokiem w stronę budynku, aby dotrzeć tam przed mężczyzną. Od razu zajrzałem przez brudne okna, widząc jedynie niewyraźne zarysy mebli i kilku gości. Objąłem się za ramiona, obejrzałem za ciemnowłosym, a kiedy ten znalazł się w pobliżu, pchnąłem barkiem drzwi. Nie odczuwałem potrzeby zarażenia się jakimś choróbskiem, więc kontakt z otoczeniem ograniczyłem do werbalnego.
— Czy mają państwo wolny pokój? — zapytałem grzecznie właściciela, który zmierzył naszą dwójkę wzrokiem, po czym splunął na podłogę i wyszczerzył się w bezzębnym uśmiechu.
— Jak masz pieniądze, to będzie. — odpowiedział, po czym zaśmiał się pod nosem z określenia "państwo". Zbyłem to delikatnym uśmiechem. Trzeba przecież robić dobrą minę do złej gry.
— Nie mamy, ale ... podróżujemy już długo... — podskoczyłem w miejscu, gdy mężczyzna uderzył pięścią w stolik. Stojące na nim szklane naczynia, już pewnie nie pamiętające czasów swej świetności, zadygotały niebezpiecznie.
— Albo płacicie, albo wychodzicie — zagrzmiał posępnie, zwracając na naszą uwagę osowiałego, starego krasnoluda, modlącego się nad pustym dzbanem. Zerknąłem przez ramię na Sivika, chcąc prosić go o pomoc w rozwiązaniu sytuacji, lecz wtedy przypomniałem sobie o poprzednim wieczorze. Może w końcu użyję mocy do czegoś, co komuś pomoże?
Odchrząknąłem cicho i z ukrywanym obrzydzeniem chwyciłem właściciela za ubrania, przyciągając go do siebie.
— Dasz nam pokój — szepnąłem mu do ucha. Mięśnie gbura momentalnie rozluźniły się, a on sam wpatrywał się w przestrzeń jak ciele w malowane wrota — oraz posiłek. Nie będziesz nam przeszkadzał do momentu, aż wyjdziemy z gospody.
Ledwie widoczne skinięcie głową utwierdziło mnie w przekonaniu, że zaklinanie udało się. Przyjąłem więc ciężki, metalowy kluczyk i podszedłem z nim do towarzysza podróży, po czym bez słowa wcisnąłem mu go w dłoń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz