Strony

środa, 26 czerwca 2019

Od Regulusa do Nuvena

Zerwałem się z łóżka jeszcze przed świtem. Czym prędzej dotarłem do drugiej ściany przy wejściu do mojej groty, nie zważając na rozrzucane przeze mnie futra. Z prędkością światła posprzątałem bałagan tam panujący i oparłem płótno o kamienną ścianę. To właśnie w tym miejscu zwykłem malować swoje obrazy.
Światło leniwie wschodzącego słońca padło na bladą powierzchnię i zaczęło rozlewać po niej złotą farbę. Chwyciłem drewnianą miskę i wrzuciłem do niej popiół uzyskany z ogniska rozpalonego zeszłej nocy. Następnie dodałem do niego nieco wody i zmieszałem wszystko razem cienkim, krótkim patykiem, który to jako pierwszy wpadł mi w ręce. Od dłuższego czasu czekałem na natchnienie. Choćby najmniejsze. Jakiekolwiek. I tego właśnie dnia, mój długo wyczekiwany gość przyszedł do mnie.
Sprawnymi ruchami ręki zacząłem nanosić na płótno obraz, który powstawał w mojej głowie.
Kiedy kontury były gotowe, zrobiłem kilka kroków w tył i spojrzałem z niewielkiej odległości na zaczęte dzieło. W pamięci zapisywałem listę składników, potrzebnych mi do wykonania farb. Parę z nich już posiadałem, ale znaczna część musiała być świeża.
Bez dłuższego namysłu zmyłem z rąk czarne plamy, by następnie móc zdjąć białą, nieco za dużą koszulę nocną. Szybko przebrałem się w wyjściowe ubrania i chwyciłem skórzaną torbę, do której to zbierałem składniki. Następnie zgarnąłem kilka drewnianych figurek do lnianego worka. Miałem cichą nadzieję, że tym razem, dzięki pokryciu ich farbą, uda mi się zwiększyć popyt. W końcu nie wszystkie barwniki mogłem zdobyć całkowicie za darmo.
Gotowy do wyjścia, opuściłem mój dom, ostrożnie stąpając po stromych zboczach gór. Po tylu latach zdążyłem już przyzwyczaić się do warunków, na które byłem skazany. Nie mogłem przecież zamieszkać wśród ludzi. Jestem dla nich zbyt niebezpieczny i dlatego muszę żyć jak najdalej od nich. Trudna droga i zdradzieckie skały skutecznie zniechęcały ciekawskich do dalszych poszukiwań niezapomnianych wrażeń.
W pewnym momencie zmieniłem się w hybrydę, nazywaną bazyliszkiem, by móc pokonać ogromną szczelinę. Mógłbym oczywiście ją obejść, ale znacznie wydłużyłoby to moją drogę na targ, gdzie miejsca na stragany były ograniczone. Liczyła się każda sekunda. Nie raz mi jej zabrakło i patrzyłem, jak ktoś zgarnia ostatnie miejsce tuż przed moim nosem. Nawet, jeśli jesteś niepełnosprawny, to nie ma najmniejszego znaczenia. Każdy chce zarobić na chleb i nikt ci nie ustąpi.

***

Zeskoczyłem z ostatniego kamienia na gęstą trawę już pod ludzką postacią. Zamknąłem oczy i rozłożyłem ręce, po czym wypełniłem płuca zapachem wszechobecnych sosen. Na swojej twarzy poczułem ciepłe promienie. Uchyliłem powieki i spojrzałem na rozlewające się po moim ciele światło. Schodziło ono coraz niżej i zajmowało coraz większą część mnie.
Kiedy już całkowicie byłem nim pokryty, blask zaczął rozlewać się po łące, nadając szaremu porankowi kolorów. Uwielbiam tą porę dnia. Czas, kiedy coś, co z początku wygląda smutno i tajemniczo nabiera barw, zmieniając się w coś wspaniałego. Takiej zmiany pragnę.

***

Wciąż było wcześnie, gdy dotarłem do miasta. Jego kamiennymi uliczkami przechadzali się głównie kupcy i ranne ptaszki, które specjalnie wstawały przed innymi mieszkańcami, by móc w spokoju dokonać zakupów i zdobyć przedmioty, które pojawiają się nagle i równie szybko znikają z rynku.
Postanowiłem rozstawić swój skromny stragan obok innego, należącego do blond mężczyzny, sprzedającego kamienie szlachetne. Dzięki temu byłem blisko zajętego przeze mnie miejsca i mogłem wybrać kilka klejnotów do wyrobu farb. Przejrzałem wszystkie z nich, by na koniec wybrać kilka tańszych, niebieskich kamieni. Zapłaciłem i schowałem je do swojej torby, po czym wróciłem na swoje miejsce.

***

Ku mojemu zdziwieniu kolorowe figurki cieszyły się znacznie większym zainteresowaniem niż te pozbawione barwnej warstwy. Muszę częściej robić takie eksperymenty.
Z zadowoleniem schowałem do worka kilka pozostałych prac. Poprzednio było ich znacznie więcej. Z uśmiechem schowałem wypełnioną monetami sakiewkę do torby, zebrałem swoje rzeczy i ruszyłem spacerem ulicą.
Zatrzymałem się przed karczmą. Piękny zapach z niej ulatujący obudził mój żołądek. Przez chwilę wahałem się, lecz długo tłumiony głód zwyciężył. Niepewnie wszedłem do środka. Od razu rozejrzałem się po pomieszczeniu. Kamienne ściany zdobiły hafty, zawieszone na drewnianych belkach. Podłoga wykonana z tego samego tworzywa cicho skrzypiała pod moimi stopami. Zobaczywszy karczmarza, przyglądającego mi się zza lady, skierowałem się w jego stronę. Był to czarnowłosy mężczyzna sporych rozmiarów. Gęsta broda zasłaniała połowę jego okrągłej twarzy, a krzaczaste brwi prawie wchodziły mu do małych oczu. Wyglądał na groźnego osobnika. Z tego względu zamówiłem ciepły posiłek i zająłem miejsce przy stoliku na uboczu.
Czekając na jedzenie, zacząłem przyglądać się pozostałym klientom karczmy, ulokowanym na drugiej połowie lokalu. Nie znałem nikogo z obecnych, ale potrzebowałem jakiegoś zajęcia. Musiałem skupić się na czymś innym, by choć trochę zmniejszyć uczucie ssania w żołądku.
Wśród zebranych dostrzegłem kilku karłów, olbrzyma i osobnika, którego rasy nie byłem w stanie określić. Prawdopodobnie nigdy nie miałem z nią styczności. Tym, co rzucało się w oczy i wyróżniało młodzieńca były szpiczaste uszy. Widząc, że nieznajomy odwraca głowę w moją stronę, szybko odwróciłem wzrok, zapomniawszy, że cały czas mam opaskę na oczach i nikt pewnie nie wie, że naprawdę nie jestem niewidomy.

< Nuven? >

wtorek, 25 czerwca 2019

Od Keyi do Lexie

Zimne dłonie błądziły po moim ciele, pozostawiając jedynie nieprzyjemny dreszcz. Próbowałam się wyrwać, ale okazałam się za słaba. Kiedy usiłowałam wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, pojawiał się jedynie ból. Ciemność ogarniała całe moje ciało, a oprawca pozwalał sobie na coraz więcej. 
Nagle zobaczyłam błysk, a w nim znaną mi dobrze twarz Jastrzębia. Walczyła z kimś, ale nosiła na sobie ciężkie łańcuchy. Wydawało mi się, że jej policzki okalają krwawe łzy, a ciało słabnie. Próbowałam podejść, wyrwać się z uścisku. Nie byłam w stanie się poruszyć. Co się dzieje?

Gwałtownie otworzyłam oczy i z trudnością łapałam powietrze. Próbowałam się unieść, ale ból skutecznie mi to uniemożliwił. Z moich ust wydobył się żałosny syk, a dłonie złapały za podbrzusze.
Wyczułam tam jakiś materiał i od razu na to zerknęłam.
Dopiero wtedy przypomniałam sobie co ja tu robię i co się właściwie stało. Spojrzałam na ciemniejące niebo i zacisnęłam zęby. Czułam się mokra od potu i niesamowicie zmęczona. Klatka piersiowa szybko opadała i wstawała z trudem łapiąc każdy oddech.
- Jak się czujesz? – obok pojawiła się towarzyszka.
Ogarnęła mnie fala wstydu, przez którą nie mogłam spojrzeć na dziewczynę. Powinnam temu jakoś zapobiec.
- Kiepsko, ale do przeżycia. – wymamrotałam. – Bardzo spieprzyłam sprawę? Ile mnie ominęło?
Na ułamek sekundy pozwoliłam, aby nasze spojrzenia się spotkały i od razu tego pożałowałam.
W jej ślepiach dostrzegłam gniew i  rozczarowanie.
Z jakiegoś powodu bałam się, że się na mnie zawiodła. Było mi z tego powodu głupio. Dlaczego?
- Spałaś dwa dni. Bliźniaki uciekły. – jej głos nie zdradzał żadnych emocji. – Najlepiej będzie jeżeli jeszcze poleżysz. Rana wygląda brzydko.
Pokiwałam potwierdzająco głową i zamknęłam oczy.  Zastanawiało mnie gdzie są i co to dla nas oznacza. Musieli wiedzieć o naszych poszukiwaniach i zastawić pułapkę.
W takich momentach żałowałam, że nie posiadam jakiś cudownych mocy. Wydawało mi się, że tak byłoby łatwiej.
No i nie musiałam pchać się w tą podróż. Przysporzyło mi to jedynie problemów. Z drugiej strony będę mogła spotkać się z braciszkiem. Ciekawe jak mu się wiedzie.
Droga była wyboista i co chwilę kołysało nami na boki. Nie dałam rady usnąć, a ból z każdym takim wybrykiem narastał. Kiedy zdjęłam opatrunek ujrzałam głęboką ranę. Była jednak na tyle płytka, aby nie przebić narządów.
- Jesteśmy. – pierwszy raz odezwał się Mer, który powoził.
Podniosłam się na tyle ile dałam radę i rozglądnęłam. Wjechaliśmy do biednego miasta, które wyglądało tragicznie. Smród drażnił nos, a ludzie wydawali się dziwnie podejrzliwi. Oglądali nas i szeptali między sobą. Zauważyłam, że byli tutaj praktycznie starzy i niedołężni.
Stanęliśmy dopiero przez stajnią i małą karczmą obok. Wyszła do nas grubsza i starsza kobieta z połowicznie siwymi włosami.  Przez moment wydała mi się dziwnie znajoma.
- Potrzebujemy koni. – Jastrząb zabrał głos i krzywo na mnie spoglądnął. – Zatrzymamy się tu na chwilę.
Miałam zaprotestować i zapewnić, że dam radę jechać sama, ale jej wzrok pewnie mnie zatrzymał. Westchnęłam i przeklęłam przez zęby.
Do pokoju wniósł mnie Zbroja, który był zimny, a moje poszukiwania jego oczu się nie powiodły. Znaleźliśmy się teraz w jednym pokoju. Nawet dziewczyna wyglądała na zmęczoną, co wcale nie było czymś nienormalnym.
- Dziękuję. – powiedziałam, kiedy zostałyśmy same. – Czuję się już dobrze, więc jutro nadgonimy.
Kiedy nasze spojrzenia się ze sobą zetknęły, nieco się speszyłam. W przeciwieństwie do mnie jej kąciki ust lekko się uniosły i jedynie pokiwała delikatnie głową. W tym momencie dostrzegłam, że jest naprawdę piękną kobietą. No i chyba nie była już zła.
- Ciekawą masz tą moc. Wyglądało to bardzo ciekawie. – poprawiłam poduszkę, uważając na wciąż obolałe ciało.
- Być może. Wszystko ma swoje plusy i minusy.
Dziewczyna również się rozluźniła i przymknęła ślepia. Wyraźnie nad czymś myślała, więc postanowiłam więcej nie przeszkadzać. Kiedy ułożyłam się do spania, na nowo zawitał w mojej głowie obraz Jastrzębia skutego w ciężkie łańcuchy.

Obudził mnie świt. Ptak jeszcze spał, a Mer jak zwykle gdzieś znikł. Przez chwilę dziewczyna ciężko oddychała i nerwowo poruszała rękami, aby nagle otworzyć oczy. Patrzyła w sufit i próbowała zaczerpnąć powietrza, co za krótką chwilę jej się udało.
Nie zauważyła mojego tępego wpatrywania się w tą scenkę, więc udawałam, że wciąż śpię. Dopiero kiedy usłyszałam jak wstaje w z łoża, zrobiłam to samo. Robiłam to powoli i ostrożnie, zważając na zwiększony ból.
- Jak się spało? – spróbowałam zagadać.
- Mogło być lepiej. – wzruszyła ramionami, poprawiając włosy. – Jednakże nie ma na co narzekać.
Kłamała, dobrze to wiedziałam. Ale gdyby nie obraz z wcześniej, wcale bym tego nie widziała. Jej ukrywanie uczuć było niesamowite i przerażające.
- Złapmy ich jak najszybciej i skończmy tę zabawę.  – uśmiechnęłam się niepewnie.
Podeszłam do okna i oparłam dłonie o niemal rozpadający się drewniany parapet. Widok z okna nie zachwycał. Ukazywał bowiem jedynie dachy starych domów.
Po krótkiej wymianie zdań udałam się do łazienki, gdzie założyłam nowy opatrunek. Rana wyglądała jeszcze gorzej niż wieczorem i zaczęłam się poważnie martwić. Jednak nie miałam czasu bardziej się nią zająć. Bliźniaki wciąż miały artefakt.
Kiedy przyszedł czas zapłaty okazało się, że karczma jest pusta. Nigdzie nie było dosłownie żywej duszy. Zaraz potem okazało się, że całe miasto po prostu opustoszało.
Niektóre domy pozostawały otwarte i ukazywały przedmioty, które normalnie powinny zostać zabrane. Wyglądało to tak, jakby mieszkańcy nagle uciekli. Tyle, że w nocy nic specjalnego się nie działo. A właściwie była to zwyczajna noc.
- Nie podoba mi się to. Możemy już stąd jechać? – zapytałam, kiedy udało mi się wdrapać na konia.
Był wysoki, więc w tym momencie usadowienie się na nim było niezwykle ciężkie. Każdy krok konia powodował silniejszy ból. Z czasem udało mi się przyzwyczaić i ciało po prostu go ignorowało.
Podróż musiała odbywać się galopem, a tylko w razie konieczności zwalnialiśmy tempo. Moja kara klacz wyglądała na zmęczoną i było mi jej naprawdę szkoda. Nie mogłam niestety z tym faktem nic zrobić, jak jedynie liczyć, że szybko znajdziemy Rudych głupków.
W połowie dnia natknęliśmy się na kolejną opustoszałą wioskę. W środku było kilka osób, a raczej tylko ich ciała. Na własne oczy przekonałam się jak groźny jest ten przedmiot. Ta wiedza spowodowała u mnie również większe zainteresowanie artefaktem.
Ruszyliśmy dalej. Zbroja jak zwykle był prawie taki, jakby go nie było. Dziewczyna za to wyglądała na przejętą i głęboko nad czymś się zastanawiającą.
Wkroczyliśmy w las niezwykle wysokich drzew. Sięgały one niemal 30 metrów, a ich grube pnie zasłaniały większe obszary. Podłoże było piaszczyste i powodujące większe zmęczenie naszych koni. Z rozkazu Jastrzębia zrobiliśmy postój.
Było tutaj chłodniej i pozwoliło to na zyskanie sił. W między czasie zajęłam się swoją raną, która powoli zaczęła się zasklepiać. Opuchlizna nadal jednak nie schodziła, a ja liczyłam, że uda mi się obejść bez zakażenia.
Nagle usłyszałam dziwne uderzenie. Z każdą sekundą było głośniejsze . Mer niemal natychmiast powstał i chwycił za swoją broń. To samo zrobiła dziewczyna, która dzierżyła swoją piękną włócznię.
Tylko ja nie mogłam się wygramolić i zdołałam tylko chwycić swój mały sztylet.
Zza drzew pojawiło się pięciu wyrostków. Wyglądali na starszych, ale byli umięśnieni i na pewno nie mieli dobrych zamiarów. Ich twarze ukryte były za dziwnymi maskami, a ich broń składała się z dwóch ostrych mieczy.
Maski były na swój sposób straszne. Wyglądało to tak, jak jakaś zorganizowana grupa. Przez chwilę pomyślałam nawet, że zostali nasłani przez Rudzielców. Co wcale nie mogło zostać wykluczone.
Wszystko działo się szybko. Ptak dzielnie walczył z dwoma, Mer również. Tylko ja siłowałam się z pojedynczym. Musiało to wyglądać komicznie, a wskazywała na to jego rozbawiona mina.
Gdzieś w oddali zobaczyłam nasze ofiary, które skutecznie nas zwodziły. Dwie czerwone głowy stały i uważnie nas obserwowały.
Zauważyłam, że moja towarzyszka bardzo łatwo sobie poradziła i już biegła w ich stronę. Jej skóra wydzielała to samo co poprzednio i wyglądała teraz naprawdę groźnie. Zaraz potem i mi udało się pokonać przeciwnika i nie czekając pobiegłam za nią. Zauważyłam na swojej dłoni krew, która sączyła się teraz z niepogojonej rany.
- Teraz nam nie uciekniecie… - szepnęłam do siebie.

Lexie?


niedziela, 23 czerwca 2019

Od Ayarashi do Lexie

Czwarta alejka, półka pierwsza od dołu, pod literą R. - powiedział niechętnie, po czym stracił zainteresowanie przybyłymi i wrócił do przeglądania dokumentów. Ruszyłam za gwardzistką, gdy tylko poczułam ruch łańcucha, którym, byłam połączona z dziewczyną. Mijałyśmy kolejno alejki, aż trafiły na alejko oznaczoną numerem IV.
-Teraz wystarczy ją znaleźć. -powiedziała gwardzistka zaczynając przeszukiwać dany regał z dokumentami, również zaczęłam przeszukiwać półkę. Przeglądanie tej całej papirologi w dwie osoby zeszło nam bardzo szybko i znaleźliśmy to po co przyszliśmy. wzięliśmy księgę i zaczęliśmy ją studiować wzrokiem, by jak najszybciej znaleźć tego osobnika.
-Jest! - powiedziała trochę głośniej, po czym przeczytała miejsce zamieszkania owego osobnika, a było nim Merkez. spisałam dane na małą kartkę, zanim Lexe zamknęła spis wejść.
-Może przekażemy strażnik, żeby tej osoby nie wypuszczali za mury miasta. Wtedy mielibyśmy lepsze szansę, że go schwytamy. -powiedziałam licząc na reprymendę od strony towarzyszki.
-Dobra uwaga, to ruszajmy. -Szybkim tempem dotarliśmy do bram miasta i poinformowaliśmy straż i ruszyliśmy sprawdzić poprzedni bar. Na nasze szczęście przy samym wejściu rozbrzmiało owe imię osobnika, którego czekaliśmy teraz wystarczyło go tylko złapać. Atmosfera była luźna prawie tak samo jak po zmierzchu, powoli wkroczyłyśmy do środka, natomiast ja byłam dwa kroki za gwardzistką. Nasz cel od razu zwrócił wzrok w naszą stronę, a jego ciało nagle się spięło, powodując lekkie drżenie jego ciała.

(Lexie?)

czwartek, 20 czerwca 2019

Od Kiirana do Akroteastora

Gdy tak słuchał słów swego towarzysza, a robił to nad wyraz uważnie, co nie zdarzało się mu zbyt często, Kiiran układał w głowie najkrótszą (i rzecz jasna najbezpieczniejszą) trasę, aby zdobyć wskazane przez Akroteastora przedmioty. Był w tym mieście kiedyś tylko przelotnie, i to w chwili, gdy w murze nie ziała wyrwa po piekielnym cielsku, więc można powiedzieć, że wiedział to i owo. Nie odważył się jednak ruszać samemu na poszukiwania tych wszystkich dziwacznych ziół, których nazwy jego współtowarzysz podróży wymienił. Zapamiętał tylko coś o pieprzu, resztę postanowił zostawić na jego głowie. A więc, musieli odwiedzić jakiś sklep magiczny, chyba jakaś starowinka przedmioty do rytuałów sprzedawała przy głównym rynku. A może przy południowej bramie? Wazę łatwo będzie można komuś podwędzić z okna, teraz, gdy trwała ewakuacja, zarówno mieszkańcy domów, jak i strażnicy mieli ciekawsze rzeczy na głowie. Serce kultysty było tutaj największym problemem, bowiem chłopak nie wiedział, jak oni mogli wyglądać, a że jak mu się wydawało Morteo nie był jakoś wybitnie chętny do współpracy... Cóż. Dobrze, że miał w torbie przy siodle jakieś stare rękawce z króliczego futra.
— Nie mam żadnych wątpliwości — odpowiedział po chwili ciszy, nawet nie spoglądając na istotę. Obserwował za to Czuwacza, skrzętnie omijającego ich towarzysza, a czasem na niego powarkując, gdy ten odważył się omieść burego psa wzrokiem swych nieludzkich ślepi. Kii nawet nie zadawał sobie trudu uspokajania podopiecznego. Wiedział, że na nic się to nie zda, bowiem jeśli Czuwacz coś wyczuwał, coś, co nie było do końca bezpieczne, za wszelkie skarby świata nie byłby w stanie go zbić z tropu, jakim było chronienie właściciela. I to właśnie chłopak w nim cenił. Prawdziwą, szczerą, zwierzęcą lojalność.
Milczeli aż do momentu dotarcia do szeroko otworzonej bramy, przez którą nadal przemykali przerażeni ludzie, a wszystkiemu temu przyglądali się strażnicy. Aspirujący mag pozdrowił ich luźnym gestem, nie otrzymując jednak odpowiedzi. Na twarz młodzika wypłynął delikatny uśmiech.
— Sztywni są, jakby ich jakie diabły w rzycie ugryzły — zaśmiał się pod nosem, gdy odeszli już poza zasięg słuchu mężczyzn. Z powodu tego, że Akroteastor zasłonił "oblicze", Kiiran nie mógł ocenić, czy ten prosty żart podszedł stworzeniu do gustu, chociaż sądząc po znaczącej ciszy, raczej się to nie stało. Przecież nie każdy musiał lubić tak wyrafinowany, chłopski humor, prawda? Chłopak jednak postanowił nie ograniczać się do tego dowcipu i szybko przywołał z pamięci kolejne. Za tymczasowy punkt honoru wziął sobie rozbawienie Liivei w taki, czy inny sposób. W międzyczasie, gdy szukał w pamięci najzabawniejszego żartu, jaki mógłby odpowiedzieć, rozglądał się wokół, szukając pozostawionych bez opieki naczyń. Jak dostrzegł, wielu ludzi spoglądało w ich stronę, głównie ze względu na Mirkę, której ciągłe parskanie z powodu wszechobecnego pyłu nie należało do najcichszych. Postanowił więc zsiąść z klaczy i uwiązać ją do koniowiązu przy czymś, co wyglądało jak publiczna stajnia. Dopiero wtedy, już na nogach, ruszył za stworzeniem, które zdawało się iść przed siebie, nie oglądając się nawet na Awanturnika. W końcu udało się Kiiranowi z nim zrównać, przez co mógł podjąć próbę wywołania uśmiechu na jego.. czaszce. O ile było to możliwe.
— Co to jest — zaczął, a łeb Akroteastora nieznacznie zwrócił się w jego stronę — Prostokątne, pomarańczowe i szkodzi na zęby?
Cisza była dostatecznym wyznacznikiem tego, że istota czeka na rozwinięcie myśli, samej nie mając raczej zamiaru jej dokańczać. Kiiran odchrząknął cicho, po czym schylił się i podniósł coś z ziemi.
— Cegła! — oznajmił tryumfalnie, unosząc obiekt do góry. Śmiechu nie było, a jedynie w ustach chłopaka pojawił się posmak żałości. Czyli chyba nie podobają mu się te same żarty co parobkowej gawiedzi, na to wychodziło.
— ŻART TEN POZBAWIONY JEST JAKIEJKOLWIEK LOGIKI — mruknął niespodziewanie towarzysz chłopaka, na co ten podniósł szybko wzrok znad potłuczonej misy — KTÓŻ BY BYŁ TAKIM GŁUPCEM, AŻEBY SPOŻYWAĆ CEGŁĘ?
— A bo ja wiem? Biedne dzieci z Merkez? 
Na to Morteo już nie odpowiedział, pozostawiając chłopaka samego sobie. Może to i dobrze, gdyż zaledwie chwilę później Awanturnik dostrzegł wyraźnie opustoszały dom z otwartym oknem. Kiiran zakasał rękawy koszuli i pokazał gestem stworzeniu, aby te się zatrzymało.
— CÓŻ TYM RAZEM? CZYŻBYŚ CHCIAŁ OPOWIEDZIEĆ MI KOLEJNĄ BEZSENSOWNĄ HISTORIĘ?
— Nie, nie, znalazłem coś — Aristair wszedł mu w słowo, wskazując kciukiem na drogę do środka domu — Tam na pewno coś będzie. I to za darmo. 
— CZY CHCESZ DOKONAĆ KRADZIEŻY?
— Tak, tak, ale cicho, bo cię ktoś jeszcze usłyszy — Młodzian rozejrzał się wokół jeszcze raz, upewniając się, że dostrzega tylko jednego strażnika, opartego leniwie o ścianę na końcu ulicy — To bardziej pożyczenie na wieczne nieoddanie. Jeden pojemnik wte czy we wte im różnicy nie zrobi. Tylko bym potrzebował twojej pomocy, bo jak zacznę się wspinać po tej ścianie, to trochę mi to zajmie. A ty mnie możesz podsadzić.

Akroteastor?

piątek, 14 czerwca 2019

Od Lexie do Crylin

Cóż. Po części miał rację. Lexie doskonale to wiedziała. Nie powinna deklarować czegoś, czego mogła nie być w stanie spełnić. Ale kierował nią impuls. Kto jak kto, ale akurat ona wiedziała co to znaczy utracić swoje rodzeństwo. Zresztą je obie trochę poniosło. Gwardzistka spojrzała na szczątki ciała, walające się po jaskini. Ciężko to będzie wytłumaczyć straży miejskiej, jeśli znajdą je w okolicy tego bałaganu. Niby wejście do groty było dobrze ukryte, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności, gdy pojawiało się ciało któryś z miejskich psów dość szybko był w stanie je wywęszyć.
  Nie było zresztą powodu, by pozostawać tu choćby chwilę dłużej. Zresztą czas uciekał. 48 godzin to nie wiele na odnalezienie dziecka, ukrytego przez miejscowy gang. I w tym wypadku najlepszą opcją wydawało się skontaktować z ich konkurentami i przekonać do współpracy. 
  Gwardzistka wyszła z jaskini za smoczycą. Na zewnątrz zaczynało już robić się jasno, jednak wciąż jeszcze nie było widać słońca na nieboskłonie. Musiało być koło trzeciej. Crylin leżała przed grotą na brzuchu, prawie się nie poruszając. Piasek wokół niej zabarwiony był krwią. Lexie westchnęła i uklękła przy towarzyszce.
- W tym stanie jej nie pomożesz - powiedziała miękko, po czym delikatnie wsunęła dłonie pod jej kolana oraz barki, po czym dźwignęła z podłoża, niczym małe dziecko. Dziewczyna nie była zbyt ciężka, znacznie cięższe ładunki kazano gwardzistce nosić podczas szkolenia, nie było to więc dla niej zbyt dużym problemem. Dziewczyna nie zaprotestowała. Nie zrobiła też nic, żeby jej to uniemożliwić. Musiała być na prawdę wyczerpana.
  Znacznie większym okazało się wybranie miejsca, do którego chciał ją zanieść. I nawet Lexie, choć zwykle miała problem z niuansami zawiłości odczytywania ludzkich emocji była pewna, że Crylin nie podziękowałaby jej za zaniesienie się do szpitala. Gwardzistka ruszyła powoli w stronę miasta. O tej porze i tak będzie tam raczej nie wiele osób i chwilowo powinny pozostać niezauważone. Jej stopy automatycznie skierowały się do zamku. W końcu nie było bezpieczniejszego miejsca na niebie i ziemi, niż  ta masywna budowla, wchodząca masywnymi palami w morze. 
  Nie była do końca pewna co zrobi, gdy do niego dotrze, na całe szczęście - nie musiała. Ku swojemu zdziwieniu zauważyła znajomą, zakutą w zbroję sylwetkę, zmierzającą w stronę zamku. Przyśpieszyła kroku i wkrótce zrównała się z Mer. Wyraz jego przyłbicy był jak zawsze nieprzenikniony. Nie dał po sobie poznać, że zauważył pojawienie się swojej współpracowniczki.
- Mer, potrzebuję ustronnego mieszkanka - oznajmiła cicho. Strażnik nie odpowiedział, jednak zmienił nieznacznie kierunek marszu. Lexie to w nim kochała. Robił co było trzeba bez zbędnego hałasu. 
  Nie szli długo. Zbroja zaprowadziła ich do ciasnej uliczki, z obu stron okolonej niezbyt eleganckimi kamieniczkami. Mer zatrzymał się przed trzecim wejściem i pchnął drewniane drzwi, które bez sprzeciwu otworzyły się na klatkę schodową. Wprowadził gwardzistkę na drugie piętro i wprowadził do niewielkiego mieszkanka, które zresztą również było otwarte. Widać nikt nie nachodził masywnego gwardzisty - przemknęło przez myśl Lexie.
  Kobieta ułożyła Crylin na niewielkim posłaniu (idealnie pościelonym!), znajdującym się w rogu pokoju.
- Przynieś jakichś szmat i ciepłej wody - rozkazała i powiodła wzrokiem za masywną zbroją, przemieszczającą się z trudem po ciasnym mieszkanku. Czym to miejsce właściwie dla niego było? Domem? Czy to znaczyło, że to tu mieszka, gdy znika z zamku? Czy tu... czasem ściąga zbroję?
  Po chwili koło gwardzistki pojawiła się balia z wodę i szmaty. Z niejaką wprawą Lexie wzięła się do oczyszczenia i opatrzenia rany. 
- Powiem, że jesteś chora - usłyszała przy drzwiach głęboki, grobowy głos. Odwróciła się zaskoczona, by ujrzeć stalową rękawicę i zatrzaskujące się drzwi.

[...]Siedzenie na podłodze i wpatrywanie się w sufit na pewno nie pomoże siostrze Crylin. W tym momencie jednak Lexie nie była w stanie więcej zrobić. No i musiała sobie poukładać kilka rzeczy w głowie. Przede wszystkim fakt, iż jej towarzyszka jest smoczym dzieckiem. Co samo w sobie nie było aż tak szokujące, gdyby nie to, że rozpoznawała tego smoka. Poza tym Matriasen... po co temu odległemu władcy potrzebny był artefakt z Leoatle? Sama Łza Oceanu wydała się nagle dziewczynie tajemniczym przedmiotem. W końcu nigdy sama by nie wpadła na to, że posiada jakąś moc. Wyciągnęła przedmiot z rękawicy i spojrzała na niego pod światło. W jej dłoniach i tak był bezużyteczny - zwykła, ładna błyskotka. Czym mogła się stać w dłoniach kogoś innego?
  Crylina na posłaniu poruszyła się niespokojnie. Chyba powoli wracała do sił. Gwardzistka schowała artefakt i wstała, by spojrzeć na towarzyszkę z góry. Miała otwarte oczy. Te kryształowe tęczówki... Lexie przebiegł dreszcz po plecach.
- Poczyniłam pewne kroki - powiedziała chłodno, sięgając do pasa po notatnik. - Procedury jasno określają zasadę postępowania w wypadku porwania. Mam listę kryjówek twojego gangu, współpracowników oraz kontakt do agenta straży w ich szeregach. 
  Rzuciła notesem w dziewczynę.
(Crylin? To co robimy?^^)

czwartek, 13 czerwca 2019

Od Lexie do Keyi

Lexie rzuciła się w kierunku koni, jednak było już za późno. Rodzeństwo pełnym galopem oddalało się gościńcem, pozostawiając za sobą jedynie chmarę kurzu. Gwardzistka zacisnęła zęby i odwróciła się do powozu. Jej spojrzenie padło na oddalającego się ukradkiem woźnicę oraz wykrwawiającą się powoli Keyę. Nigdzie nie było też Mer.
- Wracaj tu - warknęła do wymykającego się mężczyzny, który słysząc, że został zauważony rzucił się biegiem w kierunku lasu. Gwardzistka zrobiła zamach i cisnęła w niego włócznią, która z cichym plaśnięciem wbiła się w jego lewą nogę sprawiając, że upadł z jękiem.
  Lexie postanowiła zająć się nim później tymczasem podeszła do leżącej towarzyszki. Rana nie wyglądała dobrze. Była głęboka, prawdopodobnie nóż przeszedł na wylot, a wypływająca z niej krew zanieczyszczona była jakąś ciemną cieczą. Prawdopodobnie trucizną. Gwardzistka podeszła do powozu i odszukała bagaże bliźniąt. Nie byli w stanie wziąć ze sobą za wiele i na całe szczęście sporo ubrań zostało w powozie. Lexie wybrała trochę lepszego materiału i podarła go w pasy, którymi następnie zatamowała krwawienie w boku Keyi.
- Możesz wstać? - spytała gwardzistka, nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi. Najemniczka wyglądała na półprzytomną. Utrata krwi, ból, a prawdopodobnie również trucizna zrobiły już swoje.
  Tak ostrożnie, jak była w stanie strażniczka uniosła towarzyszkę i ułożyła ją w powozie, przykrywając następnie kocem. Chwilowo było to wszystko, co była w stanie dla niej zrobić, zwróciła się więc do woźnicy, który zdążył już dojść do skraju gościńca i przewrócić o wystający korzeń. Właśnie desperacko próbował wstać, wspierając się na włóczni gwardzistki. Przy czym zarówno zraniona noga, jak i jego tusza nie pomagały mu w tym zadaniu.
  Lexie przez chwilę przyglądała się jego wysiłkom z założonymi rękoma, po czym podeszła do niego od tyłu i chwyciła za kołnierz, z trudem pomagając mu stanąć na nogach. Mężczyzna spróbował zamachnąć się na nią włócznią, jednak z łatwością mu ją odebrała, przez co niemal nie wylądował na ziemi ponownie.
- Lepiej dla ciebie będzie współpracować - powiedziała cicho, przysuwając mu grot broni do gardła. Grubas pokiwał głową energicznie i pozwolił się pociągnąć z powrotem w stronę wozu.
  Mer dalej nigdzie nie było, co przelotnie odnotowała podświadomość kobiety. To musiało jednak poczekać. Zbroja kiedyś się znajdzie. Zapewne. Oby.
  Gwardzistka posadziła rannego na podłodze wozu. Mężczyzna stęknął i rozsiadł się z ulgą na drewnianym podłożu. Spojrzał ponuro na swoją oprawczynię.
- Gdzie i w jakim celu - zapytała Lexie, powtarzając wcześniejsze pytanie Keyi.
- Co? - grubas zrobił głupią minę.
- Wieźliście to. - Kobieta przewróciła oczyma.
- Do stolicy Nelayan. Tam mieli to od nas odebrać - odparł niechętnie woźnica.
- Kto?
- Nie wiem - mruknął. - Nie przedstawili się.
- I przyjąłeś ofertę z niepewnego źródła? - Gwardzistka skrzywiła się.
 - Grozili mojej żonie i córce! Musiałem to zrobić, inaczej by je skrzywdzili. - Lexie zrobiła sceptyczną minę i ze znudzeniem przerzuciła włócznię z jednej ręki do drugiej, zwracając uwagę mężczyzny na jej ruch. - Poza tym oferowali duże pieniądze...
  Dziewczyna rzuciła mu jeszcze jedno spojrzenie, po czym westchnęła.
- Zabandażuję ci nogę i nie chcę cię już więcej widzieć. Zrozumiałeś? - oznajmiła, obchodząc wóz i stawiając przy nim włócznię. Od strony mężczyzny usłyszała ciche ni to potwierdzenie, ni to stęknięcie. Wzięła nieco szmat, którymi wcześniej opatrywała Keyę. Rzuciła też dziewczynie przelotne spojrzenie. Nie wyglądała najlepiej. Była blada, poza policzkami, na których pojawiły się już czerwone wypieki. Niedobrze.
  Wróciła do woźnicy i z wprawą zatamowała krwotok. Wręczyła bez słowa mężczyźnie kilka czystych szmat i wskazała gościniec. Ten stęknął i stanął na nogach, po czym chwiejnie ruszył traktem, oglądając się raz po raz za siebie. Chyba bał się otrzymać kolejną włócznię w plecy.
  Za plecami gwardzistki rozległ się chrzęst zbroi. Lexie odwróciła się z dłońmi założonymi na pięści,
- Więc? - spytała, unosząc brew. - Gdzie byłeś?
  Mer nie odpowiedział. Stał nieruchomo, trzymając za uzdę konia. Jak sobie po sekundzie uświadomiła Lexie - konia bliźniaków.
- Złapałeś ich? - Cisza. - Nie, nie ma ich tutaj. - Cisza. - Masz tylko ich konia. - Cisza. - Gdzie oni są? - Cisza. - Mer. - Cisza. Gwardzistka westchnęła. - Zignorowałeś rozkaz. Powiesz mi wreszcie co się dzieje?
- Musimy się śpieszyć - oznajmił pusto. Kobieta zmarszczyła brwi. Miał rację, co nie zmieniało faktu, że oczekiwała odpowiedzi na swoje pytania.
- Dobrze. Zaprzęgnij konia. Powozisz. - Skinięcie głową i ruch w stronę powozu. - Jedziemy... - Lexie zawahała się - do najbliższego miasta. Zamieszkałego.
  Przez chwilę obserwowała jak zaprzęga konia, po czym  wskoczyła do wozu zobaczyć, jak czuje się Keya. Szmaty na jej ramieniu przemokły, a jej twarz była całkiem czerwona. Nie wyglądało to dobrze. Lexie szybko zmieniła opatrunek, po czym odnalazła bukłak z wodą i zmoczyła w niej kilka pasów tkaniny, by ułożyć je na czole dziewczyny, na karku oraz na nadgarstkach i w kostce. Zaczęła też przegrzebywać torby w poszukiwaniu jakichś ziół. Mogła co prawdę spróbować coś znaleźć w lesie, jednak nie znała zupełnie miejscowej flory, miała więc nadzieję, że w porzuconych bagażach będzie coś przydatnego.
(Kaya?)

wtorek, 11 czerwca 2019

Od Akroteastora do Kiirana

ZBĘDNYM JEST OBAWIAĆ SIĘ O ME ŻYCIE - mruknął Akroteastor, wciągając powietrze przez otwór nosowy. - MA OSOBA WYCZUWA NIEBEZPIECZEŃSTWO ZE ZNACZNEJ ODLEGŁOŚCI. ZNACZNIE BARDZIEJ OBAWIAŁBYM SIĘ O NIE, GDYBY PRZEMIERZAĆ TAMTO MIASTO MOJA OSOBA ZMUSZONA BYĆ MIAŁA. ZAPEWNE NIE USZŁO TWOJEJ UWADZE, ŻE OSTATNIM RAZEM PLANOWANO MNIE WTRĄCIĆ DO MIEJSCOWEGO LOCHU, NIM TWA INGERENCJA NIE UNIEMOŻLIWIŁA IM UCZYNIENIA TEGOŻ. - Założył dłonie na piersi. - CHOĆ MOŻESZ MIEĆ RACJĘ, IŻ MOJA OBECNOŚĆ NIEZBĘDNA BĘDZIE W MIEŚCIE, ALBOWIEM TWA OSOBA PRAWDOPODOBNIE NIE ZDOŁA DOSTARCZYĆ MI ODPOWIEDNICH ZIÓŁ. - Morteo zamilkł i zgrzytnął zębami. Ulatniał się w takim pośpiechu, że nie zdołał zabrać całego swojego wyposażenia.
- Skoro tak mówisz. - Mężczyzna przewrócił oczyma.
- OWSZEM. - przytaknął stwór.
- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie - zauważył Kiiran, spinając konia i ruszając w drogę powrotną ku miastu. Akroteastor ruszył pieszo, z łatwością dotrzymując kroku maszerującemu koniu.
- TRUDNO JĄ PRZEGAPIĆ. JEST NA POŁUDNIU WIOSKI, NIEDALEKO CENTRUM I PRZYNAJMNIEJ W BIEŻĄCYM MOMENCIE ZNAJDUJE SIĘ NA ZAKOŃCZENIU GOŚCIŃCA, PRZEBIEGAJĄCEGO NAJKRÓTSZĄ DROGĄ OD KRAŃCA WIOSKI. - Zamilkł na chwilę, jakby w zamyśleniu, odwracając czaszkę do słońca. - CHYBA ŻE ZDĄŻYLI JUŻ ODBUDOWAĆ TE BUDYNKI, W CO ŚMIEM WĄTPIĆ. A JEŚLI CHODZI O POJEMNIK... CÓŻ. SŁOIK NADAĆ SIĘ WINIEN, ALBO JAKOBYŚ DZBAN. BYLEŚ NIE USZKODZIŁ NARZĄDU NADTO PODCZAS TRANSPORTU. MASZ JESZCZE JAKIEŚ WĄTPLIWOŚCI CZŁOWIEKU?
(Kiiran?)

niedziela, 9 czerwca 2019

"Wszystkie armie świata zebrane razem nie są w stanie powstrzymać postępu, którego czas właśnie nastał."

Steampunk#Boy#Anime
nieznane
Imię: Matriasen z rodu Valhinów
Przydomek: Stalowe Ramię
Wiek: 27 lat
Płeć: Mężczyzna
Wzrost: 178 cm
Rasa: Człowiek
Zawód: Cesarz Sharr
Miejsce zamieszkania: Zamek Hoghweling, położony mniej więcej po środku ziem cesarstwa Sharr.
Miejsce urodzenia: Sharr
Charakter: Matriasen jest wynalazcą. W tym jednym zadaniu zamknięta jest cała esencja jego jestestwa. To za jego rządów ludzie zrozumieli, że nie warto rozpamiętywać straconą magię i trzeba używać tego, co się ma. Entuzjazm i zamiłowanie do tworzenia mechanizmów, które władca przejawiał już od najmłodszych lat pchnęły państwo w zupełnie nowym kierunku. Sam Matriasen jest prekursorem wielu nowatorskich rozwiązań, takich jak prototypy świdrów, machiny poruszającej się bez koni czy pierwsze sztuczne kończyny. Fanatyczny wprost zapał, z jakim młody człowiek oddaje się swojej pracy często przyćmiewa mu racjonalny osąd czy jakiekolwiek poczucie moralności. Cesarz chce wreszcie zakończyć wojnę i szczerze wierzy, że wykorzystanie w tym celu wszelkich dostępnych środków zapewni wreszcie wyniszczonemu krajowi spokój. Bardzo często jest niedysponowany jako władca - przez wiele tkwi zamknięty w swoim hangarze konstrukcyjnym poza zamkiem, pracując nad swoimi projektami. Udoskonalając je... lub niszcząc. Okoliczni mieszkańcy przyzwyczaili się już, że średnio raz w tygodniu coś z hukiem wylatuje w powietrze. A gdy wreszcie stamtąd wychodzi wygląda jak wrak człowieka. Jest brudny, wychudzony, ma podkrążone oczy, jednak emanując radością i pewnością siebie oznajmia, że osiągnął kolejny przełom na drodze do zwycięstwa.
Jest beznadziejnym idealistą, twierdzi że przez ciężką pracę i zjednoczenie wszystkich mieszkańców możliwe jest osiągnięcie gwiazd. I potrafi o tym rozprawiać z prawdziwym zapałem. Bardzo często też chodzi z głową w chmurach, odpływa w świat fantazji, nawet jeśli jest akurat w środku ważnej rozmowy dyplomatycznej. Ukrywanie swojego zamyślenia zdołał jednak opanować do perfekcji, gdyż jeszcze nikomu nie udało się go na tym przyłapać.
Ogólnie... Matriasen jest bardzo pogodnym i nieco naiwnym władcą. Nie jest kimś, kto rządzi swoim cesarstwem żelazną ręką. Woli rządzić poprzez miłość, niż strach. Jest też dość nierozgarnięty i niezdarny. Często pakuje się w kłopoty, rozbija wazy, przewraca, spada ze schodów, upuszcza przedmioty. Gdyby nie nieustająca obecność Vantona kto wie czy ten chłopak wogle dożyłby 27 lat.
Rodzina:
  • Trevor z rodu Valhinów - ojciec i poprzedni, świętej pamięci, cesarz Sharr.
  • Nateli z rodu Valhinów - matka, świętej pamięci cesarzowa Sharr.
  • Ealimeriel z rodu Valhinów - przyrodni brat, który niestety musiał opuścić cesarstwo. W trybie natychmiastowym i bez możliwości powrotu. Matriasen nie pamięta go za dobrze, ale wydaje mu się, że był bardzo do niego podobny.
Partner: Posiada narzeczoną, imieniem Flagrantia z rodu Maleven, którą nie jest co prawda specjalnie zainteresowany, jednak zapewne będzie musiał ją w końcu poślubić, bo ile można odkładać ożenek?
Umiejętności: Mężczyzna jest genialnym wynalazcą. Niemal ze wszystkiego jest w stanie sklecić działający mechanizm, a mając odpowiednie narzędzia i materiały w końcu zapewne będzie w stanie stworzyć cuda, o jakich nie śniło się jego zacofanym sąsiadom. Posiada prawdziwy dryg i niesamowitą intuicję, jeśli chodzi o wszystko, co związane jest z budowaniem. Jego wyobraźnia przestrzenna pozwala mu bezbłędnie wizualizować sobie wszystkie rozwiązania i bez ingerencji dłoni doprowadzać je do odpowiedniego stanu, by następnie przenieść je do rzeczywistości. Jest to jego największy dar, jednak nie jedyny. Potrafi oczywiście czytać i pisać, ma piękny i przejrzysty charakter pisma. Posiada podstawową wiedzę ze dziedzin takich jak etykieta, przyroda, geografia, muzyka, plastyka, matematyka, religie, szermierka oraz magia.
Aparycja: Matriasen nie jest specjalnie wysoki, jego raczej drobna sylwetka nie rzucałaby się zapewne w oczy, gdyby nie niezwykłe, białe włosy, blada skóra i czerwone oczy. Tak, cesarz jest albinosem, przez co nigdy nie mógł zbyt dużo przebywać na dworze.
Jego lewe ramie jest w całości mechaniczne i choć nie jest doskonałe, potrafi wykonywać podstawowe czynności. Matriasen chce kiedyś ulepszyć je do tego stopnia, by mogło działać jak zwyczajna kończyna.
Nie cierpi nosić oficjalnych, cesarskich szat, wciśnięcie go w nie jest prawdziwym wyzwaniem dla jego służących. Nikt właściwie nie wie skąd je bierze, ale zawsze ubiera słabej jakości ubrania plebejuszy. Najczęściej są to cienkie, lniane, białe koszule oraz ciemne spodnie. Zazwyczaj też chodzi bez butów, za to na dłoniach nosi solidne, długie, skórzane rękawice, wzmocnione izolowanym metalem od środka. Nosi również specjalne soczewki powiększające do detalicznej pracy oraz, gdy nie są one mu potrzebne, okulary - ma bardzo słaby wzrok. Jest krótkowidzem.
Historia: Okres jego narodzin okryty jest całunem milczenia. Mały Matriasen wiedział tylko, że jego matka zginęła przy narodzinach. Gdy pytał "Po moich czy mojego braciszka?" odpowiadało mu zawsze milczenie. On i Ealimeriel byli nierozłącznym rodzeństwem. Ich wygląd był wręcz identyczny, więc książę zawsze sądził, że są bliźniakami. Razem dorastali, razem rozwijali się, razem konstruowali, uczyli i bawili się. Wszystko robili razem. I któregoś dnia razem się zakochali. W tej samej dziewczynie. Matriasen był zdeterminowany, by ją zdobyć, jednak tak samo pragnął tego Ealimeriel. Ostatecznie jeden z braci, do teraz cesarz nie może sobie przypomnieć czy był to on czy jego brat, wyzwał drugiego na pojedynek. Miał on się odbyć na zamkowym dziedzińcu w południe. Sporo osób zgromadziło się na placu, walka książąt była swego rodzaju wydarzeniem i od samego ranka robiono po kątach zakłady, który z nich zwycięży. Matriasen przybył pierwszy, uzbrojony w prawdziwy miecz. Walka miała być na prawdziwe miecze, nie mogło być przecież mowy o okładaniu się kijami. I czekał. Wtedy na dziedzińcu pojawił się Urug - najzdolniejszy szermierz cesarstwa . W ręku trzymał obnażony miecz i wyraźnie zbliżał się w stronę księcia. Ludzie zaczęli szeptać, a tymczasem mężczyzna stanął w wyznaczonym polu.
- Jestem gotowy, Matri - krzyknął, dziwnie podwyższonym głosem.
W tamtej chwili gwardziści, jakby na dany sygnał zareagowali gwałtownie. Rozbroili mężczyznę i zakuli go w kajdany. Ten krzyczał, zabraniał im, próbował się wyrywać... w pewnym momencie zawołał Matriasena po imieniu. W tamtym momencie zmienił postać i książę ujrzał swojego brata. A potem go zabrali. Chłopak chciał pójść za nim, jednak gwardziści mu nie pozwolili.
Później, gdy rozmawiał z ojcem ten powiedział mu, że Ealimeriel nie jest jego bratem. Że nigdy nie był. I że musi zapłacić za swoja zbrodnię. Zapytany jaką, nic nie odpowiedział. Był przy tym bardzo ponury i Matriasen domyślił się, jaka będzie zapłata. Jeszcze tego samego wieczora użył jednego ze swoich wynalazków, by pomóc bratu uciec. Od tamtego czasu więcej go nie widział.
Jego stosunki z ojcem również stanowczo się ochłodziły i chłopiec zamiast przygotowywać się odpowiednio do zostania następcą tronu spędzał wiele czasu na majsterkowaniu. Było to dla niego odskocznią od małego dramatu, który przeżył jako dziecko. Utrata brata bardzo mocno w niego ugodziła i nim się obejrzał zaczął się zamykać w świecie fantazji. Tak mniej bolało. A nawet gdy po wielu latach przyzwyczaił się już do myśli, że tak musiało być. Że Ealimeriel musiał odejść nie zarzucił swojego hobby. Wręcz przeciwnie. Zaczął je wykorzystywać dla dobra państwa. Potem zmarł jego ojciec i Matriasen został cesarzem. 
Głos: Posiada przyjemny, dość niski głos, bardzo melodyczny i ciepły.
Towarzysz: Vanton Rovana
Inne:

  • Matriasen nie stracił swojej ręki w wyniku wypadku, a przynajmniej nie swojego. Mężczyzna ma olbrzymie szczęście i ze wszystkich tarapatów wychodzi obronną ręką. Sytuacja wyglądała z goła inaczej. Jeszcze będąc księciem chciał wdrożyć mechaniczne kończyny do ogólnego użytku, jednak ludzie nie chcieli nawet dać im szansy. Zdecydował się więc udowodnić wszystkim, że to działa odrąbując sobie ramię i zastępując je protezą. Akcja rzeczywiście była skuteczna, choć został za to zganiony przez swojego ojca.
Właściciel: ketsurui [hw], Anthitei #2707 [discord]
nieznane
Imię: Vanton Rovana  
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 35 lata
Gatunek: Człowiek
Charakter: Vanton Rovana jest osobą zorganizowaną i ściśle przestrzegającą reguł. Zawsze nosi przy sobie kalendarzyk z rozpiską wszystkich najważniejszych zajęć, którymi cesarz musi się zająć danego dnia. Kiedyś była to dokładna rozpiska, co do minuty, co jego pan ma w danym momencie robić, jednak doświadczenie, jakiego nabył przy służbie Matriasowi nauczyło go, że to bezcelowe. W żaden sposób nie mógł zmusić władcy, by ten postępował zgodnie z nią, dostosował się więc do jego roztrzepanego stylu bycia i ułożył w sposób zadaniowy - mając nadzieję, że przynajmniej w ten sposób choć część obowiązków zostanie zrealizowana. 
Pochodzi z wybitnego rodu arystokratów, odebrał więc staranne wykształcenie, jest też inteligentny oraz przystojny - czego nie waha się wykorzystywać do swoich celów. W przeciwieństwie do samego księcia nie można powiedzieć, żeby był naiwny. Jego młode oczy widział wiele śmierci i bólu. To go zahartowało, ale i sprawiło, że jego serce jest twarde jak kamień. Mimo to na twarzy mężczyzny często gości uprzejmy uśmiech, a czasem nawet radość, choć nie obejmuje ona jego oczu. Wierzy, że użycie wszelkich środków do osiągnięcia swoich celów jest jak najbardziej w porządku tak długo, jak długo nie godzą one w niego bezpośrednio. Nie zrozumcie mnie źle, Vanton nie jest tchórzliwy, jednak jak to się mówi, woli zmusić innych by umierali za swój kraj, niż umierać za własny.
Jeśli chodzi o stosunek do Matriasa, jest wobec niego lojalny i zawsze za nim podąża, gdziekolwiek ten się nie wybiera i cokolwiek nie zamierza zrobić. Jest także jedyną osobą, która towarzyszy mu podczas dni odcięcia od świata w jego hangarze. Jest też osobą, która wyciąga księcia ze wszystkich jego kłopotów i ratuje, ilekroć ten potknie się na prostej drodze. Jest bardzo troskliwy i ochrona księcia jest jego priorytetem. Nie pozwoli nikomu choćby go tknąć, co nie jest wcale przenośnią. Nie lubi, gdy ktokolwiek dotyka jego księcia.
Wygląd: Jak już wspomniałem, Vanton jest przystojny. Posiada krótkie, szare włosy, w które wplecione jest pasemko siwizny. Nie jest ono wynikiem podeszłego wieku mężczyzny czy też genetyki. Powrócił z nim z wojny. Nie jest to jedyny ślad, jaki przyniósł ze sobą z frontu, jednak na pewno najlepiej widoczny. Poza tym ma na ciele liczne blizny, między innymi jedną ciągnącą się od prawego boku w kierunku serca. Brakuje mu też kilku palców. Wszystkie te defekty ukrywa jednak pod nienagannym, pełnym, wojskowym mundurem, czarnymi rękawicami i długimi butami. Ma lekką wadę wzroku - jest dalekowidzem, dlatego nosi ze sobą pojedynczy monokl.
Umiejętności: Vanton, jak już było wspomniane, posiada znakomite wykształcenie, doskonale zatem orientuje się w etykiecie dworskiej oraz wszystkich zagadnieniach dotyczących państwowości. Jest również byłym oficerem, posiada doświadczenie wojskowe zarówno jeśli chodzi o strategie, jak i walkę w pierwszej linii. Jest uzdolnionym szermierzem, a jego styl walki jest elegancki i zgrabny. Korzysta z prostego floretu, który nosi ukryty w długiej, czarnej lasce, zakończonej prostym wygięciem, bez zbędnych zdobień.
Historia: Pochodzi z wybitnej rodziny arystokratów Sharr, która zapewniła mu doskonały start. Staranne wykształcenie, możliwość rozwijania swoich umiejętności, pieniądze. Gdy tylko ukończył 15 rok życia został adiutantem jednego z generałów Sharr, służącego na froncie. Przez wiele lat walczył na wojnie, szybko pnąc się po szczeblach kariery. Był na prawdę uzdolniony, zarówno jeśli chodziło o strategię jak i fechtunek. Będąc na froncie widział rzeczy, których nie powinien oglądać żaden nastolatek. To jednak go zahartowało i nadało jego życiu wyraźny cel - zniszczyć tych, przez których nasz kraj znajduje się w takim stanie. 
Niedługo przed jego 20 urodzinami został odwołany z pola bitwy i przydzielono mu zadanie ochrony dziedzica tronu - Matriasena. Chłopak był wtedy w na prawdę kiepskim stanie. Niedawno jego brat miał zostać stracony i uciekł z cesarstwa, pojawienie się oficera tylko zaogniło jego żal. Długo nie mogli się dogadać, Vanton nie chciał niańczyć cesarskiego bachora, a cesarsbachor nie chciał nikogo widzieć na oczy. W końcu jednak oficer zrozumiał, że książę jest kluczem do osiągnięcie jego celu i prawdopodobnie jedyną osobą, która na prawdę może zakończyć wojnę. Zmienił więc kompletnie swoje nastawienie i stopniowo zaczął zyskiwać sobie przychylność chłopca. Matriasen nauczył się na nim polegać i ufać mu, a Vanton - pracować z niesfornym księciem.
Właściciel: Matriasen z rodu Valhinów

czwartek, 6 czerwca 2019

Od Crylin do Lexie

Odbić? Chce zesłać na mnie jeszcze swoich ludzi?!
- Chcesz nasłać mi na łeb jeszcze straż?! - Warknęłam, odwracając głowę w jej stronę. - Wiesz dokładnie, skąd jestem. Nie pozwolę siebie i Arii wpakować znów na Darawe!
W mgnieniu oka znalazłam się przy gwardzistce, odcinając jej drogę ucieczki ogonem... Raz w życiu doprowadzono mnie do takiego stanu... ale nic z tego dobrego nie wynikło. Brązowowłosa, próbowała się odsunąć, przez co trafiła na ścianę jaskini. W ręku trzymała mocno kartkę, która po części miała plamy krwi, ale mojej własnej.
- Nikt nie musi wiedzieć, kim jesteś, a możemy szybciej ją znaleźć. - Odparła spokojnie, ale po jej oczach i tak widziałam podziw połączony z przerażeniem. Byłam wściekła i załamana jednocześnie, nie chciałam wiedzieć, co mogą zrobić mojej małej kruszynce.
- Nie jestem naiwna, przecież wiem, że nie ruszysz straży, by znaleźć jedno obce dziecko. - Złapałam za jej ramie szponami. Mimo emocji starałam się być delikatna, nie było mi na rękę zabijanie jej i zwiększanie sobie ilości wrogów. - Nikt tak nie robi bez dobrych wyjaśnień.
Odsunęłam się, kiedy zaczęły pojawiać się zawroty głowy. Tylko adrenalina utrzymywała mnie w tak dobrym stanie, tym bardziej w takiej formie.
- Aria... Moja malutka ange... - Schowałam twarz w szponach. Pomału złość ustępowała, przez co dopadał mnie żal. - Przecież ona nic złego nie zrobiła... - Opadłam na kolana, a moje rogi zaczęły się kurczyć. Łuski zanikały tak samo, jak ogon, nie mogłam dopuścić do siebie wizji, co by z nią zrobili. Siły mnie odstępowały, co oznaczało, że będę niezdolna do czegokolwiek. Za dużo siły pobiera ode mnie pojawienie się tylu smoczych elementów.
- Rozpoczniemy poszukiwania, przecież nie mogli jej jakoś daleko zabrać. - Mówiła kobieta, a mnie martwiła jedna dość ważna rzecz...
- Nie czułam jej, zatuszowali zapach, nie znajdę ange przez węch... - Powstrzymywałam łzy, które tak boleśnie próbowały się wydostać. Czułam się słabo, nie tylko przez wywołanie smoczych atrybutów, ale również psychicznie byłam wyczerpana. Chciałam tylko mieć przy sobie siostrzyczkę... - I pomyśleć, że to wszystko zaczęło się, aby zdobyć pieniądze na jej prezent urodzinowy... - Mruknęłam, żałując, że zebrałam zlecenie od tego człowieka. Dobrze wiedziałam, jaki jest, ale to wszytko, z pewnością nie było na moją głowę.
Nie słuchałam, co dalej mówiła Lexie. Właściwie i tak mało co kontaktowałam przez wyczerpanie, musiałam chwilkę odpocząć. Zdołałam się uspokoić, ale i tak wyglądałam, jak żywy trup. Wstałam na drżących nogach i ruszyłam do wyjścia. Chciałam chociaż trochę odsunąć się od bijącego we mnie odoru krwi, a najlepiej pojawić się przed grotą. Słyszałam kroki gwardzistki, która podążała za mną w dość sporym odstępie, jednak mało mnie to teraz obchodziło. Potrzebowałam powietrza, ale nawet nie byłam w stanie do końca wyjść z jaskini. Dosłownie przed wejściem znów wszystko mi pociemniało, a nogi zwiotczały. Nawet podtrzymywanie się ściany nie pomogło i po prostu upadłam całym ciałem na ziemię. Karciłam się w myślach, że dałam się wcześniej zranić. Moja rana na ramieniu wciąż krwawiła, pozbywając się ze mnie cennej krwi. W dodatku dobrze wiedziałam, że moje ciało nie potrafi normalnie goić skaleczeń, nie wspominając o tym, że często nawet w naturalny sposób nie może. Tyle pieniędzy, które musiałam poświęcić na różne podejrzane płyny, mogłabym przeznaczyć na spokojne życie, przynajmniej na kilka miesięcy.
Garde mogła ze mną robić, co by tylko zapragnęła, a ja i tak nie byłabym w stanie się ruszyć. Dobrze, że chociaż przytomność się utrzymywała...

<Lexie? >

poniedziałek, 3 czerwca 2019

Od Keyi do Lexie

Długo dywagowałam nad możliwościami, które pojawią się wraz z magicznym artefaktem w moich rękach. O ile w ogóle się pojawią.
Podczas kiedy ruszyłam, aby zająć miejsce, obmyślałam dokładnie swoje działanie. Jak powinnam to rozegrać? Z początku wydawało się to łatwe, ale wcale takie nie było. Nie wiedziałam, czy osoby te umieją się nim posługiwać i mnie nie zauważą.
Niepewności dodawał mi milczący Mer, który usilnie zachowywał ignorowanie moich prób zagadania. Skoro jednak Jastrząb mu ufa i zaleciła zadanie, na pewno je wypełni. Za te kilka tygodni spędzonych razem potrafiłam stwierdzić, że był jej oddany. Jakkolwiek to rozumieć.
Po nieco dłuższym czasie siedziałam wśród zarośli, czekając na właściwy moment. Słyszałam bicie własnego serca, a każdy dźwięk zdawał się nasilać. Zimny wiatr próbował zwrócić uwagę i zapobiec oddalaniu się moich myśli.
Wciąż się zastanawiałam czy powinnam oddawać artefakt obcym. Co, jeśli Król wykorzysta go do niecnych planów, albo – co gorsza – sam Jastrząb go przejmie? Nie wyglądał na taką, ale przecież każde uczucie i emocje da się zakryć. Na samą myśl o tym czułam dziwny niepokój. Czyżby jej umiejętność tak bardzo mnie przestraszyła?
Powiew mroźnego powietrza ponownie we mnie uderzył i spowodował zniknięcie niepokojących myśli. Najpierw muszę zdobyć przedmiot. Tylko jak?
Stukot kopyt pojawił się w oddali, a zaraz obok mnie. Ruszyli dalej, skręcając tam, gdzie udał się Ptak. W tym czasie i ja wyszłam zza roślin i pobiegłam za nimi. Wciąż trzymałam się blisko kłączy. Nie zauważyli mnie, a niedługo potem pojawiła się moja towarzyszka.
Z oddali wyglądała na jeszcze groźniejszą. Uśmiechnęłam się pod nosem, kiedy zauważyłam krzątanie się dwóch młodych z tyłu powozu. Wyglądali na iście przerażonych.
Powóz stał w miejscu, kontrolowany przez Jastrzębia. Woźnica zbyt zajęty nerwową rozmową, nie zauważył, kiedy prześlizgnęłam się bokiem pod wóz. Słyszałam ciche szepty chłopców i skrzypienie drewna pod ich stopami.
Powoli przesuwałam się naprzód, aż dotarłam do końca desek. Wyciągnęłam podręczny sztylet i małe lusterko, które pozwoliło mi na bezinwazyjne spojrzenie, co robią młodzi.
Wtedy w ręce jednego z nich ujrzałam to, co poszukujemy. Pomimo że nigdy go nie widziałam, byłam pewna, że to właśnie ten artefakt. Biła od niego dziwna aura, która spowodowała u mnie nieprzyjemny dreszcz. Jednak jego wygląd był… zwyczajny. Całkowicie odbiegał od moich wyobrażeń.
Kawałek drewna, pokryty nieznanymi mi symbolami i runami. Na końcu lśnił jakiś kamień jakby wciśnięty w drąg.
Reszta to były jedynie minuty. Wskoczyłam na powóz i ściągnęłam jednego z chłopców. Jego nieprzytomne ciało uderzyło mocno o ziemię, powodując zwrócenie uwagi woźnego. Zdążyłam jedynie zrobić unik, kiedy drugi młodzieniec zaczął wymachiwać ręką, w której spoczywał magiczny przedmiot.
Z dziwnej oddali dobiegł mnie krzyk towarzyszki, ale był całkowicie niezrozumiały. Ku mojemu zdziwieniu i uldze, chłopak nic mi nie zrobił. Wyglądało na to, że nie ma kontroli nad artefaktem.
Szybko udało mi się go unieruchomić i zwalić z powozu, po wcześniejszym zabraniu przedmiotu.
Rozglądnęłam się i zobaczyłam, że dziewczyna trzyma grubego mężczyznę przed sobą w pozycji, która pozwalała je na kontrolowaniu jego ruchów. Jej włócznia spoczywała na jego gardle, ale pozwoliła mu zostać przytomnym. Widziałam, jak porusza ustami, a je skóra wciąż pokryta była dziwnym pyłkiem.
Ruszyłam przed siebie, aby ustalić co teraz. Z pewnością nie oddam tak niebezpiecznego przedmiotu w jej ręce. Nie bez wcześniejszego upewnienia się, że nie wykorzysta go ona lub jej władca do złych celów. Trzymając go jednak w rękach, wcale nie miałam ochoty go oddawać. Czułam dziwne podniecenie i chęć wypróbowania przedmiotu.
- Co chciałeś z nim zrobić? – warknęła dziewczyna.
- Ja tylko miałem go przewieźć w odpowiednie miejsce. Nie miałem wyjścia, zmusili mnie!
Jego ton głosu wyrażał strach i gotowość powiedzenia każdego szczegółu. Uniosłam brwi, kiedy zobaczyłam jak Jastrząb, nieco poluźnia uścisk.
- Gdzie i w jakim celu? – wtrąciłam się, kiedy znalazłam się obok.
Dziewczyna wyglądał na niewzruszoną, ale gniewną. Nie widziałam też nigdzie Mer, a nagle jej wzrok sięgnął gdzieś daleko.
W jednej sekundzie zobaczyłam, jak wyskakuje do przodu, a w drugiej poczułam niesamowity ból lewej części brzucha. Nagle przed oczami zrobiło mi się ciemniej, a z rąk ktoś wyrwał artefakt.
Zanim bezwiednie upadłam, zdążyłam zobaczyć dwa konie prowadzone przez rudowłosych. W rękach rdzawogłowej spoczywał teraz tak ważny kij.
Kolana zabolały pod wpływem upadku, a dłoń automatycznie powędrowała do ranionego miejsca. Powiodłam jedynie wzrokiem za oddalającymi się, czując w ustach gorycz.

<Lexie? Wybacz, teraz o ty musiałaś znów czekać :< >

sobota, 1 czerwca 2019

Od Carreou do Lotte

Pchnięte prawie z całej siły ciężkie drzwi do głównej sali Podniebnego Pałacu uderzyły z hukiem o ściany, wprawiając wiszące na nich gobeliny oraz obrazy w niepokojące drżenie. Carreou wkroczył do środka, wyprostowany i pewny siebie, poruszając zmęczonymi po długiej podróży skrzydłami niczym żaglami na wietrze. Stukot cholewek jego wysokich butów niósł się echem po pomieszczeniu, jedynie w minimalistyczny sposób urządzonym, zapewne tylko po to, aby cieszyć wyniosłe oczy Metatrona. Ten natomiast siedział dumnie na tronie, podpierając głowę o opartą na podłokietniku rękę. Z racji swych rozmiarów, zmuszony był zsunąć się nieznacznie, jednak nadal wyglądał tak samo dumnie i władczo jak zazwyczaj. Słysząc kroki swego podopiecznego, archanioł podniósł blade powieki, a srebrne źrenice zwężyły się, przez co prawie przypominały wąskie kocie szparki. Nie odezwał się jednak ani słowem, obserwując tylko bacznie drobnego blondyna, jaki zatrzymał się u stóp podwyższenia, na jakim stał archanielski tron. Widząc, że Carreou zamiast skłonić się tak, jak Metatron osobiście go nauczył, przeniósł wzrok na butne lico anioła. Sam ten gest powinien przerazić młodzieńca, ale tym razem do niczego takiego nie doszło. Coś więc musiało się stać, a archanioł podejrzewał już, co to było.
— Nie chcę być już twoim podwładnym — oznajmił syn Razjela, prostując się i wypinając drobną klatkę piersiową jakby był co najmniej Dawidem, stojącym nad ciałem pokonanego Goliata —Nie chcę zabijać w twym imieniu, Metatronie. Nie chcę siać chaosu i przerażenia, tylko dlatego, że ktoś nie postępuje zgodnie z przykazaniami — Carreou zamilkł i wbił wyczekujące spojrzenie w Głos Pana. Archanioł powoli podniósł się z tronu, wzdychając cicho, jakby miał do czynienia z nieposłusznym dzieckiem, za jakie swoją drogą blondyna uważał. Prawie od razu splótł dłonie na swym brzuchu, a tren szaty opadł na podłogę wraz z długimi, srebrnymi włosami. W promieniach słońca, wpadających do środka przez smukłe okna, za plecami mężczyzny zamigotał miraż, będący skrzętną iluzją, jaka ukrywała potężne skrzydła Metatrona przed oczyma śmiertelnych.
— Niegodne istoty ponownie namieszały ci w głowie, mój synu — Głos archanioła rozbrzmiał w całej sali i w członkach Carreou, który odruchowo cofnął się, lecz nie zmienił postawy. Wiedział, że to są zwykłe zagrywki, próby, jakim poddaje go nauczyciel, ale mimo to, czuł przed nim swoisty respekt jak każdy anioł.
— Nie, Metatronie. To moja świadoma decyzja. Chcę powrócić do życia między ludźmi i pomagania im. Aniołowie nie powinni czynić zła, a ja to robiłem. W twoim imieniu.
— Usta twe są skalane kłamstwem. Z kim rozmawiałeś? — Mężczyzna stanął przed aniołem, który aby spojrzeć na jego twarz musiał zadrzeć głowę do góry — Z tym człowiekiem od piór? Wiedziałem, że powinienem nakazać ci się go pozbyć, aby nie skażał cię zarazą, jaką nosi na sobie każdy śmiertelnik.
Drobne dłonie potomka Razjela zacisnęły się w pięści. Błękitne oczy zalśniły od łez. Archanioł wiedział, że trafił w czuły punkt, jednak powstrzymał się przed tryumfalnym uśmiechem, czekając na rozwój wydarzeń. Te potoczyły się szybko, gdyż nim się obejrzał, Carreou dobył miecza i wyskoczył w kierunku Metatrona. Mężczyzna z łatwością odsunął się na bok, po czym złapał jasnowłosego za ubrania i poderwał się z nim ku górze. Miraż za jego plecami zniknął, ustępując miejsca czternastu parom szarych skrzydeł, zajmujących całą powierzchnię sali. Młodzieniec rozchylił wbrew sobie usta z niedowierzaniem. Złość z czasem do niego powróciła, przez co zaczął gniewnie miotać się w uścisku "opiekuna".
— Zostaw mnie! Nie chcę być taki jak ty! Nie chcę! 
— Jesteś taki sam jak twój wuj — Spokój na obliczu Głosu Boga został zniszczony przez niesmak, a wręcz obrzydzenie — Jak Lucyfer. Też uciekał od obowiązków anioła. Chciał być wolny. Chciał mieć wolną wolę. Wiesz, do czego to doprowadziło, Carreou? Do śmierci twojego ojca, a także do powstania tych parszywych demonów, które sprowadzają na złą drogę bożą trzodę.
Na wspomnienie Razjela blondyn znieruchomiał i zamilkł, wpatrując się jedynie w Metatrona, oczekując od niego rozwinięcia tej myśli.
— Bezcześcisz imię i nazwisko Razjela, Jesteś parodią anioła, zawsze nią byłeś. Próbowałem ci pomóc, dając ci dostęp do prawdziwego ciebie, do czystego niebiańskiego ducha, jakim byliśmy przed upadkiem obyczajów i tą całą wolną wolą. Bowiem wy, podrzędne anioły, nie musicie myśleć sami. To my, archaniołowie za was odpowiadamy. Powinniście się nas słuchać, i...
— Prawdziwy anioł nie zabija niewinnych — szepnął młodzieniec, poruszając delikatnie skrzydłami, aby pozostać w jednej pozycji — Twoja wizja... To nie jest to, czego mnie uczono. To nie jest wizja naszego Pana. To wizja szaleńca, Metatronie. A mój tata — Blondyn opuścił głowę, pozwalając kryształowym łzom spłynąć na dłoń mężczyzny — Byłby ze mnie dumny. Wiem to. Bo zginął w obronie wartości, jaką kultywuję.
— Jesteś głupcem. Carreou. I dobrze o tym wiesz — Włosy nauczyciela uniosły się, gdy podłoga Podniebnego Pałacu zapadła się, odsłaniając bezkresną otchłań z chmur — Twa ignorancja doprowadzi cię do upadku, drugi Lucyferze.
Siwowłosy puścił podopiecznego, który jak gwiazda runął z niebiańskiego firmamentu w dół, ku ziemi w oddali. Dopiero gdy szum wiatru ucichł, opadł on na naprawiającą się podłogę. Nerwowym gestem przesunął luźne kosmyki za zaostrzone uszy, pozwalając sobie na odrzucenie na bok persony nieustępliwego nowego boga, a tym samym przybierając tę bardziej naturalną. Przez długą chwilę mężczyzna wpatrywał się w miejsce, gdzie zniknął Carreou, po czym, nieco wbrew sobie, ukrył twarz w dłoniach i zacisnął powieki zaszklonych oczu.

***

Od momentu gdy anioł odciął się od toksycznego pobratymca minęło już kilka tygodni, jak nie miesięcy. Carreou trudno było ocenić, czy na pewno czuje się lepiej bez Metatrona i jego specyficznej opieki nad sobą. Tak, mógł podejmować własne decyzje, ale z drugiej strony musiał żyć sam, podróżując od miasta do miasta na swoim krytym wozie, jaki kupił za ciężko zarobione kamyki od jakiegoś handlarza w Merkez. Na samym początku był podekscytowany wizją nowej przygody — sam przeciwko światu, żyjący na niewielkiej przestrzeni, podskakującej przy każdym kroku siwego konia, obozujący pod lasem przy przyjemnym trzasku pomarańczowego ognia. Po pierwszej pobudce z obolałymi plecami zaczął stopniowo pojmować, dlaczego tak wiele osób preferuje pozostawać w gospodach, zamiast na szlaku. Ale cóż, nie miał przecież co ze sobą począć, a gdy jechał prostą drogą, miał sporo czasu na malowanie. Później wystarczyło, że zatrzymał się w jednym z większych miast, gdzie wieści o jego kunszcie już dotarły i trudy podróży były wynagradzane przyjemnie ciężką sakiewką oraz długą wizytą w łaźni. Obawiał się tylko zimy, ale gdy ta nadeszła okazało się, że skrzydła stanowią wręcz doskonałe źródło ciepła, a w dodatku mogły służyć zarówno za łóżko, jak i pierzynę w jednym.
Najbardziej dokuczała mu monotonia. Ile można było patrzeć na prawie identyczne pola, wzgórza, lasy, wioski? Można powiedzieć, że tylko malarstwo dawało mu możliwość odpoczynku od irytującej normalności, gdyż umożliwiało aniołowi ucieczkę do krain w jego umyśle, gdzie wszystko było różne, a za razem piękne i doskonale ze sobą współpracowało. Aż pewnego dnia, gdy szykował się do odjazdu w miejskiej stajni, usłyszał cichy gwizd, dobiegający zza jego pleców. Carreou przerwał zaplatanie ogona Rutena, który parskał nerwowo z powodu nieprzyjemnego zapachu, dobiegającego od strony palącego tabakę stajennego. Przy wozie anioła, gdzie suszył się akurat nowy obraz, stał nieznany mu jegomość, wyglądający jakby urwał się z jednego z obwoźnych cyrków. Młodzieniec poklepał ogiera po umięśnionej łopatce, po czym wyszedł z boksu i splótł ręce na piersi. Gdy stanął przy mężczyźnie, chrząknął, aby zwrócić na niego swą uwagę.
— Czy mogę w czymś pomóc? — spytał ostrożnie, acz elegancko anioł, obserwując potencjalnego kupca. Ten zerknął pobieżnie na artystę, a następnie skinął głową na obrazy.
— Ładne rysunki — stwierdził. Carreou skrzywił się nieznacznie.
— One są malowane farbami, nie rysowane..
— Dobra, dobra. Powiedz mi paniczku, ile byś pan wziął za namalowanie czegoś dla mnie i moich towarzyszy? Taki plakat najlepiej, o! Mamy trochę kamyków, chętnie zapłacimy za fatygę, paniczku.
— Niech mnie pan tak nie nazywa — przerwał spokojnie blondyn, po czym uśmiechnął się szeroko — Z wielką chęcią zobaczę, co się da zrobić. Opuszczam miasto jutro rano, kiedy więc mogę się spotkać z pana przyjaciółmi?
— W karczmie przy rynku, wie paniczek, gdzie to? No, to tam, tam o. Dziś wieczorem, jak zajdzie słońce — Mężczyzna spojrzał na niebo i pokiwał głową — Jak zajdzie słońce, tak.
— Doskonale — Carreou skinął głową i ukłonił się nieznacznie — Będzie to dla mnie przyjemność.

Gdy nastał wieczór, anioł zarzucił na ramię torbę ze szkicownikiem i małym pudełkiem z węglem, a następnie przy pomocy porad mieszkańców miasta skierował się do gospody, jaką opisał kuglarz. Nie lubił przebywać tam o takich porach, gdyż gdy tylko przekroczył próg w nos uderzyła go woń alkoholu. Anioł przysłonił nos skrawkiem kwiecistego materiału na szyi, jaki współgrał z biało - złotą szatą, uszytą na zamówienie przez znanego krawca z Leoatle, po czym rozejrzał się po wnętrzu. Wyglądając jak eteryczna wręcz istota nie pasował zupełnie do zbieraniny ludzi w karczmie, ale ku jego szczęściu, sprawa wyglądała podobnie z grupą artystów. Znieruchomiał jednak w połowie kroku, gdy ujrzał pomiędzy nimi, stłoczonymi przy jednym stoliku, znaną twarz.
— O-Oh.. Lotte..?

Lotte?