Przeklęłam pod nosem, przyglądając się ranie, wciąż zasłanianej przez dłoń mężczyzny. Szybko odgarnęłam jego kończynę, by po chwili, bez zapowiedzi pozwolić sobie do końca rozedrzeć - i tak już rozciętą -, koszulkę. Całość nie wyglądała zbyt ciekawie... Podobnie z resztą, jak dosyć nietypowa, ciemnawa ciecz.
- Cholera... - warknęłam, dorywając do siebie wiszący na wieszaku obok ręcznik. - Czy ma pan w tym domu jakąkolwiek apteczkę? - skierowałam swoje szybkie pytanie, w kierunku przymykającego oczy Marco.
- Górne szafki, w kuchni... - odpowiedział, z przerwami na krótsze wdechy. Przytrzymywany w dłoniach, ręcznik z jakiegoś sztucznego tworzywa, w mgnieniu oka odpowiednio zwinęłam i przyłożyłam do otwartej rany. Zalecając ciemnowłosemu, w miarę możliwości mocniej przycisnąć ranę, gwałtownie poderwałam się z podłogi, o mało nie przewracając się o własne nogi. W miarę szybko udało mi się znaleźć kilka metrów bandaża, jakieś gaziki, wodę utlenioną i rękawiczki. W drodze powrotnej do łazienki, dorwałam pierwszą, lepszą, glinianą miskę oraz szklankę, a po zabezpieczeniu swych dłoni, jedną z przyniesionych książek. Zorganizowanie wszystkiego zajęło mi ledwo ponad dziesięć sekund, głównie ze względu na mą nadnaturalną szybkość. Będąc z powrotem przy poszkodowanym, napełniłam miskę wodą. Z przyniesionej książki, wyciągnęłam owinięte w cienki papier, suszące się od dłuższego czasu zioła.
- Ma pan szczęście, że wybrał pan akurat te książki... - powiedziałam cicho, krusząc w zaciśniętej dłoni całkiem spory liść i kwiat rośliny, by po chwili całość zsypać do szklanki. Przecierając jedną z kropli potu, która zapewne w wyniku stresu wytworzyła się na moim czole, ostatni raz przebiegłam przez mieszkanie, prosto do czajnika, w którym znajdowało się już trochę wody. Włączyłam gaz, by po sekundzie być na powrót w łazience, siedząc na płytkach.
- Przepraszam, że musiał pan czekać... - dodałam jedynie, biorąc się za oczyszczanie rany na przemian zwykłą i utlenioną wodą. Nie minęło pięć minut, a okolice wciąż w pewnym stopniu krwawiącego miejsca, były dobrze oczyszczone. W celu zatamowania krwotoku, dodatkowo przyłożyłam wcześniej przygotowany gazik i całość, odpowiednio owinęłam bandażem. Nie zważałam podczas tego szczególnej uwagi na skrzywienia, czy jęki poszkodowanego. Wszystko robiłam zgodnie ze swoimi, wywodzącymi się z samozwańczego bycia lekarzem, zobowiązanymi. Chociaż w głębi duszy czułam ogromny stres, związany z możliwością zrobienia czegoś źle, czy nieszczęśliwego pogorszenia się stanu pacjenta, nie dawałam tego po sobie w najmniejszym stopniu poznać. Muszę pamiętać o swojej kamiennej postawie, jako szanujący siebie lekarz... Dotychczas niebieskie rękawiczki, mocno zmieniły swoją barwę, przez tą niepokojącą barwę krwi. Zapewne ludzie, a raczej ich mocna odmiana, charakteryzuje się czymś takim. Westchnęłam cicho, odrzucając na bok przewrócony na lewą stronę, przedmiot dotychczas zabezpieczający moje dłonie. Podnosząc się na równe nogi, już zaczynałam zastanawiać się nad sposobem przetransportowania mężczyzny, do wygodnego łóżeczka w sypialni. Przygryzając z lekka dolną wargę, przeskanowałam dokładnie wzrokiem drogę do przebycia.
- Niby jest jedna możliwość, ale... - wyszeptałam do siebie pod nosem, przyklękając. - Musi pan zamknąć oczy, to nie będzie przyjemny widok... - dodałam równie cicho, delikatnie kładąc swoją dłoń, na jego ramieniu, by po chwili moje palce powędrowały ku policzkowi mężczyzny. - I policzyć do pięciu sekund. - odwróciłam wzrok w bok, kątem oka jednak obserwując jego z sekundy, na sekundę bardziej nieobecne spojrzenie. "Szybko..." - powiedziałam do siebie jedynie.
- Nie musi panienka się martwić, jakoś sam dam- - nie dałam mu dokończyć, gdy sama przysłaniając mu oczy otwartą dłonią, pozwoliłam na moment ustąpić swojej odmiennej, charakterystycznej dla rasy formie. Nigdy nie przydarzyło mi się korzystać z niej w obecności osoby słabo znanej. Szczególnie tej, z głębi piekieł... Zawsze liczę na swe umiejętności, a nie na moce, lecz w tym momencie. Powinnam jak najszybciej, w ułamku kilku sekund podać przyszykowane wcześniej zioła. Dostało mu się dość słabą mieszanką, chociaż trafiona w takie miejsce, mogła szybko dojść do serca i innych, ważnych narządów. Dla niego na szczęście były to zaledwie trzy sekundy, w których czasie mogłam bezproblemowo, w pewnym stopniu naginając prawa fizyki przetransportować jego osobę na łóżko i stanąć, już w normalnej formie, obok, z gotowym naparem w dłoniach.
- Nie może się pan prostować, poza tym, proszę to szybko wypić. - powiedziałam szybko, przystawiając mu pod nos kubek. Gdy ten, w miarę swoich sił go przytrzymywał, ja, błyskawicznie podsunęłam mu kilka poduszek pod głowę, aby znalazł się w pozycji wygodnej do picia, a zarazem odpowiedniej dla rany. Przyglądając się kątem oka, jak ten powoli sączy ciepły napar, podsunęłam sobie nieduże krzesełko, by po chwili na nim spocząć.
- Na tą chwilę, nie zakładam szwów. - wtrąciłam, zakładając nogę na nogę. - A raczej... Nie założę ich, bo nie posiadam ów przy sobie... - dodałam nieco zmieszana, poprawiając opadające mi na twarz włosy.
- I mam nadzieję, że panienka nie będzie się po nie wybierać. - wtrącił, pozwalając aromatowi ziół, przeszyć od wewnątrz całe jego drogi oddechowe. Na jego odpowiedź, pokręciłam zrezygnowana głową.
- Lecz w takim razie, nie może pan się ruszać przez najbliższe czterdzieści osiem godzin, bo jeszcze uszkodzi pan ranę... - odparłam z delikatnym uśmiechem na twarzy, podpierając głowę o otwartą dłoń. - Nic nie powinno się stać, jeśli podejdę do sklepu... - mruknęłam pod nosem. W odpowiedzi, z początku otrzymałam ciche kaszlnięcie.
- Nawet panienka nie zdaje sobie sprawy, jak szybko wieści roznoszą się po tym mieście. - stwierdził, popijając przygotowanym przeze mnie lekarstwem.
- Co mnie to interesuje! - warknęłam, podnosząc głos. Gwałtownie podniosłam się na równe nogi, zaciskając pięści. - Nic mi nie przeszkodzi w ratowaniu ludzkiego, czy nieludzkiego życia! Kim bym nie była, syreną, wampirem... Co z tego, że jestem demonem! - omijając krzesło, podeszłam bliżej w stronę okna. Wyjrzałam przez nie. - Ludzie, te niewinne istoty, których dusze zdołałabym zgłodniała porwać w jedną noc... Rozumiesz? Nie chcę ich! Nie korzystam z tych wszystkich, odziedziczonych przekleństw! Jak długo żyłam i będę żyć, nie mam zamiaru tknąć żadnej, żywej, czy nieżywej duszy! Mogę umierać z głodu, nie chcę ich! - oparte o parapet dłonie, zacisnęłam o oba kąty kamiennego tworu. - Chociaż dobrze wiem, że nienawidzą takich tworów jak ja, uważają je za zagrożenie, przekleństwo... Nie dbam o to! Czy tego chcą, czy nie... Na pewno ich ocalę... - zsunęłam się mozolnie, ku podłodze i dosyć miękkiej wykładzinie, by po kilku sekundach oprzeć się o lewy bok łóżka. - Nie wiem, kim pan jest... Nie wiem, czego pan ode mnie tak naprawdę chce... Nawet nie wiem, skąd wzięła się rana na pana brzuchu... - westchnęłam, przymykając z lekka oczy. - Wybuchłam, chociaż nigdy nie chcę do tego doprowadzać... - otarłam dłonią twarz, wracając do rzeczywistości - widocznie niezadowolona ze swojej niekulturalnej postawy. - Może narażę swoje życie, a raczej swoją aktualną egzystencję, ale wolę ją postawić, jako rekompensatę pana zdrowia. W końcu... Podoba mi się tu, ale... Przynajmniej... Przyłączyłabym się do ojca, co wcale by nie było takie złe... - uśmiechnęłam się delikatnie, swój planowany śmiech, zamieniając w podobny co przed momentem, głębszy wdech. Wtuliłam głowę, w mięciutki nawet z tego miejsca materac. - Przepraszam, musiałam to wyrzucić z siebie...
<Panie Marco?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz