Dość szybko udało mi się zgubić pościg, a raczej pościg wyminął mnie myśląc, że oddaliłam się jak najdalej od zamku. Cóż trudno mieć im to za złe kiedy większość ludzi by tak zrobiła. Zatrzymałam się na jednej z solidnych gałęzi starego i solidnego dębu.
-Co za idioci.
wydusiłam cicho opierając się skórę drzewa jakim jest kora. Wszyscy przemknęli jak strzały puszczone z łuków przez las w stronę miasta. spojrzałam w dół i ujrzałam, zwalniającego konia bez jeźdźca. Zeskoczyłam z drzewa i rozejrzałam się w koło za krzaków. Po jakiś dziesięciu minutach usłyszałam dźwięk zbroi, a chwile później zauważyłam dobrze mi znaną gwardzistkę. Odsunęłam kamień i wyjęłam sojowe rzeczy, po czym wyszłam z ukrycia.
-Zgubiłaś coś, Lexie?
zapytałam opierając lewą dłoń na biodrze i odchylając głowę lekko do tyłu, nadal nie puszczałam wzroku z gwardzistki.
-Dostaliśmy rozkazy, by sprowadzić cię z powrotem do zamku.
Parskam lekko śmiechem, odwracając lekko głowę, a mój ogon zaczął lekko się bujać na boki.
-Nigdzie nie wracam, nie mam zamiaru wracać do domu.
widząc jej zaskoczenia na twarzy, a raczej na oczach postanowiłam jej to wytłumaczyć
-Ale....
-Widzisz i tak nie będę władać moim domem, więc nie mam powodu, by siedzieć i przytakiwać na ich pomysły, co do mojej osoby. Mam zamiar zwiedzić cały świat i później o nim opowiadać. Jeśli chcesz mogę z wami wrócić do pałacu ale nie sądź, że zaprowadzicie mnie do mojego domu.
Powiedziałam zaplatając dłonie pod biustem, który był zasłonięty bandażami. Po wyrażeniu prośby o powrocie z strony gwardzistki, ruszyłam swój zacny ogon w stronę zamku.
Strony
▼
piątek, 27 marca 2020
poniedziałek, 23 marca 2020
Od Matriasena do Misericordii
Marchewkowa dziewczyna rozpięła klamry na ciele wynalazcy. Matriasen roztarł miejsca, w których więzy uciskały skórę i spróbował stać, jednak mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa i momentalnie opadł z powrotem na krzesło.
- Daj mi chwilę - powiedział do Marchwi. - Po co właściwie chcesz rekonstruować te konkretne marchwie? Nawet jeśli operacja będzie skuteczna, nie będzie to wcale oznaczało przywrócenia do życia tego, czym to warzywo wcześniej było. Powiedziałbym, że będzie to kopia. Zresztą w przeciągu roku i tak ponownie zgnije. - Chłopak ponowił próbę wstania, opierając się na rękach. Jego żywe ramie odmówiło posłuszeństwa i zawisnął na swoim mechanicznym, niemniej zdołał doprowadzić się do pionu. - Zamiast klonować dawno umarłe tkanki nie lepiej znaleźć sobie coś żywego? Wiesz, nauka zaprzecza, jakoby możliwe było przywrócenie osoby do jej ciała.
- Wasza nauka w ogóle zaprzecza wielu rzeczom - zauważyła nieco naburmuszonym tonem rudowłosa. - A z tym... być może będzie jakiś sposób. Muszę spróbować.
- Jak tam sobie chcesz. - Matriasen wzruszył ramionami i chwytając wreszcie równowagę, ruszył do maszyny. - Pytanie brzmi czy mam dość energii na eksperymenty?
Oparł się o klawiaturę, po czym nacisnął krótką melodię. Urządzenie zadrżało lekko, tuby organów zafalowały w górę i w dół, po czym rozsunęły się, odsłaniając półkole w swoim środku. Wśród dziwnie wyglądających tub, kryjących się zwykle pod metalową obudową Matriasen sięgnął do środkowej, wyróżniającej się dziwną strukturą, jakby złożoną z mniejszych rurek. Ostrożnie, jakby rozbrajał niebezpieczny artefakt, odczepiał kolejne z nich, aż w końcu wyciągnął element, znajdujący się w samym centru machiny. Był podłużny, zakończony owalnym zgrubieniem oraz zwężającym się płasko ustnikiem. U góry wyposażony był w liczne dziurki. Cesarz odwrócił się z nim do marchewkowej dziewczyny.
- No cóż, zbiornik jest prawie pusty. Będę musiał poprosić Vantona, by ponownie go napełnił. Zwykle zajmuje mu to kilka dni, więc i tak miałbym trochę czasu na inne projekty. Rekonstrukcja tkanki, tak? - zapytał jakby samego siebie, rzucając niedbale flet na klawiaturę organów i ruszając w stronę wyjścia z pomieszczenia do głównej hali. Minął dziewczynę, nawet na nią nie patrząc i przeszedł przez całą halę, aż do jedynej niezawalonej gratami ściany w tym pomieszczeniu. Choć "niezawalonej gratami" było tu raczej pojęciem względnym. Ściana była zawalona bardziej, niż cokolwiek innego - projektami, równaniami, pajęczyną połączeń, zrobionych z kolorowych sznurków. Matriasen chwycił belę z jedwabiem swoim mechanicznym ramieniem, po czym wspiął się na wysoką niemal do sufitu drabinę i wybierając miejsce, w którym była stosunkowo cienka warstwa projektów, rozwiesił tam kawał czystego płótna, przytwierdzając je żelaznymi klipsami. Resztę beli zrzucił na dół, niemal trafiając obserwującą go z dołu marchewkę, po czym sięgnął za ucho po ołówek, ale go tam nie znalazł. Dopiero wtedy zwrócił ponownie uwagę na rudowłosą.
- Podrzuć mi ołówek, powinien leżeć na biurku. - To mówiąc, wskazał bliżej nieokreślone miejsce, gdzieś po prawej stronie hali.
(Misericordia?)
piątek, 20 marca 2020
Od Lexie do Mirajane
Dziwaczne istoty płynęły coraz szybciej. Najwyraźniej ich ciała przystosowane były do takiego sposobu poruszania się znacznie lepiej od Lexie, która z trudem utrzymywała dystans. Ląd za jej plecami oddalał się coraz bardziej, a rozpościerający przed nią ocean wyglądał ponuro i groźnie. Gwardzistka starała się nie dopuścić do siebie myśli, że jeśli nawet zdoła uciec przez ćmoludźmi zapewne w końcu utonie w tej toni lub zostanie pożarta przez jednego z morskich potworów. Przed oczami przywołała obraz Mirajane. On zawsze dodawał jej sił. Zawsze, nawet w najgorszych sytuacjach myśl, że ma dla kogo walczyć była dla niej największą motywacją. Ona gdzieś tam była, być może nawet już dotarła do podmorskiego pałacu, być może ratunek jest już w drodze...!
A jednak może było spokojne i jedynym dźwiękiem, jaki słyszała Lexie był narastający chlupot od strony pościgu. Ile tak właściwie już płynie? Myśli kobiety zaczynał się robić mętne. Nie czuła już prawie mięśni, a piekące od soli oczy mimowolnie jej się zamykały. Ale pościg nie ustawał. Stwory jakby zupełnie nie odczuwały tych samych trudów co gwardzistka. Czym one u diabła były? Gwałtownie Lexie poczuła, jak coś chwyta ją za kostkę. Kopnęła na oślep i odwróciła się w wodzie, by stanąć twarzą w twarz w wykrzywioną zwierzęcą furią jadaczką ćmy. Uderzyła i odepchnęła się od niej, jednak ta chwila, gdy została zatrzymana wystarczyła reszcie gromady, by zgromadzić się wokół niej. Kobieta wyjęła nóż. Wyglądał żałośnie mizernie w jej dłoni. Dłonio-odnóża chwyciły ją od tyłu. Wyrywała się, kopiąc i tnąc, co chwila podtapiana znikając pod wodą, by wynurzyć się, gwałtownie łapiąc oddech. Nie miała szans, przeciwnik był zbyt liczny. Jedyne co mogła, to walczyć do ostatniego tchu...
Jakby z oddali do uszu gwardzistki dobiegł dźwięk rogu. Gwałtownie przeciwnik, z którym się właśnie szamotała zapiszczał przenikliwie i znieruchomiał. Potem następny. Jak przez mgłę Lexie zobaczyła humanoida o rybiej twarzy. Wyciągał zakończone pazurami palce w jej stronę. Próbowała się bronić, jednak nie miała dostatecznie dużo siły. Ktoś uderzył ją w tył głowy. Zrobiło się zupełnie ciemno.
Zimne podmuchy wiatru raz po raz smagały twarz Lexie, która z trudem otworzyła zlepione kryształkami soli oczy. Nad sobą widziała liście palmy, osłaniające ją od słońca. Podniosła się powoli z miękkiego piasku plaży, rozglądając wokół. Przed sobą miała turkusową lagunę, ograniczoną przez skaliste ściany, mknące gdzieś ku górze, za sobą zaś prawdziwą junglę, podobną do tych na kartach ksiąg o dalekich krainach. Otrzepała się z piasku i spróbowała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła. Ćmoludzie... ryboludzie... ciemność... plaża.
Coś chlupnęło od strony laguny, zwracając uwagę gwardzistki. Do połowy zanurzona w wodzie kanciasta głowa bulgotała o podwójnej powiece wpatrywała się w nią nieruchomo. Gwardzistka w swojej karierze miała szansę już kilka razy widzieć trytona, jednak ich rybie twarze nie wydawały się przez to ani trochę ładniejsze. Podeszłą do niego u przyklękła na piasku przed nim, pochylając się ostrożnie w stronę wody.
- Mirajane do was dotarła? Czy jest bezpieczna? - Lexie niemal wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź. Tryton pokiwał głową. Kobieta odetchnęła. Skoro księżniczka byłą bezpieczna wszystko będzie w porządku.
Tryton wyciągnął coś z sakwy i wystawił ponad powierzchnią wody do gwardzistki. Lexie przyjęła niewielki przedmiot i obejrzała go zaciekawiona. Stwór zrobił gest, jakby wsadzał sobie coś do gardła. Kobieta przełknęła ślinę. To nie brzmiało jak dobry pomysł. Potem spojrzała na lagunę. Ale dla niej nie było innego sposobu na zejście pod wodę. Bardzo żałowała, że nie miała swojego sprzętu, który zapewne spłonął z całym zamkiem. Zacisnęła pięści i zrobiła, jak tryton radził. I gwałtownie zaczęła się dusić. W naturalnym odruchu próbowała wyciągnąć urządzenie, jednak stwór był szybszy. Wyciągnął ręce i wciągnął gwardzistkę pod wodę. Przez chwilę wyrywała się, nim zrozumiała, że może oddychać swobodnie, a tryton przemawia do niej głębokim, nieco dudniącym głosem.
- Spokojnie, tylko spokojnie, możesz oddychać, ale tylko pod wodą. Twoja pani jest w złym stanie. Nasi medycy nie znają się na ludziach. Będziemy potrzebować twojej pomocy.
- Spokojnie, tylko spokojnie, możesz oddychać, ale tylko pod wodą. Twoja pani jest w złym stanie. Nasi medycy nie znają się na ludziach. Będziemy potrzebować twojej pomocy.
Lexie spróbowała wydać z gardła dźwięk, jednak nie była w stanie, więc tylko pokiwała głową.
- Chwyć mnie za ramiona, najszybciej będzie, jeśli cię będę holować. - Gwardzistka przytaknęła, wypełniając jego prośbę. Tryton upewnił się, że chwyt jest mocny, po czym z dużą prędkością zanurkował w głąb laguny.
Kobieta poczuła, jak ciśnienie gwałtownie ściska jej czaszkę, a woda wlewa się wszystkimi możliwymi otworami w nieprzyjemny sposób. Zacisnęła zęby i skupiła się na wyłaniających się z ciemności kształtach pałacu. Tryton przeholował gwardzistkę do jednego z wejść, potem przez kilka sal i zwolnił dopiero przed bogato zdobionym łukiem.
- Jest w środku - oznajmił, a Lexie pokiwała głową i wykonała coś na kształt ukłonu, mając nadzieję, że wyrażał wdzięczność. Przepłynęła przez drzwi. Pomieszczenie było dość obszerne, a na jego środku, na czymś, co wyglądało jak kolosalna muszla leżała nieruchomo Mierajane. Hares leżał obok, wtulony w jej ramię. Oboje znajdowali się w niewielkim bąblu powietrza, utrzymywanym chyba głównie przez sklepienie muszli, choć Lexie była przekonana, że jego pojawienie się było dziełem księżniczki.
Poza nią była tam jeszcze dwójka syren, czuwająca przy pacjentce oraz ciężkozbrojny tryton. Kobieta podeszła do tych pierwszych, którzy na jej widok podnieśli głowy. Jeden z nich był jasnozielony i wyglądał na młodego, zaś drugi barwy ciemnego lapisu, a część jego płetw była postrzępiona. Jego oczy zachodziły nieco mgłą i to do niego gwardzistka postanowiła się zwrócić.
- Jak ona się czuje, panie?
- Oddycha ciężko, jest gorąca, bardzo gorąca. - cichym, powolnym głosem odparł syren. - A jednocześnie jej ciało zamarza. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie jestem w stanie nic zrobić.
Lexie przygryzła wargę. Otworzyła usta. Zamknęła je. Wyciągnęła telepatyczną mackę do starego syrena. Nie zareagował. Za to młody jego towarzysz drgnął i spojrzał zaskoczony na gwardzistkę.
- Ktoś inny, kto mógłby jej pomóc? Może ten szaleniec z Ucurum Taxi? - zaproponował, za co został zdzielony przez starszego płetwą w łeb.
- To zbyt niebezpieczne, w tym stanie nie zdołają nawet do niego dotrzeć. - Syren rzucił spojrzenie na Lexie i nieco nerwowo wypuścił kilka baniek powietrza z skrzeli. - Co? Chcesz to zrobić? To wielkie ryzyko i dla ciebie i dla pacjentki.
Kobieta jednak wyglądała na zdecydowaną. Podeszła do skraju bańki i powoli przeniknęła przez niego, wstrzymując oddech. Ostrożnie wydobyła urządzenie z gardła, wypluwając przy okazji nieco wody. Uklękła przy muszli Mirajane i chwyciła ją za dłoń. Była lodowata. Od razu poczuła, jak magia okrywająca księżniczkę przepływa przez nią i sypie się w drobnym pyle na ziemię. Księżniczka powoli otworzyła oczy.
(Mirajane?)
czwartek, 19 marca 2020
Od Lexie do Ayarashi
Niespodziewany alarm zupełnie rozbudził Lexie, która właśnie położyła się do łóżka, a wieść o ucieczce księżniczki Ayarashi... cóż, gwardzistka chciałaby, żeby ją to zbudziło. Jednak już w trakcie rozmowy z generałem gwardii spodziewała się, że tak będzie. Jakiekolwiek powody miała księżniczka, by ukrywać swoją tożsamość, na pewno jednym z nich była niechęć do powrotu do domu.
Szybko przywdziała mundur i w biegu chwytając włócznię pognała na plac, gdzie zbierała się ekipa poszukiwawcza. W chwiejnym świetle pochodni tłum ludzi, koni i psów, krzyki, rozkazy, obłoki pary w zimnym powietrzu, to wszystko robiło jakieś ponure wrażenie narastającego niebezpieczeństwa. Gwardzistka chwyciła wyprowadzonego przez służbę konia i kilka minut później gnała w jednym z oddziałów w stronę lasu. Pęd zimnego powietrza owiewał jej twarz, psy ujadały. Ktoś wydał rozkaz do utworzenia szpaleru i zwarta dotąd grupa rozproszyła się, by wpaść do lasu równym szeregiem.
Strażniczka jednak wątpiła, by Ayarashi dała się złapać tej nagonce. Była zbyt bystra. Niemniej utrzymywała szyk i rozglądała się za brązowymi włosami ściganej. W pewnej chwili coś błysnęło jej wysoko w koronach drzew. Lexie wydawało się nawet, że rozpoznaje sylwetkę księżniczki. Poluzowała chwyt na uździe konia i szturchnęła go piętami w boki. Zwierzak jakby poczuł odrobinę wolności, bo wystrzelił gwałtownie do przodu, zrzucając swojego jeźdźca i wyrywając przed szereg. Rozległy się jakieś krzyki, jednak zbierająca się w bólu z ziemi gwardzistka nie bardzo ich słuchała. Szybko starała się odzyskać oddech i skoncentrować na miejscu, gdzie ostatnio widziała słaby kształt Ayarashi. Rzuciła jeszcze ostatnie spojrzenie na oddalających się zbrojnych i ruszyła tam, gdzie jej zdaniem powinna znajdować się księżniczka. Miała tylko nadzieję, że się nie myliła i bolące plecy nie pójdą na marne.
(Ayarashi? Dasz się odnaleźć czy bawimy się w kotka i myszkę? :3)
środa, 18 marca 2020
Od Akroteastora do Raggasha
Akroteastor milczał dłuższą chwilę, przyglądając się taktycznej planszy, po której pionki przesuwał demon. Istotnie, ten plan wydawał się rozsądniejszy od poprzedniego, niemniej nadal męczyła go myśl, iż będą zbyt podatni na wykrycie. Niemniej kto nie ryzykuje nie wygrywa. Na tą myśl pewnie by się skrzywił, gdyby czaszka dawała mu taką możliwość.
- PROSZĘ POWIEDZIEĆ, PANIE ELKANOV, JAKIEŻ POPARCIE PAŃSKA OSOBA MA OBECNIE U SZLACHTY? - Morteo oderwał niechętnie wzrok od planszy i przeniósł go na barona.
- Dwie z siedmiu baronii mnie popierają. Z pozostałych z dwoma jestem w pozytywnych stosunkach, z królewską baronią pozostaję w neutralnych, a z jedną cóż... baron Geodorf chyba nie docenia dobrego żartu. - Baron rozłożył ramiona. Nekromanta skinął głową i spojrzał na Raggasha przelotnie, po czym wrócił spojrzeniem do Elkanova.
- NIECH ZATEM BĘDZIE TAK, JAK ZAPROPONOWAŁ ÓW DEMON. ZJEDNAMY NASZEJ SPRAWIE POZOSTAŁE BARONIE, PODNIESIEMY CZASOWO DANINĘ, BY WYWOŁAĆ CHAOS WŚRÓD POSPÓLSTWA I GDY KRÓL ZAJĘTY BĘDZIE PRÓBAMI ZAPANOWANIA NAD WAŚNIĄ, JEGO DZIEDZIC PODMIENION ZOSTANIE NA... - zawahał się, po czym pokiwał głową, jakby do siebie - TAK, TAK MOŻNA ZROBIĆ. - Po czym kontynuował, znów zwracając się do barona. - NASTĘPNIE WKRADNIEMY SIĘ W ŁASKI WŁADCY NASZĄ FORTUNĄ I ODBIERZEMY JEMUŻ ŻYCIE, GDY NIE BĘDZIE SIĘ BACZYŁ, A NASZA MARIONETKA PRZEJMIE JEGOŻ URZĄD.
- Wiedziałem, że tak światły umysł jak pański doceni zalety mojego planu. - Demon wyglądał na wyraźnie zadowolonego i Akroteastorowi wcale się to nie podobało. On chciał się zabawić, a najlepszą zabawę mógł uzyskać wystawiając ich w kluczowym momencie. Nekromanta zdecydowanie wolałby mieć jakąkolwiek gwarancję, że mądre słowa Raggasha nie są tylko czczym gadaniem ku zwiedzeniu czujności i zyskaniu zaufania.
- PROSZĘ NIE POPADAĆ W SAMOZACHWYT, PANIE AVENGASH. - Morteo spuścił wzrok na planszę, a jedna z jego rąk powędrowała w jej kierunku. - WCIĄŻ DOSTRZEGAM LICZNE NIEDOSKONAŁOŚCI W TYMŻ KONCEPCIE - to mówiąc jakby od niechcenia chwycił jedną z figur i przesunął po planie - JEDNAKOWOŻ CHWILOWO JESTEM SKŁONNY SIĘ ZGODZIĆ, ŻE MOŻE BYĆ DOBRYM POCZĄTKIEM. A TERAZ PANIE ELKANOV, JAK PAN SĄDZI, W PAŁACU KTÓREGO Z TWOICH SOJUSZNIKÓW URZĄDZENIE BALU WYPADNIE DLA NAS NAJKOŻYSTNIEJ?
- Cóż, Baron Fluhulm nie przepada za takimi imprezami. - Elkanov poprawił kołnierzyk, spoglądając przy tym w bok, gdzieś poza swoim rozmówcą. - Tak po prawdzie nie wiem za czym wogle przepada. Jest sztywny, jakby połknął kij od miotły i zupełnie nie posiada szlachetnego poczucia hum... - nagle zamilkł, jakby zorientował się, że wchodzi na niebezpieczny grunt, choć Morteo nie poruszył się nawet o cal. - W każdym razie on raczej nie. Ale Baron Kullend zapewne z przyjemnością się tego podejmie. Już od jakiegoś czasu narzeka, że obowiązki barona pozbawiły go codziennych uciech związanych ze spędzaniem czasu z pięknymi damami i przystojnymi pan... - ponownie nieco się zaciął, jakby gryząc w język.
- PROSZĘ ROZPOCZĄĆ WIĘC PRZYGOTOWANIA. I JEŚLI PAN POZWOLI, JESTEM ZMĘCZONY PODRÓŻĄ I NIE POGARDZIŁBYM WYGODNYM MIEJSCEM DO SPOCZYNKU. – Akroteastor podniósł się powoli z fotela, poprawiając osłaniający czaszkę welon.
- Oczywiście, lokaj pana zaprowadzi. Wygląda na to, że zostaniemy sami panie demonie – Elkanov uśmiechnął się z entuzjazmem do Raggasha.
- OBOAWIAM SIĘ, ŻE PAN AVEGASH PÓJDZIE ZE MNĄ – powiedział stanowczo Morteo, zwracając się bardziej do samego demona, niż barona. – MUSZĘ ODPRAWIĆ KILKA RYTUAŁÓW, BY MÓGŁ POZOSTAĆ W TYM ŚWIECIE. OKULTYSTYCZNE SPRAWY, ROZUMIE PAN.
- Oczywiście, dokładnie tak! Mam nadzieję, że nie zapomniał pan przynieść kadzidełek rozweselających oraz tej specjalnej księgi 1001 dowcipów stulecia? – Wtrącił demon. – Bez zabawnego tańca się oczywiście też nie obejdzie.
- Zabawnego…? – Baron wyglądał na zaciekawionego, ale Morteo odchrząknął i skłonił się przed szlachcicem.
- DZIĘKUJĘ PANU ZA NASZE DZISIEJSZE OBRADY. DO JUTRA ZATEM.
- Oczywiście, do jutra. – Elkanov również odkłonił się lekko i Akroteastor opuścił pokój. Szli w ciszy. A właściwie Avengash polatywał wokół maszerującego nekromanty, wygwizdując jakąś wesołą melodię, o której pochodzenie Morteo nie śmiałby zapytać, ale które na pewno było albo nieprzyzwoite, albo nieprzyzwoicie plebejskie. Gdy już byli sami w pokoju, nekromanta odetchnął. Mógł wreszcie ściągnąć okrywające go warstwy materiału bez obawy, że wzbudzi panikę.
- Z takim wyglądem nie dziwię się, że ma pan nastroju do żartów – skomentował demon, przysiadając na szafie. – Nawet domalowanie ci uśmiechu mogłoby panu nie pomóc.
- PROSZĘ MI POWIEDZIEĆ, JAKI MA PAN RZECZYWIŚCIE INTERES W POMAGANIU NAM? CZEGO PAN SZUKA NAPRAWDĘ, PANIE AVEGASH?
(Raggash? Nie było lekko, ale mam to xd)
wtorek, 17 marca 2020
Od Misericordii do Matriasena
Misericordia spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
Nie rozumiała ani słowa z tego co próbował jej wytłumaczyć.
- Powtórz, ale w prostszy sposób – zażądała nadal patrząc na
niego jak na wariata
- Marchew należy do hemikryptofitów co powoduje, że w
procesie epizoochorii…
- Dobrze, wystarczy. – to było za wiele dla biednego
warzywa, które większość z tych słów słyszało po raz pierwszy w swoim krótkim
życiu – Może lepiej to narysuj.
Wręczyła mężczyźnie kawałek papieru i ołówek, których
jeszcze chwilę wcześniej chciała użyć do napisania listu do cesarza. Uwolniła
mu ręce i z zaciekawieniem oglądała wzory, które wychodziły spod jego rąk. Na
nieszczęście dla marchewki schemat nie był nawet trochę czytelniejszy niż
słowne wyjaśnienie. Prawdę mówiąc przypominało to trochę wzór zostawiony przez
muchę, która wpadła do atramentu i ktoś wyciągnął ją na czystą kartkę papieru.
Od centralnej plamy odchodziła siatka poplątanych linii porozrzucanych
bezładnie na papierze, a wszystko to poopisywane jakimiś bliżej
niezidentyfikowanymi symbolami i napisami. Właściwie jedyne co była w stanie
rozpoznać, to litery ludzkiego pisma, które nie tworzyły żadnych sensownie
brzmiących słów oraz licznie strzałki pokazujące kierunek… Czegoś. W końcu
Matriasen skończył swój rysunek i
zadowolony wręczył go dziewczynie. Ta wzięła go do rąk, obejrzała z każdej
możliwej strony, zaczęła przekręcać kartkę na różne strony mając nadzieję, że
schemat magicznie zacznie przypominać cokolwiek zrozumiałego. Po kilku minutach
poddała się, nie była w stanie tego rozczytać. Zrezygnowana musiała przyznać,
że potrzebuje pomocy tego dziwnego człowieka jeśli chce pomóc marchwiom, a może
nawet przywrócić do życia swoją rodzinę, której śmierć widziała wtedy w
ogródku… Postanowiła jednak upewnić się, czy ten schemat na pewno wykracza poza
jej zdolności zrozumienia. Pokazała uwięzionemu mężczyźnie jakiś punkt pośrodku
bezkształtnego skupiska linii i zapytała:
- Co to jest?
- To jest stworzeń od kultywatora plazmatycznego biomasy.
Przekształca on nukleotydy egzoenergetyczne na peonitynę przy założeniu
spełnionego trzeciego prawa Yanniego Mehr. Powoduje to wzrost energii w
połączeniach celucytoidalnych co wywołuje efekt metonityczny w politektydach
trifluktuozy.
Pokiwała głową z udawanym zrozumieniem.
- A to?
- W tym miejscu gleonityna zmienia strukturę na fleanityczną
i zostaje wtłoczona to dimagnitydów pleozy.
Jeszcze raz spojrzała na schemat, przyjrzała się dokładnie
mężczyźnie i zadecydowała.
- Mam pewną propozycję. – zaczęła – Ja cię uwolnię, a ty
pomożesz mi w przywróceniu życia moim kre… Kilku marchwiom, które zostały
brutalnie zamordowane żeby ludzie mogli się pożywić.
- A kiedy dokładnie te marchewki zostały zerwane? I masz
może je gdzieś przy sobie?
- To było kiedy się uro… Kiedy podróżowałam po Temenii kilka
miesięcy temu. Mam ze sobą to – Wyciągnęła skórzaną sakiewkę, którą nosiła
zawieszoną na szyi i niezwykle delikatnie wyjęła z niej ususzony kawałek natki
z marchewki.
- To trochę za mało – mężczyzna pokręcił głową – Moja
maszyna nie jest w stanie zregenerować całego warzywa na podstawie fragmentu
tkanki, a jedynie przywrócić do życia martwe komórki. Przykro mi.
Zmartwiona dziewczyna schowała z powrotem szczątki marchwi i
już miała iść w kierunku wyjścia, kiedy wpadł jej do głowy jeszcze jeden
pomysł.
- A może dałoby się tak… – zaczęła nieśmiało – Czy jeśli
zgodzę się na pomoc w eksperymentach, to dasz radę ulepszyć swoją maszynę tak,
że będzie możliwe ożywienie tej marchwi przy pomocy tego, co mam?
- Zobaczę co da się zrobić – powiedział Matriasen z
uśmiechem na ustach – Umowa stoi.
(Matriasen?)
niedziela, 15 marca 2020
Od Lexie do Keyi
Gdy się nachylił Lexie owionął zapach jakiegoś egzotycznego kwiecia, ostro kontrastujący z smrodem wody i ryb. Wydawał się być zupełnie nie na miejscu na tej wioskowej barce. Jego słowa wzbudziły w Jastrzębiu złe przeczucia. Chciał negocjować, jednak jaką korzyść przyniosłyby mu negocjacje z kimś, kto już jest na jego łasce. I jeszcze ona. Gwardzistka spojrzała ukradkiem na Keyę. Mężczyzna nie chciał nic od niej. Nieco ją to zmartwiło. Jeśli jest dla nich bezużyteczna mogą zechcieć pozbyć się jej. Jeśli nie teraz to później. Jastrząb wolałaby zdecydowanie tego uniknąć. W końcu to z jej winy najemniczka tkwiła w tym wszystkim. Trzeba było stanowczo odmówić jej udziału w misji.
Zapach kwiatów został z nimi jeszcze przez chwilę, gdy mężczyzna się oddalił.
Łódź sunęła powoli, a na pokładzie ponownie pojawili się zamaskowani ludzie. Barbarzyńcy o zdeformowanych twarzach, skrzywdzeni przez świat? Brzmiało to prawdopodobnie, jednak by to potwierdzić musiałyby ściągnąć maskę z twarzy jednego z załogantów. A zdecydowanie nie były w pozycji, w której mogłyby choćby spróbować. Maszt uwierał w plecy, a ruchy liny, powodowane zapewne przez Keyę wcale nie sprawiały, że ich pozycja była wygodniejsza.
Nikt najwyraźniej nie zamierzał odprowadzić ich z powrotem do ich "kajuty", nad czym gwardzistka trochę ubolewała. Mimo wszystko od niewygodnej pozycji zaczynało jej drętwieć całe ciało. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, gdy w nozdrza Lexie uderzył znajomy zapach - zapach morza. Było jeszcze daleko, nie była w stanie go dojrzeć przez skrzynie, ustawione na pokładzie. Jednak była pewna, że je czuje. Jak daleko zamierzali je wywieźć? Czy zamierzali przenieść je na statek morski? Jeśli tak, to w grę wchodził praktycznie każdy region Sayari.
Żagiel został zrzucony, o milimetry mijając głowy kobiet, i zabezpieczony. Pokład powoli pustoszał i coraz mniej zamaskowanych demonów kręciło się po jego powierzchni. Wkrótce pozostała tylko para postaci, sprawujących najwyraźniej nocną wachtę. Ruchy Keyi stały się nieco szybsze, najemniczka posłała zdeterminowane spojrzenie towarzyszce.
- Jeszcze chwila - mruknęła. Lexie poczuła, że serce bije jej mocniej. Mogły to zrobić. Mogły być w stanie uciec. I prawdopodobnie tej nocy była to jedyna okazja. Gdy już będą na statku skok za burtę nie będzie dopuszczalną opcją.
Żagiel został zrzucony, o milimetry mijając głowy kobiet, i zabezpieczony. Pokład powoli pustoszał i coraz mniej zamaskowanych demonów kręciło się po jego powierzchni. Wkrótce pozostała tylko para postaci, sprawujących najwyraźniej nocną wachtę. Ruchy Keyi stały się nieco szybsze, najemniczka posłała zdeterminowane spojrzenie towarzyszce.
- Jeszcze chwila - mruknęła. Lexie poczuła, że serce bije jej mocniej. Mogły to zrobić. Mogły być w stanie uciec. I prawdopodobnie tej nocy była to jedyna okazja. Gdy już będą na statku skok za burtę nie będzie dopuszczalną opcją.
W ciszy nocy skrzypnęły drzwi i dwóch osiłków z wcześniej wychynęło spod pokładu i skierowało się w stronę kobiet, jednak tym razem jedyną, którą rozwiązali była Lexie. Przy okazji jeden z nich najwyraźniej zauważył, że więzy Keyi są poluzowane, bo spod maski dobiegł gardłowy, urywany rechot i sznury zostały mocniej zaciśnięte na jej nadgarstkach. Białowłosa syknęła i posłała mu pełne nienawiści spojrzenie. Najwyraźniej nie zrobiło to na nich wrażenia, bo bez słowa powlekli gwardzistkę w kierunku z którego przyszli. Kobieta z trudem próbowała iść o własnych siłach, jednak ich tępo było zbyt duże dla jej obolałego ciała. Niemal zniesiono ją po schodach, przeciągnięto przez długi korytarz i wrzucono do jasnego pomieszczenia, którego blask na chwilę oślepił gwardzistkę. Stanęła, nieco niepewnie czekając, aż wzrok przyzwyczai się do światła. Para osiłków zatrzymała się tuż obok niej, przybierając postawę niemej groźby. Lexie była pewna, że w tym stanie i bez broni nie będzie w stanie ich powalić.
Powoli jej wzrok przywykł do niezwykłej jasności i była w stanie lepiej ocenić nowe pomieszczenie. Jak na barkę było dość obszerne i komfortowo urządzone. Ściany zostały obwieszone ciężkimi kotarami o szkarłatnym kolorze, zgrabnie okrywając pociemniałe od trudnych warunków deski statku. Podłoga została wyściełana wyglądającymi na kosztowne, ciemnymi dywanami, na których z prawej strony ustawiono stolik kawowy z jasnego drewna z pojedynczym fotelem, z lewej chwiał się lekko obszerny, kremowy hamak, zaś na środku szerokie jasne biurko, którego ozdobę stanowił elegancki zestaw do pisania listów oraz osoba, w tym momencie dzierżąca pióro. Mężczyzna tym razem nie miał maski na twarzy i Lexie mogła z całą pewnością stwierdzić, że nie jest okaleczonym barbarzyńcą. Jego cera była jasna i gładka, może nawet troszeczkę zbyt jasna, jeśli by się nad tym zastanowić? Rysy raczej szlachetne, podkreślone przez kruczoczarne włosy, kontrastujące żywo z jasną skórą. Nie śpieszył się. Spokojnie nakreślił jeszcze kilka zawijastych liter, nim zwrócił swoją uwagę na przybyłą. Uśmiechnął się, co nadało jego twarzy drapieżnego wyrazu. Lexie przebiegły ciarki po plecach. Wyprostowała się nieco i bez wyrazu spojrzała w oczy przeciwnika, próbując dodać sobie otuchy odważną postawą.
- Wiele o tobie słyszałem - przyznał mężczyzna - od tych ludzi. Nie spodobałoby ci się zapewne, gdybyś wiedziała, co chcą z tobą zrobić.
Gwardzistka uniosła brwi pytająco. To, że jej by się to nie spodobało, nie budziło żadnych wątpliwości. Pytanie brzmiało, co chcą z nią zrobić. Spróbowała sięgnąć myślami w stronę umysłu mężczyzny, jednak jak można było się spodziewać rozpierzchły się one w drodze.
- Ale oto jestem ja. - Oparł się wygodniej na krześle. - Nie chcesz dowiedzieć się, co chcą z tobą zrobić? Załatwione. Chcesz pozbyć się rodzeństwa la Volpe? Nie ma sprawy. Chcesz, by twoja przyjaciółeczka przeżyła? Żaden problem.
- Ale? - przerwała mu Lexie nieufnie.
- Nie często widuje się Tha'xil poza ich ojczyzną. Nawet jeśli, nie chcą walczyć. - Zawiesił na chwilę głos. - A ty najwyraźniej jesteś wojownikiem.
- Jestem nim - przyznała, a w jej głowie zaczęły pojawiać się wszystkie możliwe zastosowania wojownika Tha'xil, a każde kolejne podobało jej się coraz mniej. - Co to ma do rzeczy?
- Zostań moim championem. - Na chwilę w pomieszczeniu zapadła cisza, w której Lexie starała się rozgryźć, jakiego championa rozmówca ma na myśli. Ten, najwyraźniej widząc brak zrozumienia westchnął. - Mogłem się spodziewać, że na wyspach o tym nie słyszeliście. Zwykle championem zostaje najpotężniejszy wojownik na arenie, który pokonał wielu wrogów. Ty zostaniesz nim, gdy pokonasz obecnego championa, którym szczyci się... pewna osoba. Osoba, z którą zakładu nie mogę przegrać. Co ty na to?
- Zabierzesz mnie od nich... - mężczyzna skinął głową - ...pozbędziesz rudzielców... - ponowne kiwnięcie - ...i uwolnisz Keyę? - kiwnięcie. - W zamian mam dla ciebie kogoś pokonać?
- Nie. Jeśli go pokonasz, uczynię dla ciebie to wszystko.
Lexie się zawahała. Coś w słowach tego mężczyzny mówiło jej, że kimkolwiek jest tamten inny champion jest śmiertelnie niebezpieczny. Przeszło jej nawet przez myśl, że lepiej się zmierzyć z tym, co zrobią z nią ci barbarzyńcy, bo może nie być nic gorszego niż układanie się z tym mężczyzną. A jednak był to układ, coś stabilnego, coś co pozwoliłoby jej odzyskać grunt pod nogami.
- Zgoda. Zostanę twoim championem - odpowiedziała wreszcie, w duszy prosząc swoją panią o wybaczenie, ale najwyraźniej misja przeciągnie się bardziej, niż się spodziewała.
- Znakomicie. Przed świtem zabiorą cię stąd moi ludzie. Ciebie i twoją towarzyszkę. Będzie moim gwarantem twojego posłuszeństwa. Panowie, odprowadźcie ją na miejsce.
(Keya? Jak tam idzie szarpanie się z więzami?)
Powoli jej wzrok przywykł do niezwykłej jasności i była w stanie lepiej ocenić nowe pomieszczenie. Jak na barkę było dość obszerne i komfortowo urządzone. Ściany zostały obwieszone ciężkimi kotarami o szkarłatnym kolorze, zgrabnie okrywając pociemniałe od trudnych warunków deski statku. Podłoga została wyściełana wyglądającymi na kosztowne, ciemnymi dywanami, na których z prawej strony ustawiono stolik kawowy z jasnego drewna z pojedynczym fotelem, z lewej chwiał się lekko obszerny, kremowy hamak, zaś na środku szerokie jasne biurko, którego ozdobę stanowił elegancki zestaw do pisania listów oraz osoba, w tym momencie dzierżąca pióro. Mężczyzna tym razem nie miał maski na twarzy i Lexie mogła z całą pewnością stwierdzić, że nie jest okaleczonym barbarzyńcą. Jego cera była jasna i gładka, może nawet troszeczkę zbyt jasna, jeśli by się nad tym zastanowić? Rysy raczej szlachetne, podkreślone przez kruczoczarne włosy, kontrastujące żywo z jasną skórą. Nie śpieszył się. Spokojnie nakreślił jeszcze kilka zawijastych liter, nim zwrócił swoją uwagę na przybyłą. Uśmiechnął się, co nadało jego twarzy drapieżnego wyrazu. Lexie przebiegły ciarki po plecach. Wyprostowała się nieco i bez wyrazu spojrzała w oczy przeciwnika, próbując dodać sobie otuchy odważną postawą.
- Wiele o tobie słyszałem - przyznał mężczyzna - od tych ludzi. Nie spodobałoby ci się zapewne, gdybyś wiedziała, co chcą z tobą zrobić.
Gwardzistka uniosła brwi pytająco. To, że jej by się to nie spodobało, nie budziło żadnych wątpliwości. Pytanie brzmiało, co chcą z nią zrobić. Spróbowała sięgnąć myślami w stronę umysłu mężczyzny, jednak jak można było się spodziewać rozpierzchły się one w drodze.
- Ale oto jestem ja. - Oparł się wygodniej na krześle. - Nie chcesz dowiedzieć się, co chcą z tobą zrobić? Załatwione. Chcesz pozbyć się rodzeństwa la Volpe? Nie ma sprawy. Chcesz, by twoja przyjaciółeczka przeżyła? Żaden problem.
- Ale? - przerwała mu Lexie nieufnie.
- Nie często widuje się Tha'xil poza ich ojczyzną. Nawet jeśli, nie chcą walczyć. - Zawiesił na chwilę głos. - A ty najwyraźniej jesteś wojownikiem.
- Jestem nim - przyznała, a w jej głowie zaczęły pojawiać się wszystkie możliwe zastosowania wojownika Tha'xil, a każde kolejne podobało jej się coraz mniej. - Co to ma do rzeczy?
- Zostań moim championem. - Na chwilę w pomieszczeniu zapadła cisza, w której Lexie starała się rozgryźć, jakiego championa rozmówca ma na myśli. Ten, najwyraźniej widząc brak zrozumienia westchnął. - Mogłem się spodziewać, że na wyspach o tym nie słyszeliście. Zwykle championem zostaje najpotężniejszy wojownik na arenie, który pokonał wielu wrogów. Ty zostaniesz nim, gdy pokonasz obecnego championa, którym szczyci się... pewna osoba. Osoba, z którą zakładu nie mogę przegrać. Co ty na to?
- Zabierzesz mnie od nich... - mężczyzna skinął głową - ...pozbędziesz rudzielców... - ponowne kiwnięcie - ...i uwolnisz Keyę? - kiwnięcie. - W zamian mam dla ciebie kogoś pokonać?
- Nie. Jeśli go pokonasz, uczynię dla ciebie to wszystko.
Lexie się zawahała. Coś w słowach tego mężczyzny mówiło jej, że kimkolwiek jest tamten inny champion jest śmiertelnie niebezpieczny. Przeszło jej nawet przez myśl, że lepiej się zmierzyć z tym, co zrobią z nią ci barbarzyńcy, bo może nie być nic gorszego niż układanie się z tym mężczyzną. A jednak był to układ, coś stabilnego, coś co pozwoliłoby jej odzyskać grunt pod nogami.
- Zgoda. Zostanę twoim championem - odpowiedziała wreszcie, w duszy prosząc swoją panią o wybaczenie, ale najwyraźniej misja przeciągnie się bardziej, niż się spodziewała.
- Znakomicie. Przed świtem zabiorą cię stąd moi ludzie. Ciebie i twoją towarzyszkę. Będzie moim gwarantem twojego posłuszeństwa. Panowie, odprowadźcie ją na miejsce.
(Keya? Jak tam idzie szarpanie się z więzami?)
piątek, 13 marca 2020
Od Rakagorna do Brainina
Szczerze, kiedy Brainin powiedział mi o zadaniu z „znikającymi krowami”, moje szczęście po ograniu tamtej dwójki lekko osłabło. Wewnątrz mojej głowy rozegrał się wewnętrzny dialog pomiędzy moją osobowością kupca, a krasnoluda. Część mnie chciała siedzieć w karczmie, oglądać towary, snuć plany o zarobkach i liczyć przyszłe zyski. Jedak krew klanu równie mocno chciała chwycić za młot i ruszyć na przygody, nawet taką o wątpliwej jakości. Westchnąłem do siebie i chwyciłem się za skronie przeczuwając nadchodzący ból głowy.
- Dobrze chociaż płacą za tę misję? - spytałem, na co Brinin podniósł tylko brwi. Wtedy ze zgrozą zdałem sobie sprawę, że mój rodzony brat nie ma ŻADNEGO talentu do handlu skoro nawet nie spojrzał na kwotę za zlecenie. - Daj mi to! Karczmarz, piwa! Coś czuję, że na trzeźwo tego nie przetrawię. - powiedziałem biorąc zlecenie od Brainina i przyglądając się mu uważnym wzrokiem kupca. Karczmarz nie zdążył mi donieść piwa, a ja już wiedziałem dlaczego tego zadania nikt do tej pory nie przyjął.
Po pierwsze, nie wiadomo co zabija bydło, na farmie więc nie wiadomo na co się naszykować.
Po drugie, farmer jest raczej biedny bo cena za zlecenie nie powalała.
Po trzecie, wystarczy, że w lesie spotka się jakieś stado wilków i można śmiało powiedzieć, że to ich wina jednak w zleceniu jest napisane o polowaniu na potwora. Reasumując, farmer może zwyczajnie odmówić zapłaty jeśli będzie to jakieś dzikie stado, powiedzmy psów, bo oczywiście jemu się „wydawało”, że to bestia z najczarniejszych otchłani piekła, jakby nie miała nic lepszego do roboty zagryza jego trzodę.
Spojrzałem na kufel, który postawił przede mną karczmarz i poprosiłem profilaktycznie o następny. W tym czasie Brainin patrzył się na mnie tym swoim wzrokiem „Chodzimy się bić!”. Westchnąłem po raz kolejny i przygotowałem się na długą i ciężką rozmowę z moim bratem o oryginalnych zleceniach, a głupich misjach.
Na nieszczęście dla mnie wraz z długością debaty zamawialiśmy coraz więcej piwa i w związku z tym jakimś cudem Brainin przekonał mnie w końcu, by chociaż przejść się na farmę i zobaczyć jak wygląda truchło, bym mógł ocenić czy gra jest warta świeczki. Od razu mu przy okazji zaznaczyłem, że jeżeli dojdę do wniosku, że za całą aferę odpowiedzialne są jakieś zwykłe wilki czy coś takiego to wykręcamy się z tego zlecenia.
Brainin oczywiście podchmielony ucieszył się z takiego układu i podniósł toast, trochę zbyt ochoczo. Na nieszczęście dla jakiegoś również pijanego jegomościa za nim trochę trunku polało się na jego płaszcz. To co działo się później nie było zaskoczeniem dla nikogo. Jegomość „kulturalnie” zwrócił uwagę Braininowi na co ten „kulturalnie” powiedział, że może się iść wypróżnić, na co przedmówca powiedział kilka nieżyczliwych słów o naszej siostrze oraz matce i tak nasza rozmowa od słów przeszła do cięższych argumentów. Zaczęło się niewinnie od obijania delikwenta pięściami. Po chwili w całej sytuacji rozeznali się jacyś znajomi naszego „worka treningowego” i postanowili solidarnie pomścić towarzysza niedoli. Jednak kiedy kolejnych dwóch leżało na podłodze, a Brainin wyraźnie bawił się coraz lepiej, nasi nowi „przyjaciele” zrozumieli, że lepiej jednak sprawdzić czy nie muszą załatwić czegoś gdzie indziej.
Brainin jeszcze próbował wyzywać ich od tchórzy i maminsynków, ale po wcześniejszej akcji i widać niewielkich ilościach wypitego trunku, nie dali się „zaprosić” do kontynuowania „przyjaznego” zacieśniania znajomości za pomocą pięści i czasami również kopnięć, o ugryzieniach nie wspominając. Taktycznie zebrali swoich pobitych kolegów i wynieśli się z karczmy. Kilku bywalców klaskało nam udanego „przedstawienia”, inni wymieniali się pieniędzmi. Widać, mimo, że bójka trwała raptem kilka minut, jacyś zaradni „biznesmeni” wyczuli interes i teraz zbierali lub tracili. Ja oczywiście załatwiałem formalności z karczmarzem. Tym razem naprawdę kulturalnie zaproponowałem mu zapłatę za szkody, których na szczęście było niewiele, ponieważ, za co dziękuję boskiemu kowalowi, mój brat nie wpadł na pomysł, by zacząć używać mebli jako prowizorycznej broni, ewentualnie pocisków miotanych. W każdym razie karczmarz trochę się pokrzywił, pomarudził, ale kiedy zapewniłem go, że od teraz brat będzie „zacieśniał znajomości” z lokalnymi piwożłopami tylko u konkurencji, wyraźnie zaczął rozważać realnie moją propozycję. Jeszcze kilka kupieckich sztuczek i żartów, które wyraźnie rozbawiły właściciela karczmy, i ostatecznie puścił nasz mały „pokaz siły” mimochodem.
Spokojniejszy odwróciłem się w stronę Brainina i po bratersku trzepnąłem go głowę na co oczywiście znowu zaczęliśmy się droczyć, ale w końcu wybaczyliśmy sobie wszystkie kłótnie i niesnaski do trzydziestu lat wstecz racząc się jeszcze trzema kolejkami piwa. Po tym podśpiewując piosenkę z naszych rodzinnych stron zaczęliśmy się wtaczać do naszego pokoju na piętrze.
- Więc dołącz do nas dzisiaj, niechaj gra, grint się przelewa! - zachrypiałem jedną rękę trzymając się za ścianie, a drugą podpierając się o brata.
- A jutro rano wypełzniemy niczym świnie z chlewa! - kontynuował Brainin, robiąc kolejny niepewny krok na schodach. Jedną ręką trzymał się mnie, a drugą trzymał nasz cenny ładunek jakim była ostatnia butelka mocniejszego już bimbru, którego naprawdę nie wiem skąd i kiedy „wyczarował” mój brat.
- Więc dołącz do nas w piękną noc i zakręć swoją brodą! - kontynuowałem nasze pijackie śpiewy i nawet nie zauważyłem kiedy doczłapaliśmy się do naszego pokoju.
- Kolejka leci, a więc pijmy, cieszmy się swobodą! - Zakończył głucho Brainin kiedy zwaliłem go na jego posłanie. Na szczęście butelkę opróżniliśmy chyba na szczycie schodów, naprawdę nie jestem pewien, przy okazji o mało co nie spadliśmy z nich, ale to nie było ważne. Brainin przytulił się do butelki jak do pluszowego misia i coś tam jeszcze bełkotał, ale go już nie słuchałem od kiedy na czternastym stopniu schodów zaczął opowiadać, że widział kiedyś różowego gadającego kucyka.
Przed zwaleniem się na swoje wyrko jeszcze tylko upewniłem się, że zaryglowałem drzwi, tak na wszelki wypadek, i zwaliłem się na wyrko, miałem już iść spać, ale nie zdążyłem bo zasnąłem.
----Rano----
Na szczęście lub nieszczęście nasz pokój był od wschodu, więc przynajmniej przeklinając na wszystko, a w szczególności na słońce, wstałem, przeciągnąłem się, podrapałem po brodzie, ziewnąłem i spojrzałem na Brainina. Tak jak się spodziewałem, jakimś cudem w trakcie snu spadł z łóżka i wtoczył się pod nie razem z kołdrą i pustą butelką. Uśmiechnąłem się słysząc jego chrapanie dochodzące z bezpiecznej kryjówki przed promieniami słońca. Wstałem i udałem się na poszukiwanie wody oraz lekarstwa na kaca.
Wodę znalazłem w miednicy, a lekarstwo w sakwach Brainina opisane oczywiście plakietką „LIKARSTWO NA NAJGORSZĄ DOLEGLIWOŚĆ ŚWIATA”. Po jakiejś godzince byłem prawie zdrowy, w takich chwilach dziękuję wielkiemu kowalowi, że jestem krasnoludem i za sekretne Likarstwo naszego pra, pra wujka od strony matki. W trakcie następnej godziny dobudzałem brata i zajmowałem się poranną toaleta, i oczywiście poranną pielęgnacją brody, która po wczorajszym piciu nie prezentowała się zbyt okazale.
Ostatecznie wyruszyliśmy po trochę późnym śniadaniu w drogę na farmę, postanowiłem, że na razie przejdziemy się na farmę biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy a jeśli uznamy, że misja jest warta naszego czasu to wrócimy się po cały ekwipunek, który uznamy, że może się nam przydać w łowach. Szybko jeszcze na odchodnym zerknąłem czy niczego nie zapomniałem:
Sakiewka jest, młot jest, lunch jest, torba na ramieniu, mapa ok, płaszcz na plecach i kilka drobiazgów na wszelki wypadek.
< Brainin? >
- Dobrze chociaż płacą za tę misję? - spytałem, na co Brinin podniósł tylko brwi. Wtedy ze zgrozą zdałem sobie sprawę, że mój rodzony brat nie ma ŻADNEGO talentu do handlu skoro nawet nie spojrzał na kwotę za zlecenie. - Daj mi to! Karczmarz, piwa! Coś czuję, że na trzeźwo tego nie przetrawię. - powiedziałem biorąc zlecenie od Brainina i przyglądając się mu uważnym wzrokiem kupca. Karczmarz nie zdążył mi donieść piwa, a ja już wiedziałem dlaczego tego zadania nikt do tej pory nie przyjął.
Po pierwsze, nie wiadomo co zabija bydło, na farmie więc nie wiadomo na co się naszykować.
Po drugie, farmer jest raczej biedny bo cena za zlecenie nie powalała.
Po trzecie, wystarczy, że w lesie spotka się jakieś stado wilków i można śmiało powiedzieć, że to ich wina jednak w zleceniu jest napisane o polowaniu na potwora. Reasumując, farmer może zwyczajnie odmówić zapłaty jeśli będzie to jakieś dzikie stado, powiedzmy psów, bo oczywiście jemu się „wydawało”, że to bestia z najczarniejszych otchłani piekła, jakby nie miała nic lepszego do roboty zagryza jego trzodę.
Spojrzałem na kufel, który postawił przede mną karczmarz i poprosiłem profilaktycznie o następny. W tym czasie Brainin patrzył się na mnie tym swoim wzrokiem „Chodzimy się bić!”. Westchnąłem po raz kolejny i przygotowałem się na długą i ciężką rozmowę z moim bratem o oryginalnych zleceniach, a głupich misjach.
Na nieszczęście dla mnie wraz z długością debaty zamawialiśmy coraz więcej piwa i w związku z tym jakimś cudem Brainin przekonał mnie w końcu, by chociaż przejść się na farmę i zobaczyć jak wygląda truchło, bym mógł ocenić czy gra jest warta świeczki. Od razu mu przy okazji zaznaczyłem, że jeżeli dojdę do wniosku, że za całą aferę odpowiedzialne są jakieś zwykłe wilki czy coś takiego to wykręcamy się z tego zlecenia.
Brainin oczywiście podchmielony ucieszył się z takiego układu i podniósł toast, trochę zbyt ochoczo. Na nieszczęście dla jakiegoś również pijanego jegomościa za nim trochę trunku polało się na jego płaszcz. To co działo się później nie było zaskoczeniem dla nikogo. Jegomość „kulturalnie” zwrócił uwagę Braininowi na co ten „kulturalnie” powiedział, że może się iść wypróżnić, na co przedmówca powiedział kilka nieżyczliwych słów o naszej siostrze oraz matce i tak nasza rozmowa od słów przeszła do cięższych argumentów. Zaczęło się niewinnie od obijania delikwenta pięściami. Po chwili w całej sytuacji rozeznali się jacyś znajomi naszego „worka treningowego” i postanowili solidarnie pomścić towarzysza niedoli. Jednak kiedy kolejnych dwóch leżało na podłodze, a Brainin wyraźnie bawił się coraz lepiej, nasi nowi „przyjaciele” zrozumieli, że lepiej jednak sprawdzić czy nie muszą załatwić czegoś gdzie indziej.
Brainin jeszcze próbował wyzywać ich od tchórzy i maminsynków, ale po wcześniejszej akcji i widać niewielkich ilościach wypitego trunku, nie dali się „zaprosić” do kontynuowania „przyjaznego” zacieśniania znajomości za pomocą pięści i czasami również kopnięć, o ugryzieniach nie wspominając. Taktycznie zebrali swoich pobitych kolegów i wynieśli się z karczmy. Kilku bywalców klaskało nam udanego „przedstawienia”, inni wymieniali się pieniędzmi. Widać, mimo, że bójka trwała raptem kilka minut, jacyś zaradni „biznesmeni” wyczuli interes i teraz zbierali lub tracili. Ja oczywiście załatwiałem formalności z karczmarzem. Tym razem naprawdę kulturalnie zaproponowałem mu zapłatę za szkody, których na szczęście było niewiele, ponieważ, za co dziękuję boskiemu kowalowi, mój brat nie wpadł na pomysł, by zacząć używać mebli jako prowizorycznej broni, ewentualnie pocisków miotanych. W każdym razie karczmarz trochę się pokrzywił, pomarudził, ale kiedy zapewniłem go, że od teraz brat będzie „zacieśniał znajomości” z lokalnymi piwożłopami tylko u konkurencji, wyraźnie zaczął rozważać realnie moją propozycję. Jeszcze kilka kupieckich sztuczek i żartów, które wyraźnie rozbawiły właściciela karczmy, i ostatecznie puścił nasz mały „pokaz siły” mimochodem.
Spokojniejszy odwróciłem się w stronę Brainina i po bratersku trzepnąłem go głowę na co oczywiście znowu zaczęliśmy się droczyć, ale w końcu wybaczyliśmy sobie wszystkie kłótnie i niesnaski do trzydziestu lat wstecz racząc się jeszcze trzema kolejkami piwa. Po tym podśpiewując piosenkę z naszych rodzinnych stron zaczęliśmy się wtaczać do naszego pokoju na piętrze.
- Więc dołącz do nas dzisiaj, niechaj gra, grint się przelewa! - zachrypiałem jedną rękę trzymając się za ścianie, a drugą podpierając się o brata.
- A jutro rano wypełzniemy niczym świnie z chlewa! - kontynuował Brainin, robiąc kolejny niepewny krok na schodach. Jedną ręką trzymał się mnie, a drugą trzymał nasz cenny ładunek jakim była ostatnia butelka mocniejszego już bimbru, którego naprawdę nie wiem skąd i kiedy „wyczarował” mój brat.
- Więc dołącz do nas w piękną noc i zakręć swoją brodą! - kontynuowałem nasze pijackie śpiewy i nawet nie zauważyłem kiedy doczłapaliśmy się do naszego pokoju.
- Kolejka leci, a więc pijmy, cieszmy się swobodą! - Zakończył głucho Brainin kiedy zwaliłem go na jego posłanie. Na szczęście butelkę opróżniliśmy chyba na szczycie schodów, naprawdę nie jestem pewien, przy okazji o mało co nie spadliśmy z nich, ale to nie było ważne. Brainin przytulił się do butelki jak do pluszowego misia i coś tam jeszcze bełkotał, ale go już nie słuchałem od kiedy na czternastym stopniu schodów zaczął opowiadać, że widział kiedyś różowego gadającego kucyka.
Przed zwaleniem się na swoje wyrko jeszcze tylko upewniłem się, że zaryglowałem drzwi, tak na wszelki wypadek, i zwaliłem się na wyrko, miałem już iść spać, ale nie zdążyłem bo zasnąłem.
----Rano----
Na szczęście lub nieszczęście nasz pokój był od wschodu, więc przynajmniej przeklinając na wszystko, a w szczególności na słońce, wstałem, przeciągnąłem się, podrapałem po brodzie, ziewnąłem i spojrzałem na Brainina. Tak jak się spodziewałem, jakimś cudem w trakcie snu spadł z łóżka i wtoczył się pod nie razem z kołdrą i pustą butelką. Uśmiechnąłem się słysząc jego chrapanie dochodzące z bezpiecznej kryjówki przed promieniami słońca. Wstałem i udałem się na poszukiwanie wody oraz lekarstwa na kaca.
Wodę znalazłem w miednicy, a lekarstwo w sakwach Brainina opisane oczywiście plakietką „LIKARSTWO NA NAJGORSZĄ DOLEGLIWOŚĆ ŚWIATA”. Po jakiejś godzince byłem prawie zdrowy, w takich chwilach dziękuję wielkiemu kowalowi, że jestem krasnoludem i za sekretne Likarstwo naszego pra, pra wujka od strony matki. W trakcie następnej godziny dobudzałem brata i zajmowałem się poranną toaleta, i oczywiście poranną pielęgnacją brody, która po wczorajszym piciu nie prezentowała się zbyt okazale.
Ostatecznie wyruszyliśmy po trochę późnym śniadaniu w drogę na farmę, postanowiłem, że na razie przejdziemy się na farmę biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy a jeśli uznamy, że misja jest warta naszego czasu to wrócimy się po cały ekwipunek, który uznamy, że może się nam przydać w łowach. Szybko jeszcze na odchodnym zerknąłem czy niczego nie zapomniałem:
Sakiewka jest, młot jest, lunch jest, torba na ramieniu, mapa ok, płaszcz na plecach i kilka drobiazgów na wszelki wypadek.
< Brainin? >