poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Od Ivara do Akroteastora

Czekałem nad rzeką, dopóki Avalon i Liivei nie znikną mi z pola widzenia. Trochę to zajęło, jednak ostatecznie zostałem sam. Nie licząc Lyrii, która siedziała na kamieniu i spoglądała na mnie, przechylając łebek na bok. Z delikatnym uśmiechem pogłaskałem ją za uchem, szykując się mentalnie na wymuszenie przemiany. Robiłem to niezwykle rzadko, gdyż ta wersja transformacji miała niewielką szansę powodzenia, a w dodatku, powodowała nieopisane cierpienie. Ale nie było innej możliwości. Wrócenie do zajazdu i tam naćpanie się ziołami nie wchodziło w rachubę. Po nich czułem się całkowicie otępiały i pozbawiony kontroli nad własnym ciałem. A to nie jest za miłe przeżycie.
Musiałem zrównać się z Akroteastorem, aby jego zapach, czy raczej konia, nie uległ zatarciu. Czyli trzeba było działać szybko. Nie mówiłem tego już o wariacie, co postanowił sobie urządzić polowanie na czarownice. Ten ptak, którego wiedziałem nad lasem, również nie napawał mnie optymizmem. Wzdychając ciężko, klęknąłem na ściółce i zamknąłem oczy. Lisiczka pisnęła zaniepokojona i polizała mnie po policzku. Ostrożnym ruchem odsunąłem od siebie jej łebek.
- Idź do Akrusia. - Na dźwięk skomlenia białej księżniczki, odchyliłem głowę ku niebu. Czas zacząć się denerwować. - Nie pyskuj. Idź. Teraz. Bez dyskusji. -
Jednak stworzonko uparcie tkwiło w jednym miejscu jak słup soli. Cudownie.
Zadrżałem, czując drgawki oraz ból w okolicach paznokci, kiedy te zostały wypchane, a na ich miejscu pojawiły się pazury. To jednak nie wystarcza. Potrzebowałem mocniejszego impulsu. Dlatego chwyciłem się za nadgarstek. Przygryzłem wargę, zamknąłem oczy i gwałtownym ruchem wyłamałem staw. Mój głos, który w pewnym momencie zmienił się w ryk, rózniósł się echem po drzewostanie. Lyria zdawała się pojąć powagę sytuacji, gdyż zniknęła w cieniu skały, prawdopodobnie jako duch szukając Akroteastora. Nie mnie oceniać jej dziwnego zainteresowania Liivei. Może wie coś, czego ja nie wiem.
Mój oddech przyspieszył, poczułem adrenalinę, buzującą mi w żyłach. Temperatura się podniosła, co świadczyło o rozpoczęciu przemiany. Dla pewności, złamałem kilka swoich palców. Być może wyglądało to z boku na zwykły akt masochizmu, jednak w rzeczywistości to był jedyny sposób, poza gniewem, na wywołanie genów berserka - ból. Kiedy patrzyło się na to pod kątem regeneracji, jaka nastąpi przy "zamianie" ciał, to była niewielka cena.
Po dłuższej, ciągnącej się w nieskończoność chwili, byłem już na czterech łapach. Całkiem świadomy. Ale za to osłabiony i nieco zdezorientowany. Rzadko kiedy byłem w stanie pokonać instynkt, więc nie miałem pewności, jak sobą.. Hmm, sterować? Tak, to dobre określenie. Ale wystarczyło kilka prób i wiele upadków, abym pojął podstawy. W ten sposób, z nosem przy ziemi, mogłem wyruszyć w drogę, idąc po zapachu Avalona. Wybrałem ogiera, ponieważ koń zostawiał wyraźniejszą woń od tej Morteo, a w dodatku, znałem ją lepiej. Weźmy nawet pod uwagę długość znajomości - rumaka wychowywałem od źrebięcia, a Akrusia? Nawet nie mogę sobie wyobrazić jego jako dziecko. O nie, moja wyobraźnia znowu zapuszcza się w niepokojące rejony.
Kiedy zaczęło się ściemniać, przyspieszyłem swój bieg. Wolałem uniknąć spotkania z drapieżnikami, mimo, iż byłem od nich znacznie większy. W dodatku myśl o spotkaniu myśliwego z karczmy nie napawała optymizmem. Nie miałem jeszcze ochoty stać się czyimś trofeum nad paleniskiem czy dywanem w sypialni. Mam swoje standardy.
Mój nos wyłapał nową, ziemistą woń. Stopniowo zatrzymałem się, podniosłem łeb i rozejrzałem się. Spojrzenie padło na sarnę, skubiącą trawę. Oblizałem się odruchowo na myśl o przekąsce. Zacząłem więc swoje polowanie - nudny, mozolny proces skradania się, na przemian z pogonią. Ostatecznie udało mi się ubić bogu ducha winne stworzenie, część mięsa zjadając na miejscu. Pozostałą, nieco jednak nadjedzoną, zdobycz chwyciłem w zęby i potruchtałem dalej. Widząc wśród drzew ognisko, zmieniłem się z trudem w człowieka i przerzuciłem łanię na kark. Nogi bolały mnie po biegu, nie mówiąc o rękach czy plecach. Chyba nigdy się nie przyzwyczaję do metamorfozy kości.
Nareszcie znalazłem się w jasnej łunie ognia, tak przyjemnie grzejącego ciało. Akroteastor siedział na pniaku czy czymś podobnym, co poprawiło mi nieco nastrój. W końcu, mógł sobie odejść, biorąc cały mój dobytek. Na szczęście, jego ciekawość czy inną cecha osobowości, wzięła górę. Z uśmiechem rzuciłem mięso pod jego nogi. Morteo przerwał dłubanie w drewnie i zmierzył wzrokiem truchło.
- CÓŻ TO JEST? SKĄD TO POSIADŁEŚ? - Spytał, dotykając dłonią futerka, oceniając rany, krytycznie obserwując ślady po zębach. Opadłem obok niego, po wcześniejszym wyciągnięciu z torby nożyka. Od razu zacząłem oprawiać zwierzynę, aby przygotować z niej posiłek nad ogniem.
- Upolowałem po drodze. Co tam u ciebie? Jak podróż? -
Morteo chwilę się zastanawiał, spoglądając w dal.
- KOŃSKI GRZBIET NIE JEST MYM PREFEROWANYM SPOSOBEM PODRÓŻY. - Odparł szybko, nie zagłębiając się w szczegóły. Po pewnym czasie dotarło do mnie, dlaczego nie chciał się przyznać do prawdziwego powodu swojej opinii. No cóż, wchodzi na to,  że nawet giganty mogą mieć obicia w niezbyt urokliwych rejonach.
- Nie powiedziałeś mi, czym był ten ptak. Ten koleś z karczmy. - Nabiłem udziec na gruby patyk i zacząłem go opiekać. Ogień miło skwierczał, nadając nieco sielskiego klimatu. - Kim dokładnie jesteś? I co masz zamiar zrobić potem? -

< Akruś? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz