Nie byłem nic warty. Całkowicie nic nie warty. Nie przeniosłem swoją obecnością żadnego pożytku, a jedynie kłopoty. Czy tak zachowuje się anioł?
Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Zacisnąłem dłonie w pięści, wpatrując się w to, czym byłem. Czym jestem. Wrakiem anioła, którym byłem kiedyś. Gdzie moja łaska? Dobroć? Chęć służenia Ojcu? Gdzie ten oficer, na którego część wyprawiano uroczystości? Gdzie ulubiony syn Razjela?
Moje oczy przebiegły po ciemnej smudze, przemykającej, wirującej, nabierającej kształtów za moimi plecami. Uczucie chłodu uderzyło mnie, wyrzucając powietrze z płuc. Następował kolejny atak. Tym razem nie wiedziałem, czy ducha, demona czy paniki. Wszystko jedno. Uderzyłem z całej siły w lustro. Srebrzyste odłamki opadły na podłogę, drobniejsze pokaleczyły skórę, sprawiając, że złote krople spadały na powierzchnię stolika. Ból, który mną szarpnął, sprawił, że odzyskałem jasność umysłu. Cień zniknął. Wizje zniknęły. Ale tajemniczy gość pozostał i mogłem przysiąc, że się śmiał w najlepsze.
Usłyszałem pukanie, nie, walenie w drzwi. Odwróciłem się w tamtą stronę. To mógł być tylko i wyłącznie Sivik. Czy to znaczy, że się zorientował?
— Carr? Carr, jesteś tam? — W głosie mężczyzny wyłapałem niepewność. Tyle dobrego, że nie była to złość. Czy inne, negatywne emocje, jakie ja bym zapewne czuł na miejscu towarzysza. Wiedziałem, że go zawiodłem. Nie mogąc się powstrzymać, ponownie załkałem, twarz ukrywając w dłoniach. Słone łzy muskały drobne ranki, powodując nieprzyjemne pieczenie. Może to i dobrze. Musiałem się jakoś ukarać. Za to wszystko, czego dokonałem.
— Carr, do cholery jasnej, co się dzieje? Carr, możesz mi odpowiedzieć? Odezwać się? Cokolwiek?
Nie wiedziałem, jak mam na to zareagować. Z jednej strony, mógłbym teraz po prostu sięgnąć po odłamek lustra. To takie proste. Zanurzyć się w wodzie, zrobić co trzeba. Sivik zorientowałby się dopiero wtedy, gdy byłoby za późno. Ale jednak zbyt bałem się tego zrobić. Za takie coś na pewno zostałbym strącony, stałbym się Upadłym. A to gorsze, niż śmierć.
Ból. Ból jest dobry. Oznacza, że żyjemy.
Zacisnąłem ranną dłoń w pięść. Wyłapałem wzrokiem kilka odłamków, które lśniły w świetle świecy czy co to tam było, nie miałem sił przyglądać się dokładniej. Westchnąłem cicho i otworzyłem drzwi, stając twarzą w twarz z brunetem. Rękę prewencyjnie zawinąłem w ręcznik, żeby jej nie zobaczył.
— Przepraszam, że pytam.. Ale mogę się do ciebie przytulić? Bo mi smutno... Bardzo smutno..
Strony
▼
sobota, 31 marca 2018
Od Sivika do Carreou
— Wytrzyj się. Zaraz dam ci ubrania. — Głos polecił nagle, niespodziewanie, zaraz po tym, jak udzieliłem mu odpowiedzi, której przecież oczekiwał. Czy zrobiłem coś źle? Nie tak? Czy odpowiedziałem w sposób, który go nie zadowalał? Nie zapowiadało się na to, żebym mógł otrzymać odpowiedź, dlatego bez wahania podniosłem się z dziwnego miejsca z cieczą, jak się okazało, wanny, gdy dokładniej się mu przyglądnąłem. Głos długo nie mówił, nie odzywał się, milczał, a ja mogłem tylko wziąć nieszczęsny materiał i zacząć się osuszać, tak, jak poprosił.
Rzeczywistość powoli zaczęła do mnie docierać, mgła rzedła, posiadacz głosu wyjawiał się zza gęstego dymu, a ja mogłem powiedzieć, że przecież znałem te błękitne oczy i wcale nie należały do osoby, której bym się spodziewał.
— Wyjdź z łazienki, Sivi. — Skinąłem głową, słysząc najprawdopodobniej ostanie polecenie. Dokończyłem ubieranie się, zaciągnąłem dokładniej sznureczki u dekoltu koszuli i odwróciłem się, by bez, chociażby najmniejszego mruknięcia wyparować z łaźni.
Mrugnąłem zbity z tropu, rozglądnąłem się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałem. Oglądnąłem dokładniej samego siebie, czystego, ubranego, dalej nieco mokrego, a trybiki agresywnie zaczęły przestawiać mi się w głowie, bo co do cholery jasnej miało miejsce? Nagłe urwanie filmu, pustka w głowie, pamiętne dłonie na twarzy i to uważne spojrzenie, oddech przy policzku.
Zmarszczyłem brwi, by zacząć dokładnie wertować wszystkie wspomnienia, absolutna pustka sprzed ostatnich kilkunastu, może i kilkudziesięciu minut. Odwróciłem się w stronę drzwi i zacząłem w nie pukać, szybko, niespokojnie, dość mocno.
— Carr? Carr, jesteś tam? — mówiłem dość niepewnie, bo może się kąpał? Może się ogarniał? Cokolwiek. Tak bardzo chciałem wiedzieć, a tymczasem nie miałem pojęcia o tak właściwie niczym. Nigdy nikt ani nic nie zamąciło mi tak bardzo w głowie, nawet czytający w myślach wampir, który dążył uprzedzać moje kwestie własnymi odpowiedziami, zanim dobrze otworzyłem usta. To było upierdliwe i irytujące, nawet bardzo, do tego stopnia, że niejednokrotnie miałem ochotę cisnąć bladym cielskiem o ścianę.
Odpowiedział mi szloch, przytłumiony przez drewno, ale jednak.
— Carr, do cholery jasnej, co się dzieje? Carr, możesz mi odpowiedzieć? Odezwać się? Cokolwiek?
Dawno nie czułem się aż tak wyprany z czegokolwiek.
Rzeczywistość powoli zaczęła do mnie docierać, mgła rzedła, posiadacz głosu wyjawiał się zza gęstego dymu, a ja mogłem powiedzieć, że przecież znałem te błękitne oczy i wcale nie należały do osoby, której bym się spodziewał.
— Wyjdź z łazienki, Sivi. — Skinąłem głową, słysząc najprawdopodobniej ostanie polecenie. Dokończyłem ubieranie się, zaciągnąłem dokładniej sznureczki u dekoltu koszuli i odwróciłem się, by bez, chociażby najmniejszego mruknięcia wyparować z łaźni.
Mrugnąłem zbity z tropu, rozglądnąłem się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałem. Oglądnąłem dokładniej samego siebie, czystego, ubranego, dalej nieco mokrego, a trybiki agresywnie zaczęły przestawiać mi się w głowie, bo co do cholery jasnej miało miejsce? Nagłe urwanie filmu, pustka w głowie, pamiętne dłonie na twarzy i to uważne spojrzenie, oddech przy policzku.
Zmarszczyłem brwi, by zacząć dokładnie wertować wszystkie wspomnienia, absolutna pustka sprzed ostatnich kilkunastu, może i kilkudziesięciu minut. Odwróciłem się w stronę drzwi i zacząłem w nie pukać, szybko, niespokojnie, dość mocno.
— Carr? Carr, jesteś tam? — mówiłem dość niepewnie, bo może się kąpał? Może się ogarniał? Cokolwiek. Tak bardzo chciałem wiedzieć, a tymczasem nie miałem pojęcia o tak właściwie niczym. Nigdy nikt ani nic nie zamąciło mi tak bardzo w głowie, nawet czytający w myślach wampir, który dążył uprzedzać moje kwestie własnymi odpowiedziami, zanim dobrze otworzyłem usta. To było upierdliwe i irytujące, nawet bardzo, do tego stopnia, że niejednokrotnie miałem ochotę cisnąć bladym cielskiem o ścianę.
Odpowiedział mi szloch, przytłumiony przez drewno, ale jednak.
— Carr, do cholery jasnej, co się dzieje? Carr, możesz mi odpowiedzieć? Odezwać się? Cokolwiek?
Dawno nie czułem się aż tak wyprany z czegokolwiek.
Od Carreou do Sivika
Spod przymkniętych powiek obserwowałem twarz mężczyzny. Z tyłu mojej głowy pojawił się głos - złośliwy i natarczywy. Każący mi wykorzystać sytuację. W sumie, ciemnowłosy pozwoliłby mi na wszystko.. A następnie zapomniałby to, nawet gdybym kazał mu poderżnąć sobie gardło.
Ale Sivi nie jest grzesznikiem. Więc tego nie zrobię. Założę się jednak, że wielu jest takich, co zasługują na sprawiedliwość. Czy to złodzieje czy nawet te ćpuny, chowające się po rynsztokach jak szczury. Każdy z nich zasługiwał na spotkanie ze sprawiedliwą ręką pana, czy tego chcą czy nie.
Czekałem chwilę na odpowiedź. W napięciu. Co jeśli nagle odzyska świadomość? Tak się jednak nie stało. Sivik uśmiechnął się i zbliżył do mnie bardziej, niż tego chciałem. To znaczy, ten ruch był dla mnie zbyt intymny. Mimo, że dzieliła nas wanna, to nadal było za blisko.
— Dobrze
Odpowiedź mężczyzny zbiła mnie z tropu. Na które pytanie on odpowiadał? Oh, powinienem się lepiej określić! Ale teraz już za późno na zmianę rozkazu. Lepiej grzebać w umyśle innym jak najmniej. Zwłaszcza, że używając uroku, otwieram siebie i "cel" na działanie magii. A skoro, według moich podejrzeń, nie byłem w ciele sam.. Wniosek nasuwał się automatycznie. A że nie uważałem zbytnio na lekcjach egzorcyzmów, bylibyśmy w jeszcze większym bagnie niż dotychczas.
— Po prostu dobrze — Mężczyzna zaczął merdać dłonią w wodzie, jakby się nią bawił. Westchnąłem więc cichutko, przytuliłem mężczyznę po raz ostatni, a następnie położyłem ręcznik na stoliku. Sam w tym czasie dokończyłem wcześniej zaczęte pranie.
— Wytrzyj się. Zaraz dam ci ubrania. — Rozkazałem, nie spoglądając na ciemnowłosego. Miałem dość oglądania jego... Kolan na najbliższy dzień. Może więcej. Zarówno przez zawstydzenie i zazdrość. W końcu, Stwórca nie obdarzył nas zbyt hojnie. Czasami zastanawiałem się, dlaczego podjął taki wybór, a nie inny. Aczkolwiek nie mnie to oceniać.
Po wysuszeniu materiału swoją aurą, co zajęło sporo czasu, podałem rzeczy mężczyźnie. Tym razem na niego spojrzałem. Ale tylko malutką, maluteńką ociupinę.
Zaniemówiłem z wrażenia. Mężczyzna miał takie piękne kształty, zarysy ciała, skórę... Aż chciało się go dotknąć. Przytulić. Narysować. Szybko odwróciłem wzrok przy akompaniamencie głuchego chichotu w swojej głowie. Prawie odpłynąłem i poddałem się woli istoty. Tak postanowiłem ją określać. Bo nie byłem w stanie przyznać, że prawdopodobnie to wytwór mojego umysłu. Zacisnąłem palce na brzegu stolika i zamknąłem oczy.
— Wyjdź z łazienki, Sivi. — Wyszeptałem prawie bezgłośnie, mimo, że chciałem powiedzieć coś innego. Coś zbyt samolubnego, abym mógł to zrobić. Wsłuchałem się w dźwięk zamykanych drzwi. Szarpnęły mną dreszcze, płynące z samych trzewi.
Zacząłem ponownie łkać, a z czasem szlochać. To wszystko mnie przerastało. Sprzeczne emocje, zachowanie, otoczenie, ludzie. Po prostu wszystko. O niczym innym nie marzyłem, aby tylko zasnąć. Zasnąć i zniknąć, raz na zawsze.
Ale Sivi nie jest grzesznikiem. Więc tego nie zrobię. Założę się jednak, że wielu jest takich, co zasługują na sprawiedliwość. Czy to złodzieje czy nawet te ćpuny, chowające się po rynsztokach jak szczury. Każdy z nich zasługiwał na spotkanie ze sprawiedliwą ręką pana, czy tego chcą czy nie.
Czekałem chwilę na odpowiedź. W napięciu. Co jeśli nagle odzyska świadomość? Tak się jednak nie stało. Sivik uśmiechnął się i zbliżył do mnie bardziej, niż tego chciałem. To znaczy, ten ruch był dla mnie zbyt intymny. Mimo, że dzieliła nas wanna, to nadal było za blisko.
— Dobrze
Odpowiedź mężczyzny zbiła mnie z tropu. Na które pytanie on odpowiadał? Oh, powinienem się lepiej określić! Ale teraz już za późno na zmianę rozkazu. Lepiej grzebać w umyśle innym jak najmniej. Zwłaszcza, że używając uroku, otwieram siebie i "cel" na działanie magii. A skoro, według moich podejrzeń, nie byłem w ciele sam.. Wniosek nasuwał się automatycznie. A że nie uważałem zbytnio na lekcjach egzorcyzmów, bylibyśmy w jeszcze większym bagnie niż dotychczas.
— Po prostu dobrze — Mężczyzna zaczął merdać dłonią w wodzie, jakby się nią bawił. Westchnąłem więc cichutko, przytuliłem mężczyznę po raz ostatni, a następnie położyłem ręcznik na stoliku. Sam w tym czasie dokończyłem wcześniej zaczęte pranie.
— Wytrzyj się. Zaraz dam ci ubrania. — Rozkazałem, nie spoglądając na ciemnowłosego. Miałem dość oglądania jego... Kolan na najbliższy dzień. Może więcej. Zarówno przez zawstydzenie i zazdrość. W końcu, Stwórca nie obdarzył nas zbyt hojnie. Czasami zastanawiałem się, dlaczego podjął taki wybór, a nie inny. Aczkolwiek nie mnie to oceniać.
Po wysuszeniu materiału swoją aurą, co zajęło sporo czasu, podałem rzeczy mężczyźnie. Tym razem na niego spojrzałem. Ale tylko malutką, maluteńką ociupinę.
Zaniemówiłem z wrażenia. Mężczyzna miał takie piękne kształty, zarysy ciała, skórę... Aż chciało się go dotknąć. Przytulić. Narysować. Szybko odwróciłem wzrok przy akompaniamencie głuchego chichotu w swojej głowie. Prawie odpłynąłem i poddałem się woli istoty. Tak postanowiłem ją określać. Bo nie byłem w stanie przyznać, że prawdopodobnie to wytwór mojego umysłu. Zacisnąłem palce na brzegu stolika i zamknąłem oczy.
— Wyjdź z łazienki, Sivi. — Wyszeptałem prawie bezgłośnie, mimo, że chciałem powiedzieć coś innego. Coś zbyt samolubnego, abym mógł to zrobić. Wsłuchałem się w dźwięk zamykanych drzwi. Szarpnęły mną dreszcze, płynące z samych trzewi.
Zacząłem ponownie łkać, a z czasem szlochać. To wszystko mnie przerastało. Sprzeczne emocje, zachowanie, otoczenie, ludzie. Po prostu wszystko. O niczym innym nie marzyłem, aby tylko zasnąć. Zasnąć i zniknąć, raz na zawsze.
Od Sivika do Carreou
Słyszałem to, co mówił. Czułem, to co mówił. To wszystko tak mocno naciskało na pewne kontrolki w głowie, nakazywało poczynić pewne czynności, o których nie zdawałem sobie sprawy. Byłem tak otępiały. Bo wiedziałem, że mówi, wiedziałem, że mnie do czegoś zmusza, a mimo wszystko nie rozumiałem jego słów, ich sens nie wybrzmiewał mi w głowie, a wszystko, co się działo, wciąż było spowite dziwną tajemnicą. Nie byłem w stanie przyswoić rzeczywistości, przełożyć jej na obraz, uporządkować akcji w głowie. Burzyła mi się chronologia, burzył mi się światopogląd, burzyły myśli, które przypominały teraz rozplątany, rozgotowany makaron, gdzie każda z nitek nijak nie łączy się z innymi i pozostawia mnie w kropce.
Dotyk na tej dziwnej skorupie, która mnie spowijała. Nie miałem pojęcia, dlaczego czuję to, jak ktoś po niej przejeżdża, jak masuje, obmywa, delikatnie łaskocze. Dotyk na. Ciele, tak to było moje ciało, tyle mogłem ustalić.
Było mi ciężko, tego byłem pewien.
Lekkie pociąganie za włosy, głos, dotyk, cisza, spokój. Ciepło. Woda?
— Powiedz mi — wyostrzyłem słuch na słowa, na rozkaz, na polecenie, które zaraz miało mi zostać wydane — Sivik, jak się czujesz? Teraz? Wcześniej? W moim otoczeniu? — spytał głos, dalej tak miło, tak mrukliwie. Ktoś albo coś namiętnie przytulało się do mojego karku, owijało mnie szczupłymi sidłami, lekko przyduszało w tym wszystkim, ale mogłem tylko się uśmiechnąć i mocniej odchylić do tyłu, bo głos miał usłyszeć moją odpowiedź, wyczekiwał jej, kazał mi wypowiedzieć ją na głos.
Jak się czuję?
Ale w czyim otoczeniu? Kto mówił? Kto ujął moją twarz w dłonie, kto tak pięknie owiewał oddechem moje ucho? Carr?
— Dobrze — odparłem krótko, poruszając delikatnie dłonią, wprawiając ten dziwny płyn, który mnie okalał w ruch. — Po prostu dobrze.
Dotyk na tej dziwnej skorupie, która mnie spowijała. Nie miałem pojęcia, dlaczego czuję to, jak ktoś po niej przejeżdża, jak masuje, obmywa, delikatnie łaskocze. Dotyk na. Ciele, tak to było moje ciało, tyle mogłem ustalić.
Było mi ciężko, tego byłem pewien.
Lekkie pociąganie za włosy, głos, dotyk, cisza, spokój. Ciepło. Woda?
— Powiedz mi — wyostrzyłem słuch na słowa, na rozkaz, na polecenie, które zaraz miało mi zostać wydane — Sivik, jak się czujesz? Teraz? Wcześniej? W moim otoczeniu? — spytał głos, dalej tak miło, tak mrukliwie. Ktoś albo coś namiętnie przytulało się do mojego karku, owijało mnie szczupłymi sidłami, lekko przyduszało w tym wszystkim, ale mogłem tylko się uśmiechnąć i mocniej odchylić do tyłu, bo głos miał usłyszeć moją odpowiedź, wyczekiwał jej, kazał mi wypowiedzieć ją na głos.
Jak się czuję?
Ale w czyim otoczeniu? Kto mówił? Kto ujął moją twarz w dłonie, kto tak pięknie owiewał oddechem moje ucho? Carr?
— Dobrze — odparłem krótko, poruszając delikatnie dłonią, wprawiając ten dziwny płyn, który mnie okalał w ruch. — Po prostu dobrze.
Od Ashley do Cyrusa
Oczywiście. I jem jeszcze śniadanie z samym księciem Merkez.
- No niestety, trochę ciężko zaglądać do niego często, jak jest się w podróży - postanowiłem zagrać z Cyrusem w jego grę, chociaż nie miałam pojęcia, o kim mówiliśmy. Ale skoro to uratuje nasze... jego życie, to warto spróbować. - Ale mówię wam, jeszcze nigdy w życiu nie zawiódł mnie. Normalnie, jakby czytał w myślach klienta - skończyłam, a smok kontynuował. Opowiadał o jego pięknych strojach wystawionych na pokaz na jakimś tam zamku, o tym, że każda szanowana się szlachta nosi jego ubrania... ale ich najwidoczniej przestało to interesować.
- Dobra, starczy - powiedział dowódca stopując smoka. Ten raptownie zamilkł, najwidoczniej obrażony, jak się w stosunku do niego zachowują. Delikatnie się uśmiechnęłam rozbawiona. - Nie mam już ochoty słuchać o jakimś Smitfonie. Mówcie, kim jesteście, inaczej poderżnę wam gardła - jemu poderżniesz, poprawiłam go w myślach.
- Ale po co te nerwy? Nie wiesz, że jak rozmawia się z innymi spokojnie, to wyniki rozmowy są lepsze i większe? - pouczyłam go. Zmarszczył czoło.
- Mam was dosyć... - mruknął i podniósł do góry włócznie. Skierował ją w kierunku chłopaka.
- Ja bym odradzała... - odezwałam się. - Nie słyszałeś o magicznych istotkach z tego lasu, podobnych do wróżek? - zapytałam, gdy spojrzał na mnie. Nie opuścił broni, ale jeszcze nie wbił jej w ciało chłopaka.
- Kłamiesz - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- Jak uważasz - odwróciłam wzrok rozglądając się po lesie. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle przez moje ciało nie przeleciała strzała. Wbiła się w trawę, a ja poczułam dziwne machnięcie powietrzy przy sercu. Przeszły mnie dreszcze. Odwróciłam się w stronę idioty, który postanowił mnie zaatakować. - Doigrałeś się... - mruknęłam i używając pirokinezy sprawiłam, ze jego ciało zapłonęło. Zaczął krzyczeć i biegać w różne strony, byle tylko zgasić płomień. Odwróciłam się w kierunku dowódcy, który się cofnął. Używając telekinezy, podniosłam jakiegoś grubasa stojącego parę kroków od mojego celu, po czym rzuciłam człowiekiem na tego, który trzymał włócznię. Oboje wylądowali gdzieś po drugiej stronie. - Może teraz ty się czymś popiszesz? - szturchnęłam go biodrem, oglądając, jak ludzka zapałka płonie.
<Cyrus? Krótkie, nudne... to przez święta>
- No niestety, trochę ciężko zaglądać do niego często, jak jest się w podróży - postanowiłem zagrać z Cyrusem w jego grę, chociaż nie miałam pojęcia, o kim mówiliśmy. Ale skoro to uratuje nasze... jego życie, to warto spróbować. - Ale mówię wam, jeszcze nigdy w życiu nie zawiódł mnie. Normalnie, jakby czytał w myślach klienta - skończyłam, a smok kontynuował. Opowiadał o jego pięknych strojach wystawionych na pokaz na jakimś tam zamku, o tym, że każda szanowana się szlachta nosi jego ubrania... ale ich najwidoczniej przestało to interesować.
- Dobra, starczy - powiedział dowódca stopując smoka. Ten raptownie zamilkł, najwidoczniej obrażony, jak się w stosunku do niego zachowują. Delikatnie się uśmiechnęłam rozbawiona. - Nie mam już ochoty słuchać o jakimś Smitfonie. Mówcie, kim jesteście, inaczej poderżnę wam gardła - jemu poderżniesz, poprawiłam go w myślach.
- Ale po co te nerwy? Nie wiesz, że jak rozmawia się z innymi spokojnie, to wyniki rozmowy są lepsze i większe? - pouczyłam go. Zmarszczył czoło.
- Mam was dosyć... - mruknął i podniósł do góry włócznie. Skierował ją w kierunku chłopaka.
- Ja bym odradzała... - odezwałam się. - Nie słyszałeś o magicznych istotkach z tego lasu, podobnych do wróżek? - zapytałam, gdy spojrzał na mnie. Nie opuścił broni, ale jeszcze nie wbił jej w ciało chłopaka.
- Kłamiesz - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- Jak uważasz - odwróciłam wzrok rozglądając się po lesie. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle przez moje ciało nie przeleciała strzała. Wbiła się w trawę, a ja poczułam dziwne machnięcie powietrzy przy sercu. Przeszły mnie dreszcze. Odwróciłam się w stronę idioty, który postanowił mnie zaatakować. - Doigrałeś się... - mruknęłam i używając pirokinezy sprawiłam, ze jego ciało zapłonęło. Zaczął krzyczeć i biegać w różne strony, byle tylko zgasić płomień. Odwróciłam się w kierunku dowódcy, który się cofnął. Używając telekinezy, podniosłam jakiegoś grubasa stojącego parę kroków od mojego celu, po czym rzuciłam człowiekiem na tego, który trzymał włócznię. Oboje wylądowali gdzieś po drugiej stronie. - Może teraz ty się czymś popiszesz? - szturchnęłam go biodrem, oglądając, jak ludzka zapałka płonie.
<Cyrus? Krótkie, nudne... to przez święta>
piątek, 30 marca 2018
Od Carreou do Sivika
Cały czas obserwowałem twarz mężczyzny. A co jeśli to nie zadziała? Jak zaraz zrobię mu sieczkę z mózgu? Chociaż.. Nie. To nie. Zadrżałem delikatnie na myśl o "ludzkich sposobach" na kontrolę umysłów. ŻADEN nie brzmiał zachęcająco.
Wtem, Sivik zaczął się do mnie łasić. Tak po prostu. Z uśmiechem na twarzy, nieobecnym spojrzeniem.
- To działa.. - wyszeptałem po tym, jak nasze dłonie się splotły. Zmierzyłem wzrokiem palce, jego męskie, mimo wszystko stosunkowo zadbane, moje cienkie, wyglądające, jakby były chwilę od złamania. Zwłaszcza w porównaniu do sivikowych.
- No dobrze. Rozbierz się i wejdź do wanny. - Powiedziałem cicho, po czym odruchowo odwróciłem się, udając, że muszę nabrać do metalowej miski wody. W planach miałem również pranie. Tak prewencyjnie. Moje dłonie bezwiednie poruszały się w cieczy, tworząc na jej powierzchni drobne fale. Wsłuchiwałem się w szelest ubrań, opadające na podłogę. W miarę upływu czasu, mój rumieniec na policzkach rósł. Liczyłem również, że tylko to rośnie. Nic więcej.
Zacisnąłem palce na ręczniczku, który kupiłem dla Sivika. Wziąłem głębszy wdech. Wydech. Odwróciłem się. Już był w wannie. Z nadal takim samym, ogłupiałym spojrzeniem i uśmiechem. Nerwowo podrapałem się po nadgarstku. Od czego by tu zacząć?
Na pewno nie od gapienia się na te zgrabne uda. Blizny, pokrywające większość skóry. Klęknąłem obok wanny, po czym delikatnymi ruchami, z ostrożnością, zająłem się zmywaniem wszystkiego z korpusu mężczyzny.
- Naprawdę przepraszam.. Musiałem.. - szeptałem bez ustanku, posuwając się coraz bardziej w dół. Mimo, iż zostałem wychowany według zasady "Człowiekiem jestem i nic co ludzkie, nie jest mi obce", nie mogłem się powstrzymać przed spłonięciem rumieńcem, mijając te urokliwe... kolana. Tak, kolana.To o nie chodzi.
Sivik ma ładne kolana. Chrząknąłem cichutko, po czym stanąłem za mężczyzną i z wprawą, okrężnymi ruchami kciuków, rozmasowałem jego ramiona. Szczerze mówiąc, taka pozycja podobała mi się najbardziej - lubiłem pomagać, troszczyć się, służyć. Być może zboczenie mojej rasy.
- Teraz umyję ci włosy.. Dobrze? - Wiedziałem, że nie czekanie na odpowiedź nie ma sensu. Bez wyraźnego polecenia, nie zrobi tego.
Pomiędzy nami nastała długa cisza, przerywana jedynie moim oddechem i odgłosami mycia głowy Sivika. Od czasu do czasu wciągałem nosem zapach ciemnowłosego. Ostatecznie, oparłem się policzkiem o jego kark. Załkałem cichutko. Moje ręce objęły od tyłu pierś mężczyzny.
- Powiedz mi, Sivik, jak się czujesz? Teraz? Wcześniej? W moim otoczeniu?
Wtem, Sivik zaczął się do mnie łasić. Tak po prostu. Z uśmiechem na twarzy, nieobecnym spojrzeniem.
- To działa.. - wyszeptałem po tym, jak nasze dłonie się splotły. Zmierzyłem wzrokiem palce, jego męskie, mimo wszystko stosunkowo zadbane, moje cienkie, wyglądające, jakby były chwilę od złamania. Zwłaszcza w porównaniu do sivikowych.
- No dobrze. Rozbierz się i wejdź do wanny. - Powiedziałem cicho, po czym odruchowo odwróciłem się, udając, że muszę nabrać do metalowej miski wody. W planach miałem również pranie. Tak prewencyjnie. Moje dłonie bezwiednie poruszały się w cieczy, tworząc na jej powierzchni drobne fale. Wsłuchiwałem się w szelest ubrań, opadające na podłogę. W miarę upływu czasu, mój rumieniec na policzkach rósł. Liczyłem również, że tylko to rośnie. Nic więcej.
Zacisnąłem palce na ręczniczku, który kupiłem dla Sivika. Wziąłem głębszy wdech. Wydech. Odwróciłem się. Już był w wannie. Z nadal takim samym, ogłupiałym spojrzeniem i uśmiechem. Nerwowo podrapałem się po nadgarstku. Od czego by tu zacząć?
Na pewno nie od gapienia się na te zgrabne uda. Blizny, pokrywające większość skóry. Klęknąłem obok wanny, po czym delikatnymi ruchami, z ostrożnością, zająłem się zmywaniem wszystkiego z korpusu mężczyzny.
- Naprawdę przepraszam.. Musiałem.. - szeptałem bez ustanku, posuwając się coraz bardziej w dół. Mimo, iż zostałem wychowany według zasady "Człowiekiem jestem i nic co ludzkie, nie jest mi obce", nie mogłem się powstrzymać przed spłonięciem rumieńcem, mijając te urokliwe... kolana. Tak, kolana.To o nie chodzi.
Sivik ma ładne kolana. Chrząknąłem cichutko, po czym stanąłem za mężczyzną i z wprawą, okrężnymi ruchami kciuków, rozmasowałem jego ramiona. Szczerze mówiąc, taka pozycja podobała mi się najbardziej - lubiłem pomagać, troszczyć się, służyć. Być może zboczenie mojej rasy.
- Teraz umyję ci włosy.. Dobrze? - Wiedziałem, że nie czekanie na odpowiedź nie ma sensu. Bez wyraźnego polecenia, nie zrobi tego.
Pomiędzy nami nastała długa cisza, przerywana jedynie moim oddechem i odgłosami mycia głowy Sivika. Od czasu do czasu wciągałem nosem zapach ciemnowłosego. Ostatecznie, oparłem się policzkiem o jego kark. Załkałem cichutko. Moje ręce objęły od tyłu pierś mężczyzny.
- Powiedz mi, Sivik, jak się czujesz? Teraz? Wcześniej? W moim otoczeniu?
Od Sivika do Carreou
— Niedobrze. — Zamarłem, gdy nagle przepchnął mnie na stolik i ujął moją twarz w dłoniach. Zbliżył się niebezpiecznie blisko, spojrzał tym swoim przenikliwym, błękitnym spojrzeniem. Pochylił nade mną z lekko rozdziawionymi wargami, powoli doprowadzał do szaleństwa, szczególnie gdy omiótł gorącym oddechem moje ucho. Chciałoby się sapnąć, odetchnąć głębiej, rozpłynąć. Zamiast tego poczułem tylko mgłę, która powoli zasnuła umysł, zaczynała odcinać kontrolki, przestałem widzieć, przestałem czuć.
— Teraz będziesz grzecznym Sivim i zrobisz to, o co cię proszę... Ale jak opuścisz łazienkę, zapomnisz o wszystkim, co tu się działo. — Głos w głowie był miły, brzęczący, hipnotyzujący. Słuchałem go uważnie, oddawałem się, powoli znikałem, jak zresztą cała reszta. W całym chaosie pozostała tylko moja osoba i nieznanego pochodzenia dźwięk, ciągłe chuchanie w małżowinę, palce przecierające policzki. Przymknąłem leniwie oczy, mruknąłem. Chciałoby się oprzeć głowę o ramię tej istoty, całkiem się poddać, pozwolić zrobić ze sobą wszystko, co tylko zapragnie i nigdy nie uciekać, nie znikać, nie pozwolić, żeby mnie wybudzano z tego stanu. Upojenia. Dobrych emocji. Spokoju i cudnego odprężenia, o którym przecież tak bardzo marzyłem. Stworzenie nagle się cofnęło, puściło moją twarz, na co zareagowałem niezbyt pozytywnie. — Weź mnie za rękę. Proszę. — Głos ponownie radośnie połaskotał umysł. Uśmiechnąłem się niemrawo, ale początkowo jedynie przytuliłem głowę do policzka podmiotu, już całkiem nie jarząc, co się tak właściwie dzieje. Chwilę zajęło mi dotarcie dłonią do tej jego, splecenie palców z istotą, niskie, zadowolone burknięcie.
Szept dalej miło obijał się echem w świadomości. Niezrozumiałe słowa przepełniały ciało.
Było tak miękko.
— Teraz będziesz grzecznym Sivim i zrobisz to, o co cię proszę... Ale jak opuścisz łazienkę, zapomnisz o wszystkim, co tu się działo. — Głos w głowie był miły, brzęczący, hipnotyzujący. Słuchałem go uważnie, oddawałem się, powoli znikałem, jak zresztą cała reszta. W całym chaosie pozostała tylko moja osoba i nieznanego pochodzenia dźwięk, ciągłe chuchanie w małżowinę, palce przecierające policzki. Przymknąłem leniwie oczy, mruknąłem. Chciałoby się oprzeć głowę o ramię tej istoty, całkiem się poddać, pozwolić zrobić ze sobą wszystko, co tylko zapragnie i nigdy nie uciekać, nie znikać, nie pozwolić, żeby mnie wybudzano z tego stanu. Upojenia. Dobrych emocji. Spokoju i cudnego odprężenia, o którym przecież tak bardzo marzyłem. Stworzenie nagle się cofnęło, puściło moją twarz, na co zareagowałem niezbyt pozytywnie. — Weź mnie za rękę. Proszę. — Głos ponownie radośnie połaskotał umysł. Uśmiechnąłem się niemrawo, ale początkowo jedynie przytuliłem głowę do policzka podmiotu, już całkiem nie jarząc, co się tak właściwie dzieje. Chwilę zajęło mi dotarcie dłonią do tej jego, splecenie palców z istotą, niskie, zadowolone burknięcie.
Szept dalej miło obijał się echem w świadomości. Niezrozumiałe słowa przepełniały ciało.
Było tak miękko.
Od Carreou do Sivika
— Co?—
Miałem mu odpowiedzieć, żeby się nie kłócił, ale jakoś nie miałem na to ochoty. W odpowiedzi jedynie rozprostowałem skrzydła. Nie chciałem użyć siły, ale... Czasami trzeba.
— Carr, do cholery jasnej, jestem dorosłym mężczyzną, umiem się umyć i ogarnąć, mógłbyś więc z łaski swojej nie pierdolić głupot? — Po tym, jak mężczyzna do mnie podszedł, zrozumiałem, że nici z mojego pierwotnego planu. Że nie pozwoli mi się sobą zająć, mimo, że chciałem. Poczułem ukłucie smutku, ale na szczęście to szybko zostało zastąpione przez nowe, po części nie moje myśli.— Znamy się trzy dni, nie mam zamiaru się przed tobą rozbierać, umyję się sam, więc z łaski swojej wyjdź, albo pozwól mi wyjść i zapomnijmy o tym, co właśnie miało miejsce, dobrze?
— Niedobrze. — Oparłem mężczyznę o stolik, ujmując jego twarz w dłonie. Spojrzałem mu głęboko w oczy, wykrzesując w sobie pokłady mocy i nikłej pewności siebie. Następnie pochyliłem się nad Sivikiem, zbliżyłem wargi do jego ucha i zacząłem go zaklinać. Dawno tego nie robiłem, ale z takiej czynności nigdy nie wyjdę z wprawy. Może w przypadku bruneta było to trudniejsze, a serce mi się krajało, że muszę to zrobić, ale okoliczności wymuszają kroki, których nigdy byśmy nie zrobili.
— Teraz będziesz grzecznym Sivim i zrobisz to, o co cię proszę.. Ale jak opuścisz łazienkę, zapomnisz o wszystkim, co tu się działo. — Mój głos był cichy, spokojny, a za razem magnetyzujący. Według niektórych, nawet ponętny. Nie mnie to oceniać. Ja jestem tylko biednym aniołem z dziwnym darem, który wielu by chciało mieć.
Odsunąłem się od bruneta ze spuszczonym spojrzeniem. Wstyd i wyrzuty sumienia nie pozwalały mi na chociażby zerknięcie ku twarzy mężczyzny. Ale musiałem to zrobić. Aby ocenić, czy zaklęcie działa. Dla pewności więc wyciągnąłem przed siebie luźno dłoń. Nie za blisko, nie za daleko. Prawie w połowie drogi między mną a Sivim. Teraz wystarczyło wydać polecenie. Miałem w głowie różne jego wersje, lecz zdecydowałem się na najmniej inwazyjną w i tak nadwyrężoną psychikę ciemnowłosego.
— Weź mnie za rękę. Proszę.
Miałem mu odpowiedzieć, żeby się nie kłócił, ale jakoś nie miałem na to ochoty. W odpowiedzi jedynie rozprostowałem skrzydła. Nie chciałem użyć siły, ale... Czasami trzeba.
— Carr, do cholery jasnej, jestem dorosłym mężczyzną, umiem się umyć i ogarnąć, mógłbyś więc z łaski swojej nie pierdolić głupot? — Po tym, jak mężczyzna do mnie podszedł, zrozumiałem, że nici z mojego pierwotnego planu. Że nie pozwoli mi się sobą zająć, mimo, że chciałem. Poczułem ukłucie smutku, ale na szczęście to szybko zostało zastąpione przez nowe, po części nie moje myśli.— Znamy się trzy dni, nie mam zamiaru się przed tobą rozbierać, umyję się sam, więc z łaski swojej wyjdź, albo pozwól mi wyjść i zapomnijmy o tym, co właśnie miało miejsce, dobrze?
— Niedobrze. — Oparłem mężczyznę o stolik, ujmując jego twarz w dłonie. Spojrzałem mu głęboko w oczy, wykrzesując w sobie pokłady mocy i nikłej pewności siebie. Następnie pochyliłem się nad Sivikiem, zbliżyłem wargi do jego ucha i zacząłem go zaklinać. Dawno tego nie robiłem, ale z takiej czynności nigdy nie wyjdę z wprawy. Może w przypadku bruneta było to trudniejsze, a serce mi się krajało, że muszę to zrobić, ale okoliczności wymuszają kroki, których nigdy byśmy nie zrobili.
— Teraz będziesz grzecznym Sivim i zrobisz to, o co cię proszę.. Ale jak opuścisz łazienkę, zapomnisz o wszystkim, co tu się działo. — Mój głos był cichy, spokojny, a za razem magnetyzujący. Według niektórych, nawet ponętny. Nie mnie to oceniać. Ja jestem tylko biednym aniołem z dziwnym darem, który wielu by chciało mieć.
Odsunąłem się od bruneta ze spuszczonym spojrzeniem. Wstyd i wyrzuty sumienia nie pozwalały mi na chociażby zerknięcie ku twarzy mężczyzny. Ale musiałem to zrobić. Aby ocenić, czy zaklęcie działa. Dla pewności więc wyciągnąłem przed siebie luźno dłoń. Nie za blisko, nie za daleko. Prawie w połowie drogi między mną a Sivim. Teraz wystarczyło wydać polecenie. Miałem w głowie różne jego wersje, lecz zdecydowałem się na najmniej inwazyjną w i tak nadwyrężoną psychikę ciemnowłosego.
— Weź mnie za rękę. Proszę.
Od Sivika do Carreou
Nie zareagowałem, gdy zaczął targać mnie po straganach, straganikach, gdy kupował jakieś pierdoły, gdy mną sterował, gdy zasłaniał dokładnie usta, uciszał i zachowywał się, jak pan i władca. Zamiast tego, jak ostatnia kukła dawałem się prowadzić, oglądając przy okazji okolice, kodując twarze, starając się skojarzyć, czy kogoś przypadkiem nie znam, bo może zawsze wyłapie się jakąś zniżkę na towary, bo a nuż się okaże, że akurat tej osóbce ducha z domu wypędziłem piętnaście lat temu. Nigdy nie wiadomo, prawda?
Koniec końców skończyliśmy w jakiejś gospodzie, w jednym z pokoi, wszystko opłacone przez chłopaka, na co przewracałem jedynie oczami, bo musiał odpłacać się pięknem za nadobne i teraz stawiać dosłownie wszystko, chociaż przecież cienko było u niego z kasą i w większości przypadków to ja wykładałem pieniądze na każdą pierdołę.
I wszystko było piękne i kolorowe, dopóki nie zamknął nas w łazience, napuścił wody do wanny, dodał litry olejków eterycznych, a sam w międzyczasie ściągnął koszulę i spojrzał na mnie uważnie. Byle nie patrzeć się na ciało, byle nie patrzeć się na ciało. Nie patrzeć. Na ciało.
— Rozbieraj się — powiedział, wbijając mnie w siedzenie i przyprawiając o porządny wytrzeszcz, bo o czym ty, do cholery jasnej mówisz, młodzieniaszku? Sprawdził temperaturę i ustawił się przy drzwiach, dalej się na mnie gapiąc. — No na co czekasz? I nawet nie myśl o wyjściu. Znajdę cię chociażby na drugim końcu świata i umyję siłą. — Prawie zakrztusiłem się śliną, gdy zaczął mówić i gdy dokładnie określił mi swoje zamiary. Czy on. Co? Czemu? Nie. Borze Wszechszumiący, nigdy w życiu, mam jeszcze resztki rozumu i potrzebę intymności.
— Co? — mruknąłem tępo, gapiąc się na niego jak sroka w gnat i mrugając przy okazji nieco bezsensownie, całkiem zbity z tropu i pozbawiony rytmu. Podszedłem do mężczyzny, marszcząc brwi i możliwe, że zalewając się delikatnym rumieńcem. — Carr, do cholery jasnej, jestem dorosłym mężczyzną, umiem się umyć i ogarnąć, mógłbyś więc z łaski swojej nie pierdolić głupot? — mruczałem niemrawo, zerkając na niego niepewnie i powoli zaczynając się dusić zapachem tych wszystkich świństw, które dodał do wody. — Znamy się trzy dni, nie mam zamiaru się przed tobą rozbierać, umyję się sam, więc z łaski swojej wyjdź, albo pozwól mi wyjść i zapomnijmy o tym, co właśnie miało miejsce, dobrze?
Koniec końców skończyliśmy w jakiejś gospodzie, w jednym z pokoi, wszystko opłacone przez chłopaka, na co przewracałem jedynie oczami, bo musiał odpłacać się pięknem za nadobne i teraz stawiać dosłownie wszystko, chociaż przecież cienko było u niego z kasą i w większości przypadków to ja wykładałem pieniądze na każdą pierdołę.
I wszystko było piękne i kolorowe, dopóki nie zamknął nas w łazience, napuścił wody do wanny, dodał litry olejków eterycznych, a sam w międzyczasie ściągnął koszulę i spojrzał na mnie uważnie. Byle nie patrzeć się na ciało, byle nie patrzeć się na ciało. Nie patrzeć. Na ciało.
— Rozbieraj się — powiedział, wbijając mnie w siedzenie i przyprawiając o porządny wytrzeszcz, bo o czym ty, do cholery jasnej mówisz, młodzieniaszku? Sprawdził temperaturę i ustawił się przy drzwiach, dalej się na mnie gapiąc. — No na co czekasz? I nawet nie myśl o wyjściu. Znajdę cię chociażby na drugim końcu świata i umyję siłą. — Prawie zakrztusiłem się śliną, gdy zaczął mówić i gdy dokładnie określił mi swoje zamiary. Czy on. Co? Czemu? Nie. Borze Wszechszumiący, nigdy w życiu, mam jeszcze resztki rozumu i potrzebę intymności.
— Co? — mruknąłem tępo, gapiąc się na niego jak sroka w gnat i mrugając przy okazji nieco bezsensownie, całkiem zbity z tropu i pozbawiony rytmu. Podszedłem do mężczyzny, marszcząc brwi i możliwe, że zalewając się delikatnym rumieńcem. — Carr, do cholery jasnej, jestem dorosłym mężczyzną, umiem się umyć i ogarnąć, mógłbyś więc z łaski swojej nie pierdolić głupot? — mruczałem niemrawo, zerkając na niego niepewnie i powoli zaczynając się dusić zapachem tych wszystkich świństw, które dodał do wody. — Znamy się trzy dni, nie mam zamiaru się przed tobą rozbierać, umyję się sam, więc z łaski swojej wyjdź, albo pozwól mi wyjść i zapomnijmy o tym, co właśnie miało miejsce, dobrze?
Od Carreou do Sivika
Ściągnąłem brwi, próbując ułożyć włosy bruneta we względnym porządku. Jednak to graniczyło z cudem. Co chwila wracały do dawnego układu, a mnie stopniowo trafiała biała gorączka. Byłem bliski chwycenia za nóż i doprowadzenia fryzury mężczyzny do porządku. Czy tego chce, czy nie.
- Przesadzasz, plus nie wiesz, że tak się teraz nosi? I nie przewrócę się, nie oślepnę, nic sobie nie zrobię, moje trzecie oko do tego nie dopuści, spokojnie. - Na dźwięk słów Sivika, z trudem powstrzymałem się przed prychnięciem. O nie. Teraz mi się nie wymiga. Nawet jeśli miałbym go przywiązać, doprowadzę Siviego do porządku!
Wyprostowałem się, dumny z siebie i swojego pomysłu. Odruchowo podniosłem kąciki ust. Mężczyzna natomiast odchylił głowę i przebiegł wzrokiem po niebie.
- Będzie lać, a ja, nie wiem jak ty, nie mam zamiaru sterczeć w burzy na chłodzie.
- Ja też nie. - Lepiej ta sytuacja nie mogła się potoczyć. Uprowadzenie mężczyzny wiązało się już tylko ze znalezieniem odpowiedniego pokoju. Dlatego chwyciłem ciemnowłosego za łokieć, ignorując wszelkie możliwe protesty czy groźby i ruszyłem dalej ulicą, oglądając szyldy, a po drodze kupując w tajemnicy najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystko skrzętnie ukrywałem w torbie na farby.
Nadal pozostawała kwestia noclegu. Nie zaprowadzę Sivika do pierwszego - lepszego wodopoju dla moczymord, co to, to nie! Jak to się mówi: "Zastaw się, a postaw się". W moim przypadku, postanowiłem wydać większość swoich oszczędności na pokój w nieco przyzwoitszym lokalu. Ludzie spoglądali na nas ze zdziwieniem. W końcu, ten widok musiał być zabawny. Niski blondynek targa za łapsko rosłego mężczyznę, raz po raz uciszając go palcem bądź całą dłonią. Musiałem jednak tak się zachować, gdyż coś mi podpowiadało, że Sivi by się od tak na takie ekscesy nie zgodził.
Uznałem to za swoistą zaliczkę. Pomoc ciemnowłosemu w doprowadzeniu się do ładu, odpoczynek i opieka. W dodatku, to przywołało mi na myśl dawne czuwanie nad rannymi w Edenie. Czyli przyjemne z pożytecznym.
Rękę mężczyzny puściłem dopiero po zaciągnięciu go do łazienki.
- Rozbieraj się. - Rzuciłem jedynie przez ramię, nalewając do starej wanny ciepłej wody. Do środka dolałem również trochę olejków eterycznych, przez co w parnym pomieszczeniu rozszedł się zapach magnolii i jakiegoś innego kwiatu, niestety nadal mi nie znanego. Sprawdziłem temperaturę wody. Była w sam raz do kąpieli. Wyprostowałem się więc z miłym uśmiechem i zrzuciłem z siebie górną część odzienia, zostając w samej koszuli. Prewencyjnie stanąłem przy drzwiach.
- No na co czekasz? I nawet nie myśl o wyjściu. Znajdę cię chociażby na drugim końcu świata i umyję siłą.
- Przesadzasz, plus nie wiesz, że tak się teraz nosi? I nie przewrócę się, nie oślepnę, nic sobie nie zrobię, moje trzecie oko do tego nie dopuści, spokojnie. - Na dźwięk słów Sivika, z trudem powstrzymałem się przed prychnięciem. O nie. Teraz mi się nie wymiga. Nawet jeśli miałbym go przywiązać, doprowadzę Siviego do porządku!
Wyprostowałem się, dumny z siebie i swojego pomysłu. Odruchowo podniosłem kąciki ust. Mężczyzna natomiast odchylił głowę i przebiegł wzrokiem po niebie.
- Będzie lać, a ja, nie wiem jak ty, nie mam zamiaru sterczeć w burzy na chłodzie.
- Ja też nie. - Lepiej ta sytuacja nie mogła się potoczyć. Uprowadzenie mężczyzny wiązało się już tylko ze znalezieniem odpowiedniego pokoju. Dlatego chwyciłem ciemnowłosego za łokieć, ignorując wszelkie możliwe protesty czy groźby i ruszyłem dalej ulicą, oglądając szyldy, a po drodze kupując w tajemnicy najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystko skrzętnie ukrywałem w torbie na farby.
Nadal pozostawała kwestia noclegu. Nie zaprowadzę Sivika do pierwszego - lepszego wodopoju dla moczymord, co to, to nie! Jak to się mówi: "Zastaw się, a postaw się". W moim przypadku, postanowiłem wydać większość swoich oszczędności na pokój w nieco przyzwoitszym lokalu. Ludzie spoglądali na nas ze zdziwieniem. W końcu, ten widok musiał być zabawny. Niski blondynek targa za łapsko rosłego mężczyznę, raz po raz uciszając go palcem bądź całą dłonią. Musiałem jednak tak się zachować, gdyż coś mi podpowiadało, że Sivi by się od tak na takie ekscesy nie zgodził.
Uznałem to za swoistą zaliczkę. Pomoc ciemnowłosemu w doprowadzeniu się do ładu, odpoczynek i opieka. W dodatku, to przywołało mi na myśl dawne czuwanie nad rannymi w Edenie. Czyli przyjemne z pożytecznym.
Rękę mężczyzny puściłem dopiero po zaciągnięciu go do łazienki.
- Rozbieraj się. - Rzuciłem jedynie przez ramię, nalewając do starej wanny ciepłej wody. Do środka dolałem również trochę olejków eterycznych, przez co w parnym pomieszczeniu rozszedł się zapach magnolii i jakiegoś innego kwiatu, niestety nadal mi nie znanego. Sprawdziłem temperaturę wody. Była w sam raz do kąpieli. Wyprostowałem się więc z miłym uśmiechem i zrzuciłem z siebie górną część odzienia, zostając w samej koszuli. Prewencyjnie stanąłem przy drzwiach.
- No na co czekasz? I nawet nie myśl o wyjściu. Znajdę cię chociażby na drugim końcu świata i umyję siłą.
Od Sivika do Carreou
— Oczywiście. Mi to nie przeszkadza — odparł, znikając na chwilę w świecie zamyślenia. Sam skorzystałem z okazji, by na nowo zacząć mielić w głowie pewne informacje, następnie je trawić i starać się jakkolwiek przyswoić, bo jednak wszystko dalej brzmiało nieco absurdalnie.
No, a później, jakby nie było wystarczająco źle, niebo spowite zostało chmurami, tymi brzydkimi, które wskazywały tylko i wyłącznie na deszcz, no może z burzą w gratisie. Parsknąłem cicho, dość oburzony, bo pogoda wyraźnie sobie z nas kpiła.
Dodatkowo się skrzywiłem, wraz z wiatrem, który postanowił mocniej zawiać, rozrzucając mi włosy po całej twarzy. No, a już za chwilę zostały energicznie poprawione przez blondyna, który zerkał na mnie uważnie, przy okazji zwinnie manewrując palcami i wciskając długie, upierdliwe kosmyki za uszy, przy okazji nieco się rumieniąc, na co uśmiechnąłem się delikatnie.
— Musisz pilnować, aby ci nic nie wpadło do oczu — mruczał, dalej walcząc z twardymi, grubymi włosami, z którymi ja sam już nie miałem ochoty się bawić, bo potrafiły doprowadzić człowieka do szału. — Bo możesz oślepnąć. Albo czegoś nie zauważysz i się przewrócisz. A wtedy nie obejdzie się bez otrzepywania ci spodni. — Przewróciłem oczami, znalazła się Matula Tereska z Bożej Łaski, co mi będzie co chwila kłaki z czoła odgarniać, albo padać na kolana i dokładnie czyścić ludzi. Losie i potem się człowiek dziwi, że taka istota tak łatwo w problemy trafia i daje się wrzucić pod strzykawkę wygłodniałych narkomanów, którzy najchętniej zrobiliby sobie z niego wodopój, chłopaka, który im będzie odrobinę płynów za frajera dawać. Parsknąłem śmiechem i pokręciłem głową, łapiąc blondyna za nadgarstki i następnie odsuwając palce od twarzy.
— Przesadzasz, plus nie wiesz, że tak się teraz nosi? — rzuciłem żartem. — I nie przewrócę się, nie oślepnę, nic sobie nie zrobię, moje trzecie oko do tego nie dopuści, spokojnie — dodałem ze śmiechem. Sam chłopak był właścicielem dość ciekawie wyglądających, złocistych włosów, tak ładnie zaczesanych i ułożonych, więc pewno nie posiadał tego problemu, jak nieco zapuszczony ja.
Podniosłem wzrok na niebo.
— Będzie lać, a ja, nie wiem jak ty, nie mam zamiaru sterczeć w burzy na chłodzie.
No, a później, jakby nie było wystarczająco źle, niebo spowite zostało chmurami, tymi brzydkimi, które wskazywały tylko i wyłącznie na deszcz, no może z burzą w gratisie. Parsknąłem cicho, dość oburzony, bo pogoda wyraźnie sobie z nas kpiła.
Dodatkowo się skrzywiłem, wraz z wiatrem, który postanowił mocniej zawiać, rozrzucając mi włosy po całej twarzy. No, a już za chwilę zostały energicznie poprawione przez blondyna, który zerkał na mnie uważnie, przy okazji zwinnie manewrując palcami i wciskając długie, upierdliwe kosmyki za uszy, przy okazji nieco się rumieniąc, na co uśmiechnąłem się delikatnie.
— Musisz pilnować, aby ci nic nie wpadło do oczu — mruczał, dalej walcząc z twardymi, grubymi włosami, z którymi ja sam już nie miałem ochoty się bawić, bo potrafiły doprowadzić człowieka do szału. — Bo możesz oślepnąć. Albo czegoś nie zauważysz i się przewrócisz. A wtedy nie obejdzie się bez otrzepywania ci spodni. — Przewróciłem oczami, znalazła się Matula Tereska z Bożej Łaski, co mi będzie co chwila kłaki z czoła odgarniać, albo padać na kolana i dokładnie czyścić ludzi. Losie i potem się człowiek dziwi, że taka istota tak łatwo w problemy trafia i daje się wrzucić pod strzykawkę wygłodniałych narkomanów, którzy najchętniej zrobiliby sobie z niego wodopój, chłopaka, który im będzie odrobinę płynów za frajera dawać. Parsknąłem śmiechem i pokręciłem głową, łapiąc blondyna za nadgarstki i następnie odsuwając palce od twarzy.
— Przesadzasz, plus nie wiesz, że tak się teraz nosi? — rzuciłem żartem. — I nie przewrócę się, nie oślepnę, nic sobie nie zrobię, moje trzecie oko do tego nie dopuści, spokojnie — dodałem ze śmiechem. Sam chłopak był właścicielem dość ciekawie wyglądających, złocistych włosów, tak ładnie zaczesanych i ułożonych, więc pewno nie posiadał tego problemu, jak nieco zapuszczony ja.
Podniosłem wzrok na niebo.
— Będzie lać, a ja, nie wiem jak ty, nie mam zamiaru sterczeć w burzy na chłodzie.
Od Carreou do Sivika
Sivik kiwnął słabo głową, prawdopodobnie zastanawiając się, co miałem w zamiarze tymi słowami przekazać. Sam osobiście również nie miałem pojęcia, dlaczego akurat to wpadło mi do głowy. Być może to zasługa nagłego natchnienia? Boska interwencja? Albo coś zupełnie innego, złego w naturze?
- Dobrze, będę uważać, na tę „cholerną otchłań” - Mężczyzna puścił moją dłoń. Od razu zacząłem się zastanawiać, czy zrobiłem coś nie tak. Czy się zdenerwował. Zasmucił. Czy już mnie nienawidzi? Po moim ciele przeszedł niezauważalny dreszcz. Ogarnij się, Carr!
- Oh, losie, chyba wszystko staje nam na drodze, żeby tego ducha wygonić - Dodał po chwili Sivik, na co nie mogłem się nie zgodzić. Czy to upicie się, moje głupie, szczeniackie decyzje, demony ukrywające się w uliczkach.. Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam, uniemożliwiając doprowadzenie sprawy do rozwiązania. Nie zmieniało to faktu, że wszystko działo się głównie z mojego powodu... A to nasuwa logiczne wnioski...
- Pozwolisz, że załatwimy to jutro, albo za dwa dni?
Ojoj. Tego się nie spodziewałem. Ponownie zmierzyłem wzrokiem Sivika. Tak. Jest z nim źle. Powinien odpocząć. I to długo, bo domyślam się, że jego ciało i umysł regeneruje się dłużej od mojego. Skinąłem ze słabym uśmiechem głową.
- Oczywiście. Mi to nie przeszkadza - "Jeszcze" dodałem w myślach na wspomnienie bezsennych nocy. Ale cóż, skoro tyle już wytrzymałem? Już miałem podrzucić propozycję zaopiekowania się Sivikiem, kiedy zerwał się wiatr. Spojrzałem na szarawe niebo, które znaczyło, że zbiera się na deszcz, a może nawet burzę. Tak czy owak, żadna z tych możliwości nie brzmiała zbyt dobrze. Po wilgotnej pogodzie, moje skrzydła są tak ciężkie, że poruszanie graniczny z cudem.
Ponownie opuściłem spojrzenie na twarz wyższego towarzysza i ujrzałem ciemne, niesforne kosmyki, zasłaniające mu oczy. Dlatego odruchowo ująłem je w palce i zacząłem przekładać za uszy mężczyzny, delikatnie rumieniąc się. Ale po prostu nie mogłem się powstrzymać, kiedy obudziła się po raz kolejny ma anielska natura pomagania i troski o innych.
- Musisz pilnować, aby ci nic nie wpadło do oczu. - mruknąłem, dalej poprawiając włosy Sivika i próbując jakoś opanować rozwichrzone włosy. - Bo możesz oślepnąć. Albo czegoś nie zauważysz i się przewrócisz. A wtedy nie obejdzie się bez otrzepywania ci spodni.
czwartek, 29 marca 2018
Od Sivika do Carreou
— Nie powinien. Ale powinniśmy uważać. — Skinąłem głową, przy okazji przyglądając się kątem oka naszym dłonią, palcami chłopaka, które miło, łagodnie i delikatnie muskały wierzch mojej ręki.
Jego skóra była przyjemnie ciepła, czuć było, że żyje, że jednak w przeciwieństwie to innego osobnika ma w środku bijące serce, potrafi zapłakać, zasnąć. Był taki jak ja.
Można było się z nim dzielić życiem, funkcjonować, normalnie, bez strachu, że...
Nie, przecież przy nim nigdy się nie bałem. Nigdy się nawet nie zawahałem, żeby oddać mu siebie w całości, chociaż mogło się to skończyć wręcz fatalnie.
— Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie — rzucił nagle, zadzierając nieco ten i tak wystarczająco mocno uniesiony nosek. Oczywiście musiał wszystko wyszeptać dość tajemniczym tonem, wręcz hipnotyzującym, na co zareagowałem tylko mruknięciem i dokładniejszym przypatrzeniem się już nieco spokojniejszej twarzy mężczyzny. — Po prostu nie patrz w otchłań, Sivi — dodał po chwili, zerkając pierw na moją twarz, a już za chwilę wgapiając się głęboko w moje oczy, przyprawiając przy okazji o ciarki na całej długości kręgosłupa i jakiś tam niespokojny, a jednocześnie rozmarzony uśmiech, bo błękitne oczy rzeczywiście były bardzo ładne. — Po prostu nie patrz w tę cholerną otchłań. — Otchłań.
Chociaż bardzo się starałem, nie byłem w stanie okiełznać i zrozumieć słów chłopaka, mogłem tylko tępo pokiwać głową, mając nadzieję, że nieumiejętne pojęcie jego wyrażeń nie zaprowadzi mnie kiedyś do grobu. Nie byłem orłem, to była oczywista oczywistość i nawet jeśli zwali mnie Jastrzębiem, to dalej było mi okrutnie daleko do tych zwierząt, nie ważne, jak bardzo bym się nie starał.
Czułem się bardziej jak otumaniony, ciężki wół, albo coś w tym rodzaju.
— Dobrze, będę uważać, na tę „cholerną otchłań” — zaśmiałem się cicho, powoli puszczając dłoń chłopaka, bo chyba obaj nieco się zagalopowaliśmy. — Oh, losie, chyba wszystko staje nam na drodze, żeby tego ducha wygonić — mruknąłem, gdy zacząłem pojmować, że tak właściwie, to cała ta sytuacja wprowadziła mnie w stan, gdzie wszelakie stąpanie po cienkiej linii oddzielającej te dwa światy jest bardziej niż niebezpieczne. — Pozwolisz, że załatwimy to jutro, albo za dwa dni? — Naprawdę nie chciałem zniknąć.
Jego skóra była przyjemnie ciepła, czuć było, że żyje, że jednak w przeciwieństwie to innego osobnika ma w środku bijące serce, potrafi zapłakać, zasnąć. Był taki jak ja.
Można było się z nim dzielić życiem, funkcjonować, normalnie, bez strachu, że...
Nie, przecież przy nim nigdy się nie bałem. Nigdy się nawet nie zawahałem, żeby oddać mu siebie w całości, chociaż mogło się to skończyć wręcz fatalnie.
— Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie — rzucił nagle, zadzierając nieco ten i tak wystarczająco mocno uniesiony nosek. Oczywiście musiał wszystko wyszeptać dość tajemniczym tonem, wręcz hipnotyzującym, na co zareagowałem tylko mruknięciem i dokładniejszym przypatrzeniem się już nieco spokojniejszej twarzy mężczyzny. — Po prostu nie patrz w otchłań, Sivi — dodał po chwili, zerkając pierw na moją twarz, a już za chwilę wgapiając się głęboko w moje oczy, przyprawiając przy okazji o ciarki na całej długości kręgosłupa i jakiś tam niespokojny, a jednocześnie rozmarzony uśmiech, bo błękitne oczy rzeczywiście były bardzo ładne. — Po prostu nie patrz w tę cholerną otchłań. — Otchłań.
Chociaż bardzo się starałem, nie byłem w stanie okiełznać i zrozumieć słów chłopaka, mogłem tylko tępo pokiwać głową, mając nadzieję, że nieumiejętne pojęcie jego wyrażeń nie zaprowadzi mnie kiedyś do grobu. Nie byłem orłem, to była oczywista oczywistość i nawet jeśli zwali mnie Jastrzębiem, to dalej było mi okrutnie daleko do tych zwierząt, nie ważne, jak bardzo bym się nie starał.
Czułem się bardziej jak otumaniony, ciężki wół, albo coś w tym rodzaju.
— Dobrze, będę uważać, na tę „cholerną otchłań” — zaśmiałem się cicho, powoli puszczając dłoń chłopaka, bo chyba obaj nieco się zagalopowaliśmy. — Oh, losie, chyba wszystko staje nam na drodze, żeby tego ducha wygonić — mruknąłem, gdy zacząłem pojmować, że tak właściwie, to cała ta sytuacja wprowadziła mnie w stan, gdzie wszelakie stąpanie po cienkiej linii oddzielającej te dwa światy jest bardziej niż niebezpieczne. — Pozwolisz, że załatwimy to jutro, albo za dwa dni? — Naprawdę nie chciałem zniknąć.
Od Fufu do Lucasa
- No i to rozumiem! - powiedziałam, ciągnąc za szorstki materiał.
O tak, luźne, przewiewne spodnie są o niebo lepsze od tych wszystkich durnych sukien! Nie mam pojęcia dlaczego, ale ojciec uparł się ostatnio, że to jest właśnie idealny strój dla panienki, ba, księżniczki! Bo Merkez to stolica, to kultura, tutaj wszędzie trza chodzić z gracją i wdzięcznością! Czy tam wdziękiem, kij wie.
W każdym razie postanowił przed wyjazdem zakupić całkiem pokaźny stosik szmatek, by potem zmusić mnie do spakowania ich do podróżnego kufra i przekabacić chyba wszystkie możliwe służące, by codziennie rano mnie w nie ubierały. Okropność. Znaczy... nie no, sukienki są czasem fajne i lubię od czasu do czasu sobie jakąś włożyć, ale tylko wtedy, gdy da się w nich ruszać. Co, myślicie, że niby w każdym wdzianku da się ruszać? Oj, co to to nie! Nie wiem jakie dekle, bo mądrzy to oni na pewno nie byli, ale jakieś ktosie wymyśliły suknie... z gorsetem! W tym się oddychać nie da, a co dopiero ruszać. Poza tym teraz wszędzie dodają mnóstwo zwężeń, falbanek i kij wie czego, że jeśli nawet możesz wziąć w nich głębszy wdech to zaraz potkniesz się o coś czy w inny sposób zabijesz. Choć z drugiej strony... tyle dobrze, że te cudawianki z Leoatle jeszcze do nas nie dotarły. Tam podobno potrafią wcisnąć pod sukienkę metalową konstrukcję dzięki której wyglądasz jak beczka ubrana w róż. Naprawdę! Znaczy, ja tego niby nie widziałam, ale mówił o tym jakiś bajarz, a mówił naprawdę przekonująco!
W każdym razie, gdy w końcu oswobodziłam się z kajdan kobiecej niewoli, mogłam już spokojnie ruszyć na podbój Merkez. W końcu teraz mogłam się już ścigać czy wspinać, a więc byłam gotowa niemal na wszystko! Hm? Niby normalni ludzie nie zrywają się za jakimś kotem czy czymś równie ciekawym? Że to niby nienormalne? Przecież to wcale nie jest dziwne, każdy tak robi... Prawda? Prawda.
- To po prostu inni są dziwni. - prychnęłam pod nosem, mijając kolejną uliczkę.
Sądząc po zapachach, które powoli atakowały mój nos, musiałam zbliżać się do targowiska. Uśmiechnęłam się delikatnie, szczęśliwa, że nie zapomniałam zebrać ze sobą kilku monet, które podarował mi ojciec. Czas na wyżerkę! Szybko podbiegłam do kilku najbardziej pachnących, i najsłodziej, stoisk i kupiłam chyba więcej niż mogłabym zjeść. Nie można jednak pozwolić, by się zmarnowało, poczekamy chwilkę i zjemy resztę!
Z takim pięknym planem na życie zbliżyłam się do murku i zaczęłam pałaszować wszystko co było pod ręką. Trza przyznać, że potrafili zrobić kilka dobrych rzeczy, nawet nie wiedziałam jak określić smak połowy z nich! Może dodawali do tego magii? W sumie... jak może smakować magia? Na pewno byłaby słodka, koniecznie musi być słodka, jadłabym cały dzień!
Jednak, mimo moich najszczerszych starań, żołądek wkrótce odmówił współpracy, a ja musiałam odłożyć żarcie na bok. Zamiast tego postanowiłam posiedzieć chwilę na murku, przyjrzeć się ludziom i poczekać aż mój brzusio przestanie protestować. Chyba zjadłam tego za dużo, oj, zdecydowanie. Mimo wszystko nie mogłam jednak w bezruchu utrzymać swojego ciała, więc nogi niemal podświadomie zaczęły wesoło merdać, a ja szybko zaczęłam coś nucić pod nosem. Przestałam dopiero, gdy koło mnie, niczym jakiś umarlak, przeszedł dorosły mężczyzna, ciężko opadając na murek. Coś mu jest? Ciekawie mu się przyglądałam, delikatnie przekrzywiając głowę, ale gdy nie doczekałam się żadnej reakcji postanowiłam mimo wszystko zareagować:
- Cześć... - zaczęłam niepewnie, podchodząc do niego z moimi zakupami. - Wszystko w porządku? Wyglądasz trochę... trochę umierająco.
Przyklękłam przed nim, choć z racji na murek i jego zdecydowanie wyższy wzrost musiałam teraz zadzierać głowę, i spróbowałam ponownie coś od niego wyciągnąć. Dlatego też z braku lepszego pomysłu uśmiechnęłam się i postanowiłam pozbyć się reszty moich zapasów:
- Hej, może chcesz ciasteczko? Albo babeczkę? Pełny wybór, zapewniam, a wszyściutko za darmo! - zakrzyknęłam wesoło, przeciągając nieco "wszyściutko".
< Lucas? >
O tak, luźne, przewiewne spodnie są o niebo lepsze od tych wszystkich durnych sukien! Nie mam pojęcia dlaczego, ale ojciec uparł się ostatnio, że to jest właśnie idealny strój dla panienki, ba, księżniczki! Bo Merkez to stolica, to kultura, tutaj wszędzie trza chodzić z gracją i wdzięcznością! Czy tam wdziękiem, kij wie.
W każdym razie postanowił przed wyjazdem zakupić całkiem pokaźny stosik szmatek, by potem zmusić mnie do spakowania ich do podróżnego kufra i przekabacić chyba wszystkie możliwe służące, by codziennie rano mnie w nie ubierały. Okropność. Znaczy... nie no, sukienki są czasem fajne i lubię od czasu do czasu sobie jakąś włożyć, ale tylko wtedy, gdy da się w nich ruszać. Co, myślicie, że niby w każdym wdzianku da się ruszać? Oj, co to to nie! Nie wiem jakie dekle, bo mądrzy to oni na pewno nie byli, ale jakieś ktosie wymyśliły suknie... z gorsetem! W tym się oddychać nie da, a co dopiero ruszać. Poza tym teraz wszędzie dodają mnóstwo zwężeń, falbanek i kij wie czego, że jeśli nawet możesz wziąć w nich głębszy wdech to zaraz potkniesz się o coś czy w inny sposób zabijesz. Choć z drugiej strony... tyle dobrze, że te cudawianki z Leoatle jeszcze do nas nie dotarły. Tam podobno potrafią wcisnąć pod sukienkę metalową konstrukcję dzięki której wyglądasz jak beczka ubrana w róż. Naprawdę! Znaczy, ja tego niby nie widziałam, ale mówił o tym jakiś bajarz, a mówił naprawdę przekonująco!
W każdym razie, gdy w końcu oswobodziłam się z kajdan kobiecej niewoli, mogłam już spokojnie ruszyć na podbój Merkez. W końcu teraz mogłam się już ścigać czy wspinać, a więc byłam gotowa niemal na wszystko! Hm? Niby normalni ludzie nie zrywają się za jakimś kotem czy czymś równie ciekawym? Że to niby nienormalne? Przecież to wcale nie jest dziwne, każdy tak robi... Prawda? Prawda.
- To po prostu inni są dziwni. - prychnęłam pod nosem, mijając kolejną uliczkę.
Sądząc po zapachach, które powoli atakowały mój nos, musiałam zbliżać się do targowiska. Uśmiechnęłam się delikatnie, szczęśliwa, że nie zapomniałam zebrać ze sobą kilku monet, które podarował mi ojciec. Czas na wyżerkę! Szybko podbiegłam do kilku najbardziej pachnących, i najsłodziej, stoisk i kupiłam chyba więcej niż mogłabym zjeść. Nie można jednak pozwolić, by się zmarnowało, poczekamy chwilkę i zjemy resztę!
Z takim pięknym planem na życie zbliżyłam się do murku i zaczęłam pałaszować wszystko co było pod ręką. Trza przyznać, że potrafili zrobić kilka dobrych rzeczy, nawet nie wiedziałam jak określić smak połowy z nich! Może dodawali do tego magii? W sumie... jak może smakować magia? Na pewno byłaby słodka, koniecznie musi być słodka, jadłabym cały dzień!
Jednak, mimo moich najszczerszych starań, żołądek wkrótce odmówił współpracy, a ja musiałam odłożyć żarcie na bok. Zamiast tego postanowiłam posiedzieć chwilę na murku, przyjrzeć się ludziom i poczekać aż mój brzusio przestanie protestować. Chyba zjadłam tego za dużo, oj, zdecydowanie. Mimo wszystko nie mogłam jednak w bezruchu utrzymać swojego ciała, więc nogi niemal podświadomie zaczęły wesoło merdać, a ja szybko zaczęłam coś nucić pod nosem. Przestałam dopiero, gdy koło mnie, niczym jakiś umarlak, przeszedł dorosły mężczyzna, ciężko opadając na murek. Coś mu jest? Ciekawie mu się przyglądałam, delikatnie przekrzywiając głowę, ale gdy nie doczekałam się żadnej reakcji postanowiłam mimo wszystko zareagować:
- Cześć... - zaczęłam niepewnie, podchodząc do niego z moimi zakupami. - Wszystko w porządku? Wyglądasz trochę... trochę umierająco.
Przyklękłam przed nim, choć z racji na murek i jego zdecydowanie wyższy wzrost musiałam teraz zadzierać głowę, i spróbowałam ponownie coś od niego wyciągnąć. Dlatego też z braku lepszego pomysłu uśmiechnęłam się i postanowiłam pozbyć się reszty moich zapasów:
- Hej, może chcesz ciasteczko? Albo babeczkę? Pełny wybór, zapewniam, a wszyściutko za darmo! - zakrzyknęłam wesoło, przeciągając nieco "wszyściutko".
< Lucas? >
Od Carreou do Sivika
Spojrzałem w przestrzeń, zastanawiając się, co dokładnie we mnie przebywa. Próbowałem mentalnie "wejrzeć" w swój umysł i duszę, jednak nic nie znalazłem. Jakby "to coś" zręcznie unikało mnie, przepływając przez palce, nie pozostawiając po sobie nawet najsłabszego tropu. Spowodowało to nawrót paniki, czułem jak serce zaczyna bić coraz szybciej, dźwięki i obraz stał się wyraźniejszy, a fale zimna i gorąca rozpływały się po moim organizmie.
W tym momencie, Sivik przyciągnął mnie do siebie bliżej. Ze szczerym zdziwieniem zerknąłem najpierw na nasze, splecione dłonie, tak bardzo blisko siebie, a następnie na jego twarz. Zobaczyłem zmiany w jego mimice, spojrzeniu i ruchach. On też przeżywał ciężkie chwile. Być może nawet gorzej ode mnie. Dlatego powinienem zająć się nim i sprawić, aby wszystkie problemy zniknęły.
Ale jak tego dokonać?
Wszelkie materialne próby przywrócenia dobrego nastroju nie dawały oczekiwanych rezultatów.
Ale za to te bardziej osobiste, personalne już tak.
Czy to znaczy, że również był samotny? W sumie, takie wrażenie odniosłem po kilku naszych rozmowach. Brunet potrzebował zrozumienia i, jak mi się również zdawało, okazania uczucia. W końcu, trudno być ciągle miłym, jeśli nie otrzymuje się tego w zamian. Jako anioł byłem do tego przyzwyczajony, ale człowiek?
Nie, oni są delikatniejsi pod tym względem. Bardziej wymagający. Ale za razem, lepsi i w głównej mierze bezinteresowni.
- Dasz radę, mała cholero - Usłyszałem w pewnym momencie ze strony Siviego. Postanowił się odezwać, to dobrze. Ale nadal nie byłem pewny jego nastroju. Nie wyglądał zbyt dobrze. Skromnym anielskim zdaniem, powinien się położyć i to jak najszybciej.
W tym momencie, Sivik przyciągnął mnie do siebie bliżej. Ze szczerym zdziwieniem zerknąłem najpierw na nasze, splecione dłonie, tak bardzo blisko siebie, a następnie na jego twarz. Zobaczyłem zmiany w jego mimice, spojrzeniu i ruchach. On też przeżywał ciężkie chwile. Być może nawet gorzej ode mnie. Dlatego powinienem zająć się nim i sprawić, aby wszystkie problemy zniknęły.
Ale jak tego dokonać?
Wszelkie materialne próby przywrócenia dobrego nastroju nie dawały oczekiwanych rezultatów.
Ale za to te bardziej osobiste, personalne już tak.
Czy to znaczy, że również był samotny? W sumie, takie wrażenie odniosłem po kilku naszych rozmowach. Brunet potrzebował zrozumienia i, jak mi się również zdawało, okazania uczucia. W końcu, trudno być ciągle miłym, jeśli nie otrzymuje się tego w zamian. Jako anioł byłem do tego przyzwyczajony, ale człowiek?
Nie, oni są delikatniejsi pod tym względem. Bardziej wymagający. Ale za razem, lepsi i w głównej mierze bezinteresowni.
- Dasz radę, mała cholero - Usłyszałem w pewnym momencie ze strony Siviego. Postanowił się odezwać, to dobrze. Ale nadal nie byłem pewny jego nastroju. Nie wyglądał zbyt dobrze. Skromnym anielskim zdaniem, powinien się położyć i to jak najszybciej.
- Nic ci nie zrobi... Prawda? - W spojrzeniu, które mi rzucił kątem oka, dostrzegłem zmartwienie i jeszcze jedną emocję, którą nie byłem w stanie stricte opisać. Wpierw wzruszyłem ramionami, gdyż sam nie byłem pewny, czego demon chce. Ale wtedy przypomniałem sobie poranną wizję. A jeśli to się zaczęło? Polowanie? Na nas? Na Sivika?
- Nie powinien. Ale powinniśmy uważać. - Westchnąłem cicho, palcami głaszcząc wierzch dłoni mężczyzny. W zamyśleniu. Nie sam z siebie. To by było za wiele.
- Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie. - Dodałem enigmatycznie po chwili ciszy, podnosząc podbródek. - Po prostu nie patrz w otchłań, Sivi. - Spojrzałem w oczy ciemnowłosego - Po prostu nie patrz w tę cholerną otchłań.
Od Sivika do Siobhan
— To prywatna sprawa — odparła tylko brązowowłosa, zakładając przy okazji ręce na piersi i zerkając na mnie niepewnie. Pokiwałem głową, decydując się nie naciskać na to, by odpowiadała na pytanie. Co to, to nie, mi to tam broszka kto z kim, jak i dlaczego. Może ma fetysze, cholera wie, ja ludziom do łóżka nie zaglądam. — Muszę go ubić. Zebrać jego krew do rytuału. To wszystko — dodała po chwili, ponownie zwracając na siebie moją uwagę. Łypnąłem na nią zdziwionym spojrzeniem, zmarszczyłem brwi, ale nie zdecydowałem się odzywać. Nie no, po co, jeszcze to mnie do tego rytuału ubije. Dlaczego zawsze ratuję, spotykam, albo no zapoznaję się z jakimiś mocniej trzepniętymi na umyśle? Mam aż takiego pecha do ludzi, czy może przyciągam ich jak jakiś walony magnes? Nikt nie wie, nikt się nie dowie.
Ogon zaczął latać w te i z powrotem, podbijać, upadać, walić nieustannie o glebę w akompaniamencie warknięć kobiety i wygłodniałego spojrzenia padającego na moje ukochane jagódki, które starałem się w spokoju spożyć. Dziewczyna dopiero co króla pożarła, a już mi się na moje małe skarby rzucała.
— Okej? — mruknąłem trochę zbity z tropu słowami kobiety, nastolatki, dziewczyny, cokolwiek, po czym wróciłem wzrokiem do swojej garści owoców. — Nie wnikam — dodałem ciszej, pakując do ust kolejne kwaskowate kulki. Obracałem je w palcach, delikatnie rozgniatałem, miętoliłem do bólu, by koniec końców dołączały do swoich towarzyszy.
Zapadła cisza, oczy zawisły, a ja zacząłem porządnie się zastanawiać, czy aby na pewno postąpiłem dobrze i czy to aby na pewno powinno tak wyglądać.
Nagle zaczęła kręcić głową, by burknąć pod nosem i ponownie skierować na mnie to wygłodniałe, zielone spojrzenie. Nie wiem, czaiła się na jagody, na mnie, coś za mną, cholera wie.
Zerknąłem na sakiewkę, na dziewczynę i znowu na sakiewkę.
— Chcesz trochę? — spytałem finalnie, wyciągając w jej stronę torebeczkę z owocami.
Ogon zaczął latać w te i z powrotem, podbijać, upadać, walić nieustannie o glebę w akompaniamencie warknięć kobiety i wygłodniałego spojrzenia padającego na moje ukochane jagódki, które starałem się w spokoju spożyć. Dziewczyna dopiero co króla pożarła, a już mi się na moje małe skarby rzucała.
— Okej? — mruknąłem trochę zbity z tropu słowami kobiety, nastolatki, dziewczyny, cokolwiek, po czym wróciłem wzrokiem do swojej garści owoców. — Nie wnikam — dodałem ciszej, pakując do ust kolejne kwaskowate kulki. Obracałem je w palcach, delikatnie rozgniatałem, miętoliłem do bólu, by koniec końców dołączały do swoich towarzyszy.
Zapadła cisza, oczy zawisły, a ja zacząłem porządnie się zastanawiać, czy aby na pewno postąpiłem dobrze i czy to aby na pewno powinno tak wyglądać.
Nagle zaczęła kręcić głową, by burknąć pod nosem i ponownie skierować na mnie to wygłodniałe, zielone spojrzenie. Nie wiem, czaiła się na jagody, na mnie, coś za mną, cholera wie.
Zerknąłem na sakiewkę, na dziewczynę i znowu na sakiewkę.
— Chcesz trochę? — spytałem finalnie, wyciągając w jej stronę torebeczkę z owocami.
środa, 28 marca 2018
Od Sivika do Carreou
Zbierał się chwilę, widocznie niezbyt chętnie podchodząc do sprawy wytłumaczenia mi, o co tak właściwie chodzi i co się dzieje. Nie dziwiłem się, coś cię dręczy, a dopiero co poznany facet postanawia wypytać cię i dotrzeć do tego, co w sumie się stało i dlaczego wyglądasz jak zbity psiak.
— Demon... — odparł krótko, niemrawo, dziwnie łapiąc powietrze. Sam zmarszczyłem brwi zaniepokojony takim obrotem sytuacji, bo wszystko brzmiało lepiej od „demona”. Bo wszystko było mniej groźne niż „demon”. Żałowałem, że nie była to jakaś moczymorda, która postanowiła zrobić sobie z miejsca publicznego latrynę. Przynajmniej ominęlibyśmy nerwowe spojrzenia i niepewne zachowania. — A czego chciało? Nie wiem. Może przyszedł tu za moim zapachem. — Za jego zapachem? Polują na niego? W sumie, z tego, co szło słyszeć anioły i demony, jakoś szczególnie za sobą nie przepadały, ba, demony ogólnie za nikim nie przepadały i można było to wyczuć z kilometra.
Wzdrygnąłem się, gdy dłoń zacisnęła się na tej mojej, tak nerwowo, tak dramatycznie i mocno, jakby miał mi zaraz spaść w bezdenną dziurę, czy coś w tym stylu.
— Wybacz... To pewnie skurcz. Przez brak magnezu — powiedział twardo, na co uśmiechnąłem się pod nosem. Stworzenie nad wyraz urocze teraz przebijało wszelakiej maści skale, które mogłem ustanowić w ciągu tego żywota. Te małe uśmieszki, prychnięcia, wygłupy, czy wyłupione oczy. Podrygujące pióra, skaczące skrzydła. Był jedyny w swoim rodzaju i niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto uważa, iż jest inaczej.
Mimo śmiechu i jakiegoś takiego ciepła na duchu niepokój dalej się między nami zalęgał i nie zapowiadało się na to, żeby dało się go w najbliższym czasie przepędzić.
Skinąłem głową, dalej nie wyciągając dłoni z objęcia, a nawet przyciągając chłopaka bliżej, bo to było chyba to, czego obaj potrzebowaliśmy. Względnego wsparcia drugiej jednostki, bliskości i świadomości, że nie jesteśmy w tym sami.
— Dasz radę, mała cholero — mruknąłem tylko, niby pokrzepiająco, jednak dało się usłyszeć w całym wyrażeniu nutkę zwątpienia. — Nic ci nie zrobi... Prawda? — dodałem niepewnie, zerkając na niego kątem oka.
— Demon... — odparł krótko, niemrawo, dziwnie łapiąc powietrze. Sam zmarszczyłem brwi zaniepokojony takim obrotem sytuacji, bo wszystko brzmiało lepiej od „demona”. Bo wszystko było mniej groźne niż „demon”. Żałowałem, że nie była to jakaś moczymorda, która postanowiła zrobić sobie z miejsca publicznego latrynę. Przynajmniej ominęlibyśmy nerwowe spojrzenia i niepewne zachowania. — A czego chciało? Nie wiem. Może przyszedł tu za moim zapachem. — Za jego zapachem? Polują na niego? W sumie, z tego, co szło słyszeć anioły i demony, jakoś szczególnie za sobą nie przepadały, ba, demony ogólnie za nikim nie przepadały i można było to wyczuć z kilometra.
Wzdrygnąłem się, gdy dłoń zacisnęła się na tej mojej, tak nerwowo, tak dramatycznie i mocno, jakby miał mi zaraz spaść w bezdenną dziurę, czy coś w tym stylu.
— Wybacz... To pewnie skurcz. Przez brak magnezu — powiedział twardo, na co uśmiechnąłem się pod nosem. Stworzenie nad wyraz urocze teraz przebijało wszelakiej maści skale, które mogłem ustanowić w ciągu tego żywota. Te małe uśmieszki, prychnięcia, wygłupy, czy wyłupione oczy. Podrygujące pióra, skaczące skrzydła. Był jedyny w swoim rodzaju i niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto uważa, iż jest inaczej.
Mimo śmiechu i jakiegoś takiego ciepła na duchu niepokój dalej się między nami zalęgał i nie zapowiadało się na to, żeby dało się go w najbliższym czasie przepędzić.
Skinąłem głową, dalej nie wyciągając dłoni z objęcia, a nawet przyciągając chłopaka bliżej, bo to było chyba to, czego obaj potrzebowaliśmy. Względnego wsparcia drugiej jednostki, bliskości i świadomości, że nie jesteśmy w tym sami.
— Dasz radę, mała cholero — mruknąłem tylko, niby pokrzepiająco, jednak dało się usłyszeć w całym wyrażeniu nutkę zwątpienia. — Nic ci nie zrobi... Prawda? — dodałem niepewnie, zerkając na niego kątem oka.
Od Aurory do Sakita
Wzięłam łyczek rumiankowej herbaty i spojrzałam na swoją towarzyszkę. Była nią starsza kobieta, Meredith, moja sąsiadka z drugiego brzegu rzeki, która oddzielała nasze posesje. Uśmiechnęłam się do niej delikatnie, by dodać jej otuchy. Nosiła na swoich barkach wiele. Za wiele, jak na swój wiek. Podziwiałam ją. Była niezwykle silną i dobroduszną kobietą. Pomagałyśmy sobie nawzajem. Teraz była moja kolej.
Obie siedziałyśmy w altanie z białego kamienia, która się znajdowała niedaleko mojego domu. Jej masywne kolumny oplatał bluszcz. Uwielbiałam to miejsce.
Meredith również upiła łyk herbaty.
- Mój Howard ciągle cierpi na bóle kręgosłupa. Nie narzeka, udaje, że wszystko jest w porządku, ale widzę, jak mu jest ciężko. Próbowałam już wielu lekarstw, ale żadne nie zadziałało. W dodatku moja siostra rozchorowała się. Jej stan nie pozwala jej na wychodzenie z domu. Będę musiała udać się do niej z pomocą.- staruszka wbiła wzrok w złocisty napar. Dobrze znałam męża pani Meredith. Był uczciwym, pracowitym człowiekiem o dobrym sercu. Praca młynarza, którą wykonywał nie należała do najlżejszysz. Siostrę mojej sąsiadki natomiast znałam jedynie z jej opowieści. Opisywała ją jako pogodną i spokojną mieszkankę stolicy Merkez.
Meredith oczekiwała na jakąkolwiek radę z mojej strony.
- Nie martw się, moja droga. Mam w domu zapas maści rozgrzewających, które pomogą pani mężowi. - powiedziałam z uśmiechem. Dokończyłyśmy herbatę i przeszłyśmy do mojego domu.
Od razu udałam się do pokoju sprawującego funkcję magazynu i zdjęłam z drewnianej półki niewielką miskę z przykrywką, wykonaną z gliny. Znajdowała się w niej maść, którą zrobiłam z wielu ziół o leczniczych właściwościach. Podałam przedmiot kobiecie.
-Dziękuję, kochana. Ile jestem ci winna?
- To prezent. - odparłam z uśmiechem.
-...Może chciałabyś pojechać z nami do mojej siostry? Czułabym się pewniej, mając cię u mego boku.
-Z przyjemnością wam pomogę.
- Pojutrze w stolicy odbędzie się festyn. Król organizuje go co roku na powitanie wiosny. Osobiście wita przybyłych wraz z księżniczkami i książętami. - powiedziała kobieta z uśmiechem. W moich oczach pojawił się błysk. Książę? Najprawdziwszy? Taki, jak w książkach i opowieściach Elinor? Na mojej twarzy rozkwitł szeroki uśmiech, a ja sama odpłynęłam wraz ze swoją wyobraźnią. Najprawdziwszy książę...
Na ziemię ściągnął mnie śmiech Meredith.
- Rozumiem, że chciałabyś na niego pójść. - bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- Jeszcze jak bardzo. - potwierdziłam, składając dłonie jak do modlitwy. Od zawsze marzyłam, żeby spotkać jakiegoś księcia.
Meredith uśmiechnęła się do mnie.
- Muszę już iść. Mamy mało czasu na spakowane bagaży. Jeśli zdecydujesz się z nami jechać, wyjeżdżamy zaraz po wschodzie słońca. - to powiedziawszy, kobieta pożegnała się ze mną i wyszła. Euforia rozsadzała mnie od środka. Miałam ochotę skakać, tańczyć i śmiać się. Najprawdziwszy książę...
Czym prędzej wybiegłam z domu nad jezioro, zamieszkiwało przez moje przyjaciółki - nimfy i rusałki. Opowiedziałam im o tym, czego się dowiedziałam od Meredith na jednym wdechu. Byłam zaskoczona tym, ile powietrza mogą pomieścić moje płuca.
Ze zniecierpliwieniem czekałam na jakąkolwiek reakcję z ich strony. Jednorożce, które wcześniej zamierzała ugasić swoje pragnienie, znieruchomiały w połowie ruchu. Rusałki i nimfy patrzyły to na mnie, to na siebie, jakby niepewne, co do tego pomysłu. Według mnie był świetny.
-Wiesz..- zaczął jeden z jednorożców - nie sądzę, by był to najlepszy pomysł. To bardzo daleko, nie znasz tamtego miasta, ani ludzi.
- Znam Meredith. - nie zamierzałam ustąpić. W końcu okazja zobaczenia prawdziwego księcia nie zdarza się codziennie.
- Chodzi mi o innych mieszkańców. Tych, którzy nie przepadają za innymi rasami. Co, jeśli coś ci się stanie?
- Poradzę sobie. Jestem już prawie dorosła.
- Ludzie mają broń i znają różne sztuczki, żeby przechwycić przedstawicieli innych ras. Potem ich torturują, sprzedają, robią z nich niewolników lub od razu zabijają. Nie chcę, żebyś dołączyła do tych nieszczęśników. - wszystkie jednorożce poparły głos kolegi. Poczułam. Jak cały entuzjazm ze mnie ulatuje, ustępując miejsca ciężkim chmurom przygnębienia, które zasłaniały słońce swoimi szarymi cielskami i przygniatały mnie. To bolało.
-...Chyba macie rację...- odparłam cicho po chwili milczenia.
- To ja już pójdę... Nie chcę wam przeszkadzać. - automatycznie przywołałam na twarz uśmiech i zniknęłam za drzewami.
Usiadłam w cieniu drzew na ciemnozielonej trawie. Nie miałam już ochoty absolutnie na nic. Moi przyjaciele we mnie nie wierzyli. Uważali, że nie dam sobie rady w nowym świecie.
Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam nogi rękoma. Twarz ukryłam między kolanami. Mam tak po prostu zrezygnować ze swojego marzenia? Z trudem powstrzymywałam się przed wypuszczeniem ze swoich oczu strumieni łez. Swoim pieczeniem nie ułatwiały mi zadania. Poddać się czy zaryzykować? Draco przytulił się do mnie.
"Pokażę im, że doskonale dam sobie radę. Poza tym siostra Meredith potrzebuje pomocy." powiedziałam sobie w myślach i wstałam na równe nogi. Nie zamierzałem poddać sie tak łatwo. Czekałam na tego księcia całe życie i zobaczę go, choćbym miała przeszukać całe Merkez.
Pobiegłam do domu i zebrałam kilka uplecionych przeze mnie koszy i wystruganych zabawek. Udałam się z nimi do miejsca, które najczęściej zajmowali kupcy. Sprzedałam wszystko po sumie, zadowalającej obie strony. Następnie zabrałam się za porządki w domu, jak i wokół niego. Na koniec wzięłam kąpiel i poszłam spać.
***
Obudziłam się kilka godzin przed słońcem. Od razu zasłałam łóżko i usiadłam przed toaletką, którą sama zrobiłam. Przypominała kilka splecionych ze sobą drzewek, które utrzymywały owalne lustro, a ich korzenie zdawały się znikać w podłodze.
Uczesałam włosy i zaplotłam je w luźny warkocz z dodatkiem błękitnej wstążki i drobnych kwiatów. Następnie ubrałam białą halkę i skromną sukienkę w tym samym kolorze. Jej rękawy były krótkie. Zdobiła ją różowa wstążka. Na stopy ubrałam sandały wykonane cienkich pędów drzew. Dotknęłam jeszcze palcami naszyjnika, myśląc o swoich rodzicach z nadzieją, że kiedyś ich odnajdę. Dla przyjaciół zostawiłam list, informujący ich, jaką decyzję podjęłam.
Po dodaniu do ubioru swojej czarnej peleryny z kapturem, wyszłam z domu, biorąc ze sobą śpiącego Draco oraz wcześniej spakowaną torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Przytuliłam smoczą kulkę do piersi. Na kostkach czułam muśnięcia soczystych źdźbeł szmaragdowej trawy, ozdobionych wilgotnym perłami rosy. Zamknęłam oczy i wciągnęłam nosem zapach, który pozostawił po sobie wieczorny deszcz. Wszystkie istoty zamieszkujące okolicę jeszcze smacznie spały. Bojąc się, że je zbudzę, stąpałam jak najciszej.
Gdy znalazłam się nad rzeką, przeskoczyłam na jej drugi brzeg po kamieniach. Lądując na trawie, zauważyłam Meredith, wychodzącą z domu. Pomachałam jej oraz Howardowi na powitanie. Uśmiechnęli się do mnie i załadowali bagaże na wóz, w tym mój. Usiadłam na sianie, gdy małżeństwo zajęło miejsce woźnicy.
- Jak się pan czuje?
- O niebo lepiej, moja droga. Bardzo dziękuję Ci za pomoc. - powiedział radośnie pan Howard. Ich ogier ruszył wolno, by z czasem przyspieszyć. Z uśmiechem obserwowałam wschodzące słońce. Już nie mogłam doczekać się widoku stolicy Merkez. Droga minęła nam spokojnie w przyjaznej atmosferze. Draco był na początku zdziwiony swoim położeniem, ale uspokoiłam go. W czasie jazdy słuchałam z uwagą opowieści Meredith o Merkez. Wzbudzały one moją ciekawość.
Na miejsce dotarliśmy dopiero w nocy. Spojrzałam na czarny atłas, ozdabiany kryształami. Niebo w stolicy Merkez różniło się od tego nad moim domem.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos Meredith, zapraszającej moją osobę do domu swojej siostry. Był on nieduży, ale uroczy. Jasne barwy nadawały mu przyjazny klimat. Meredith przydzieliła mi sypialnię na poddaszu. Na wprost drzwi znajdowało się niewielkie okno. Po lewej stało łóżko oraz stolik, na którego blacie paliła się świeca. Prawą stronę natomiast zdobiła szafa. Włożyłam do niej swój bagaż. Następnie udałam się na spotkanie z właścicielką domu.
- Witaj, moje dziecko. - powiedziała staruszka, spojrzawszy na mnie z uśmiechem. Odwzajemniłam go i zbliżyłam się do chorej.
-Jak ci na imię?
-Aurora, pani.- powiedziałam, kłaniając się lekko.
- Miło mi jest Cię poznać. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Ja jestem Eudora. - kobieta wyciągnęła ku mnie dłoń. Uścisnęłam ją, od razu rozpoznając przy tym chorobę. Wynikała ze zwykłego przemęczenia i przeziębienia, które zignorowane, nasiliło się. Natychmiast zabrałam się do pracy. Przygotowałam jej ciepłe okłady i napar z ziół.
Gdy zrobiłam już wszystko, co w mojej mocy, ułożyłam staruszkę do snu z garnkiem ciepłej wody pod kołdrą. Zasnęłam zmęczona drogą na krześle obok łóżka Eudory.
Obudziły mnie złote promienie słońca, padające na moją twarz. Spojrzałam na śpiącą staruszkę. Była spokojna, a gorączka ustąpiła. Cieszyło mnie to. Wzięłam zimny już garnek i poszłam z nim do kuchni. Zostałam w niej Meredith, która przygotowywała śniadanie.
-Witaj, kochanie. - kobieta odwróciła się do mnie z uśmiechem.
- Dzień dobry. - powiedziałam, zaglądając jej przez ramię. Kobieta obierała warzywa.
- Co to będzie?
- Zupa.
- Mogę pomóc? - zapytałam. Kobieta jedynie uśmiechnęła się, więc dołączyłam do niej, uznając to za "tak".
- Jak ci się spało, Auroro?
- Dobrze. A pani i mężowi?
- Howard szybko zasnął, zmęczony, a ja martwiłam się o Eudorę. - Meredith posmutniała.
- Pani siostrze nic nie dolega. Po prostu się zaniedbała.- powiedziałam, wrzucając skrojone warzywa do garnka.
Gdy posiłek był gotowy, Meredith zaniosła go mężowi i siostrze. Eudora otrzymała dodatkowo ode mnie lekarstwa.
Po umyciu i poprawieniu swojego wyglądu, wybiegłam radosna z domu. Nakarmiłam konia, który dzielnie zniósł całą podróż i pogłaskałam go. Draco ułożył się na sianie obok ogiera. Przytuliłam go i pozwoliłam mu się zdrzemnąć. Sama udałam się do miasta.
Stolica Merkez była pięknie przystrojona. Pomiędzy budynkami zwisały uplecione z kwiatów girlandy, tworząc dachy nad drogami, które zdobiły rozsypane prawdziwe i namalowane kwiaty. Kupcy rozstawiali swoje stanowiska, by powitać przybyłych lokalnymi towarami. Nie mogłam się doczekać rozpoczęcia festynu. Rozglądałam się dookoła, zafascynowana nowym miejscem. Wszystko tak bardzo różniło się od tego, co znałam. Im bliżej było południa, tym więcej osób mijałam. Po chwili musiałam uważać, żeby nie zostać stratowana przez konie. Udałam się z innymi w kierunku centrum miasta, oni szybkim krokiem, a ja - biegiem. Przez emocje mi towarzyszące miałam wrażenie, że latam.
Wszyscy, łącznie ze mną, zatrzymali się przed podwyższeniem, obsypanym kwiatami. Cudem udało mi się zdobyć miejsce tuż przy nim. Wkrótce wszedł na nie mężczyzna w koronie - zapewne król Yaradan. Władca rozłożył uniesione dłonie i zaczął mówić donośnym głosem.
-Witam wszystkich zebranych na uroczystym powitaniu wiosny. To właśnie dziś zima ustępuje miejsca swej pięknej siostrze. Natura budzi się do życia, a każde stworzenie zaczyna nowy rozdział... Życzę wszystkim mieszkańcom, jak i gościom, pomyślności w nowej porze roku oraz dobrej zabawy. - na podest weszły dzieci króla. Stanęłam na palcach, by móc im się przyjrzeć.
-Niechaj zacznie się festyn!- wykrzyknął władca, a wszyscy nagle się poderwali do wiwatu. Przed oczami mignęły mi ciemne włosy jednego z książąt, gdy nieumyślnie popchnięta przez kilka osób, straciłam równowagę i zaliczyłam bliskie spotkanie z jakimś mężczyzną oraz kostką brukową. Bolało. Podniosłam się, przepraszając przy tym kilkukrotnie nieznajomego i masując obolałe ramię. Mężczyzna wstał wyraźnie niezadowolony i zaczął szybko zbierać z ulicy biżuterię, kiedy zorientował się, że brakuje jej w kieszeniach. Jego ubrania były podarte, głowa zgolona na łyso, a połowę jego twarzy szpeciła długa blizna. Nieznajomy przeniósł na mnie wrogie spojrzenie. Nagle zostałam chwycona przez niego za przód peleryny przy szyi.
-Co ty sobie wyobrażasz?! Chcesz narobić sobie kłopotów?!- wrzeszczał nieznajomy, szarpiąc mną. Bałam się go. Bardzo. Nagle zamilkł, patrząc na moją szyję. Szybko ją zasłoniłam, gdy dotarło do mnie, że musiał zobaczyć moją pamiątkę po rodzicach - naszyjnik z klejnotem.
-...Daj mi to, a zapomnę o całej sprawie. - mruknął mężczyzna, wyciągając dłoń. Pokręciłam przecząco głową. Nieznajomy chwycił mnie za gardło, lecz ja dalej zasłaniałam naszyjnik dłońmi.
-Dawaj, pukim dobry!
-Nie.
Wtem poczułam silne uderzenie o cegły i równie nieprzyjemny ból pleców. Za sobą wyczułam ścianę budynku.
Gdy nieznajomy uniósł pięść, by zadać mi kolejny cios, zamknęłam oczy. Ale niczego nie poczułam. Niepewnie uchyliłam powieki. Mój oprawca patrzył z przerażeniem na młodzieńca, który trzymał jego nadgarstek w żelaznym uścisku. Również uniosłam na niego wzrok. Na spokojnej twarzy dostrzegłam soczyście zielone oczy. Utonęłam w nich, zapomniawszy o celu swojej podróży, a na chwilę nawet tego, jak mam na imię.
Ocknęłam się dopiero, gdy ciało złodzieja uderzyło o tą samą ścianę, co ja poprzednio. Młodzieniec najwyraźniej mnie nie zauważył, zajęty kłótnią z mężczyzną. Chyba się znali. I nie lubili się. Z awantury zrozumiałam, że chodzi o interesy. Złodziej został pobity, a jego łup - odebrany. Spojrzałam na oddalającego się zbira, następnie wracając wzrokiem do swojego wybawcy. Po szybkim namyśle udałam się za nim.
-...Dziękuję za pomoc.- zaczęłam. Odpowiedziało mi milczenie.
- Jak ci na imię?- starałam się jakoś zacząć rozmowę. Dalej cisza. Przyspieszyłam, wyprzedzając chłopaka i stanęłam przed nim, zmuszając go do zatrzymania się i zwrócenia na mnie uwagi.
- Jestem Aurora i dziękuję ci za ratunek.- powiedziałam na jednym wdechu. Młodzieniec spojrzał na mnie zdziwiony.
- Jak ci na imię?- ponowiłam pytanie.
-...Sakit. - odparł po chwili niepewnie, jakby coś go zdziwiło w moim zachowaniu. Następnie znowu poszedł dalej. Pobiegłam za nim.
- Gdzie idziesz?
- To chyba nie twoja sprawa.
- Wybacz, jeśli cię uraziłam... Znasz to miasto?- szukałam odpowiednich słów, ponieważ "Cześć, może wybierzemy się na festyn i poznamy lepiej? Może ci się odwdzięczę." brzmiało jakoś dziwnie.
<Sakit? Co powiesz na mały wypad?>
Obie siedziałyśmy w altanie z białego kamienia, która się znajdowała niedaleko mojego domu. Jej masywne kolumny oplatał bluszcz. Uwielbiałam to miejsce.
Meredith również upiła łyk herbaty.
- Mój Howard ciągle cierpi na bóle kręgosłupa. Nie narzeka, udaje, że wszystko jest w porządku, ale widzę, jak mu jest ciężko. Próbowałam już wielu lekarstw, ale żadne nie zadziałało. W dodatku moja siostra rozchorowała się. Jej stan nie pozwala jej na wychodzenie z domu. Będę musiała udać się do niej z pomocą.- staruszka wbiła wzrok w złocisty napar. Dobrze znałam męża pani Meredith. Był uczciwym, pracowitym człowiekiem o dobrym sercu. Praca młynarza, którą wykonywał nie należała do najlżejszysz. Siostrę mojej sąsiadki natomiast znałam jedynie z jej opowieści. Opisywała ją jako pogodną i spokojną mieszkankę stolicy Merkez.
Meredith oczekiwała na jakąkolwiek radę z mojej strony.
- Nie martw się, moja droga. Mam w domu zapas maści rozgrzewających, które pomogą pani mężowi. - powiedziałam z uśmiechem. Dokończyłyśmy herbatę i przeszłyśmy do mojego domu.
Od razu udałam się do pokoju sprawującego funkcję magazynu i zdjęłam z drewnianej półki niewielką miskę z przykrywką, wykonaną z gliny. Znajdowała się w niej maść, którą zrobiłam z wielu ziół o leczniczych właściwościach. Podałam przedmiot kobiecie.
-Dziękuję, kochana. Ile jestem ci winna?
- To prezent. - odparłam z uśmiechem.
-...Może chciałabyś pojechać z nami do mojej siostry? Czułabym się pewniej, mając cię u mego boku.
-Z przyjemnością wam pomogę.
- Pojutrze w stolicy odbędzie się festyn. Król organizuje go co roku na powitanie wiosny. Osobiście wita przybyłych wraz z księżniczkami i książętami. - powiedziała kobieta z uśmiechem. W moich oczach pojawił się błysk. Książę? Najprawdziwszy? Taki, jak w książkach i opowieściach Elinor? Na mojej twarzy rozkwitł szeroki uśmiech, a ja sama odpłynęłam wraz ze swoją wyobraźnią. Najprawdziwszy książę...
Na ziemię ściągnął mnie śmiech Meredith.
- Rozumiem, że chciałabyś na niego pójść. - bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- Jeszcze jak bardzo. - potwierdziłam, składając dłonie jak do modlitwy. Od zawsze marzyłam, żeby spotkać jakiegoś księcia.
Meredith uśmiechnęła się do mnie.
- Muszę już iść. Mamy mało czasu na spakowane bagaży. Jeśli zdecydujesz się z nami jechać, wyjeżdżamy zaraz po wschodzie słońca. - to powiedziawszy, kobieta pożegnała się ze mną i wyszła. Euforia rozsadzała mnie od środka. Miałam ochotę skakać, tańczyć i śmiać się. Najprawdziwszy książę...
Czym prędzej wybiegłam z domu nad jezioro, zamieszkiwało przez moje przyjaciółki - nimfy i rusałki. Opowiedziałam im o tym, czego się dowiedziałam od Meredith na jednym wdechu. Byłam zaskoczona tym, ile powietrza mogą pomieścić moje płuca.
Ze zniecierpliwieniem czekałam na jakąkolwiek reakcję z ich strony. Jednorożce, które wcześniej zamierzała ugasić swoje pragnienie, znieruchomiały w połowie ruchu. Rusałki i nimfy patrzyły to na mnie, to na siebie, jakby niepewne, co do tego pomysłu. Według mnie był świetny.
-Wiesz..- zaczął jeden z jednorożców - nie sądzę, by był to najlepszy pomysł. To bardzo daleko, nie znasz tamtego miasta, ani ludzi.
- Znam Meredith. - nie zamierzałam ustąpić. W końcu okazja zobaczenia prawdziwego księcia nie zdarza się codziennie.
- Chodzi mi o innych mieszkańców. Tych, którzy nie przepadają za innymi rasami. Co, jeśli coś ci się stanie?
- Poradzę sobie. Jestem już prawie dorosła.
- Ludzie mają broń i znają różne sztuczki, żeby przechwycić przedstawicieli innych ras. Potem ich torturują, sprzedają, robią z nich niewolników lub od razu zabijają. Nie chcę, żebyś dołączyła do tych nieszczęśników. - wszystkie jednorożce poparły głos kolegi. Poczułam. Jak cały entuzjazm ze mnie ulatuje, ustępując miejsca ciężkim chmurom przygnębienia, które zasłaniały słońce swoimi szarymi cielskami i przygniatały mnie. To bolało.
-...Chyba macie rację...- odparłam cicho po chwili milczenia.
- To ja już pójdę... Nie chcę wam przeszkadzać. - automatycznie przywołałam na twarz uśmiech i zniknęłam za drzewami.
Usiadłam w cieniu drzew na ciemnozielonej trawie. Nie miałam już ochoty absolutnie na nic. Moi przyjaciele we mnie nie wierzyli. Uważali, że nie dam sobie rady w nowym świecie.
Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam nogi rękoma. Twarz ukryłam między kolanami. Mam tak po prostu zrezygnować ze swojego marzenia? Z trudem powstrzymywałam się przed wypuszczeniem ze swoich oczu strumieni łez. Swoim pieczeniem nie ułatwiały mi zadania. Poddać się czy zaryzykować? Draco przytulił się do mnie.
"Pokażę im, że doskonale dam sobie radę. Poza tym siostra Meredith potrzebuje pomocy." powiedziałam sobie w myślach i wstałam na równe nogi. Nie zamierzałem poddać sie tak łatwo. Czekałam na tego księcia całe życie i zobaczę go, choćbym miała przeszukać całe Merkez.
Pobiegłam do domu i zebrałam kilka uplecionych przeze mnie koszy i wystruganych zabawek. Udałam się z nimi do miejsca, które najczęściej zajmowali kupcy. Sprzedałam wszystko po sumie, zadowalającej obie strony. Następnie zabrałam się za porządki w domu, jak i wokół niego. Na koniec wzięłam kąpiel i poszłam spać.
***
Obudziłam się kilka godzin przed słońcem. Od razu zasłałam łóżko i usiadłam przed toaletką, którą sama zrobiłam. Przypominała kilka splecionych ze sobą drzewek, które utrzymywały owalne lustro, a ich korzenie zdawały się znikać w podłodze.
Uczesałam włosy i zaplotłam je w luźny warkocz z dodatkiem błękitnej wstążki i drobnych kwiatów. Następnie ubrałam białą halkę i skromną sukienkę w tym samym kolorze. Jej rękawy były krótkie. Zdobiła ją różowa wstążka. Na stopy ubrałam sandały wykonane cienkich pędów drzew. Dotknęłam jeszcze palcami naszyjnika, myśląc o swoich rodzicach z nadzieją, że kiedyś ich odnajdę. Dla przyjaciół zostawiłam list, informujący ich, jaką decyzję podjęłam.
Po dodaniu do ubioru swojej czarnej peleryny z kapturem, wyszłam z domu, biorąc ze sobą śpiącego Draco oraz wcześniej spakowaną torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Przytuliłam smoczą kulkę do piersi. Na kostkach czułam muśnięcia soczystych źdźbeł szmaragdowej trawy, ozdobionych wilgotnym perłami rosy. Zamknęłam oczy i wciągnęłam nosem zapach, który pozostawił po sobie wieczorny deszcz. Wszystkie istoty zamieszkujące okolicę jeszcze smacznie spały. Bojąc się, że je zbudzę, stąpałam jak najciszej.
Gdy znalazłam się nad rzeką, przeskoczyłam na jej drugi brzeg po kamieniach. Lądując na trawie, zauważyłam Meredith, wychodzącą z domu. Pomachałam jej oraz Howardowi na powitanie. Uśmiechnęli się do mnie i załadowali bagaże na wóz, w tym mój. Usiadłam na sianie, gdy małżeństwo zajęło miejsce woźnicy.
- Jak się pan czuje?
- O niebo lepiej, moja droga. Bardzo dziękuję Ci za pomoc. - powiedział radośnie pan Howard. Ich ogier ruszył wolno, by z czasem przyspieszyć. Z uśmiechem obserwowałam wschodzące słońce. Już nie mogłam doczekać się widoku stolicy Merkez. Droga minęła nam spokojnie w przyjaznej atmosferze. Draco był na początku zdziwiony swoim położeniem, ale uspokoiłam go. W czasie jazdy słuchałam z uwagą opowieści Meredith o Merkez. Wzbudzały one moją ciekawość.
***
Na miejsce dotarliśmy dopiero w nocy. Spojrzałam na czarny atłas, ozdabiany kryształami. Niebo w stolicy Merkez różniło się od tego nad moim domem.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos Meredith, zapraszającej moją osobę do domu swojej siostry. Był on nieduży, ale uroczy. Jasne barwy nadawały mu przyjazny klimat. Meredith przydzieliła mi sypialnię na poddaszu. Na wprost drzwi znajdowało się niewielkie okno. Po lewej stało łóżko oraz stolik, na którego blacie paliła się świeca. Prawą stronę natomiast zdobiła szafa. Włożyłam do niej swój bagaż. Następnie udałam się na spotkanie z właścicielką domu.
- Witaj, moje dziecko. - powiedziała staruszka, spojrzawszy na mnie z uśmiechem. Odwzajemniłam go i zbliżyłam się do chorej.
-Jak ci na imię?
-Aurora, pani.- powiedziałam, kłaniając się lekko.
- Miło mi jest Cię poznać. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Ja jestem Eudora. - kobieta wyciągnęła ku mnie dłoń. Uścisnęłam ją, od razu rozpoznając przy tym chorobę. Wynikała ze zwykłego przemęczenia i przeziębienia, które zignorowane, nasiliło się. Natychmiast zabrałam się do pracy. Przygotowałam jej ciepłe okłady i napar z ziół.
Gdy zrobiłam już wszystko, co w mojej mocy, ułożyłam staruszkę do snu z garnkiem ciepłej wody pod kołdrą. Zasnęłam zmęczona drogą na krześle obok łóżka Eudory.
***
Obudziły mnie złote promienie słońca, padające na moją twarz. Spojrzałam na śpiącą staruszkę. Była spokojna, a gorączka ustąpiła. Cieszyło mnie to. Wzięłam zimny już garnek i poszłam z nim do kuchni. Zostałam w niej Meredith, która przygotowywała śniadanie.
-Witaj, kochanie. - kobieta odwróciła się do mnie z uśmiechem.
- Dzień dobry. - powiedziałam, zaglądając jej przez ramię. Kobieta obierała warzywa.
- Co to będzie?
- Zupa.
- Mogę pomóc? - zapytałam. Kobieta jedynie uśmiechnęła się, więc dołączyłam do niej, uznając to za "tak".
- Jak ci się spało, Auroro?
- Dobrze. A pani i mężowi?
- Howard szybko zasnął, zmęczony, a ja martwiłam się o Eudorę. - Meredith posmutniała.
- Pani siostrze nic nie dolega. Po prostu się zaniedbała.- powiedziałam, wrzucając skrojone warzywa do garnka.
Gdy posiłek był gotowy, Meredith zaniosła go mężowi i siostrze. Eudora otrzymała dodatkowo ode mnie lekarstwa.
Po umyciu i poprawieniu swojego wyglądu, wybiegłam radosna z domu. Nakarmiłam konia, który dzielnie zniósł całą podróż i pogłaskałam go. Draco ułożył się na sianie obok ogiera. Przytuliłam go i pozwoliłam mu się zdrzemnąć. Sama udałam się do miasta.
Stolica Merkez była pięknie przystrojona. Pomiędzy budynkami zwisały uplecione z kwiatów girlandy, tworząc dachy nad drogami, które zdobiły rozsypane prawdziwe i namalowane kwiaty. Kupcy rozstawiali swoje stanowiska, by powitać przybyłych lokalnymi towarami. Nie mogłam się doczekać rozpoczęcia festynu. Rozglądałam się dookoła, zafascynowana nowym miejscem. Wszystko tak bardzo różniło się od tego, co znałam. Im bliżej było południa, tym więcej osób mijałam. Po chwili musiałam uważać, żeby nie zostać stratowana przez konie. Udałam się z innymi w kierunku centrum miasta, oni szybkim krokiem, a ja - biegiem. Przez emocje mi towarzyszące miałam wrażenie, że latam.
Wszyscy, łącznie ze mną, zatrzymali się przed podwyższeniem, obsypanym kwiatami. Cudem udało mi się zdobyć miejsce tuż przy nim. Wkrótce wszedł na nie mężczyzna w koronie - zapewne król Yaradan. Władca rozłożył uniesione dłonie i zaczął mówić donośnym głosem.
-Witam wszystkich zebranych na uroczystym powitaniu wiosny. To właśnie dziś zima ustępuje miejsca swej pięknej siostrze. Natura budzi się do życia, a każde stworzenie zaczyna nowy rozdział... Życzę wszystkim mieszkańcom, jak i gościom, pomyślności w nowej porze roku oraz dobrej zabawy. - na podest weszły dzieci króla. Stanęłam na palcach, by móc im się przyjrzeć.
-Niechaj zacznie się festyn!- wykrzyknął władca, a wszyscy nagle się poderwali do wiwatu. Przed oczami mignęły mi ciemne włosy jednego z książąt, gdy nieumyślnie popchnięta przez kilka osób, straciłam równowagę i zaliczyłam bliskie spotkanie z jakimś mężczyzną oraz kostką brukową. Bolało. Podniosłam się, przepraszając przy tym kilkukrotnie nieznajomego i masując obolałe ramię. Mężczyzna wstał wyraźnie niezadowolony i zaczął szybko zbierać z ulicy biżuterię, kiedy zorientował się, że brakuje jej w kieszeniach. Jego ubrania były podarte, głowa zgolona na łyso, a połowę jego twarzy szpeciła długa blizna. Nieznajomy przeniósł na mnie wrogie spojrzenie. Nagle zostałam chwycona przez niego za przód peleryny przy szyi.
-Co ty sobie wyobrażasz?! Chcesz narobić sobie kłopotów?!- wrzeszczał nieznajomy, szarpiąc mną. Bałam się go. Bardzo. Nagle zamilkł, patrząc na moją szyję. Szybko ją zasłoniłam, gdy dotarło do mnie, że musiał zobaczyć moją pamiątkę po rodzicach - naszyjnik z klejnotem.
-...Daj mi to, a zapomnę o całej sprawie. - mruknął mężczyzna, wyciągając dłoń. Pokręciłam przecząco głową. Nieznajomy chwycił mnie za gardło, lecz ja dalej zasłaniałam naszyjnik dłońmi.
-Dawaj, pukim dobry!
-Nie.
Wtem poczułam silne uderzenie o cegły i równie nieprzyjemny ból pleców. Za sobą wyczułam ścianę budynku.
Gdy nieznajomy uniósł pięść, by zadać mi kolejny cios, zamknęłam oczy. Ale niczego nie poczułam. Niepewnie uchyliłam powieki. Mój oprawca patrzył z przerażeniem na młodzieńca, który trzymał jego nadgarstek w żelaznym uścisku. Również uniosłam na niego wzrok. Na spokojnej twarzy dostrzegłam soczyście zielone oczy. Utonęłam w nich, zapomniawszy o celu swojej podróży, a na chwilę nawet tego, jak mam na imię.
Ocknęłam się dopiero, gdy ciało złodzieja uderzyło o tą samą ścianę, co ja poprzednio. Młodzieniec najwyraźniej mnie nie zauważył, zajęty kłótnią z mężczyzną. Chyba się znali. I nie lubili się. Z awantury zrozumiałam, że chodzi o interesy. Złodziej został pobity, a jego łup - odebrany. Spojrzałam na oddalającego się zbira, następnie wracając wzrokiem do swojego wybawcy. Po szybkim namyśle udałam się za nim.
-...Dziękuję za pomoc.- zaczęłam. Odpowiedziało mi milczenie.
- Jak ci na imię?- starałam się jakoś zacząć rozmowę. Dalej cisza. Przyspieszyłam, wyprzedzając chłopaka i stanęłam przed nim, zmuszając go do zatrzymania się i zwrócenia na mnie uwagi.
- Jestem Aurora i dziękuję ci za ratunek.- powiedziałam na jednym wdechu. Młodzieniec spojrzał na mnie zdziwiony.
- Jak ci na imię?- ponowiłam pytanie.
-...Sakit. - odparł po chwili niepewnie, jakby coś go zdziwiło w moim zachowaniu. Następnie znowu poszedł dalej. Pobiegłam za nim.
- Gdzie idziesz?
- To chyba nie twoja sprawa.
- Wybacz, jeśli cię uraziłam... Znasz to miasto?- szukałam odpowiednich słów, ponieważ "Cześć, może wybierzemy się na festyn i poznamy lepiej? Może ci się odwdzięczę." brzmiało jakoś dziwnie.
<Sakit? Co powiesz na mały wypad?>
Od Takako do Akroteastora
Ja to chyba kompletnie nie pasowałam do tego otoczenia. Nie wiem czym się tak przejmowali. Skoro nie było już tego kogoś to po co się tak bardzo martwić. W dodatku trzymało go coś w tym mieście, tylko pytanie co? Chłopcy weszli w pogawędkę, a mnie zaczęło zastanawiać co trzyma tego skrytobójce w tej nudnej wiosce. Livei zadał dość dziwne pytanie na które odpowiedziałam. On chyba nie wierzył mi w moje słowa.
- Jestem tego pewna - odpowiedziałam, wstając na równe nogi z mojego siedziska, które było dość nie wygodne.
- Wy dalej sobie gadajcie, a ja pójdę się rozejrzeć po tej gospodzie - powiedziałam kierując się ku schodom prowadzących na dół. Wyszłam z gospody i skierowałam się w pewno miejsce. Było położone nie daleko od gospody. Chłopcy i tak mnie nie zauważyli więc mogłam śmiało sobie sprawdzić to miejsce. Przeszłam koło kilku drzew z tego co mogłam się zorientować oraz zwierząt do okoła jakby nie było. Zupełnie tak jakby się czegoś bały. Idąc z uśmiechem na twarzy i nadać sobie jakąś piosenkę wymyślona przeze mnie ( mieszanka wszystkich ulubionych piosenek sklejonych w jedną, mówiąc prościej ) natknęłam się na drewnianą chatkę. Zapukałam, ale nikt nie odpowiadał, więc weszłam jak gdyby nigdy nic do środka.
- Przepraszam za najście - powiedziałam wystarczająco głośno po czym przeszłam do zwiedzania chatki.
Kurzu na pewno tutaj nie brakowało, aż mi się kręciło w nosie przez jego nadmiar. Słońce raczej tutaj słabo dochodziło, a zapach panujący w środku nie sprzyjał nosowi. Czułam czyjąś obecność w środku. Nagle ktoś zmierzył w moją stronę z ostrym narzędziem. Oczywiście obroniłam się i odrzuciłam tą osobę od siebie. Jednak może trochę przesadziłam, gdy ta osoba uderzyła wprost w ścianę drewnianej chatki. W dodatku przez to, że belki były trochę spruchniałe człowiek wyleciał aż na zewnątrz. Szybko wyszłam z chatki.
- Kim jesteś? - zapytałam się przyjacielsko.
- Osobą, która ma ciebie zabić - powiedział chłopak o ile się nie pomyliłam sądząc po jego głosie.
Zaczął mnie atakować jakimś ostrym narzędziem. Skoro chciał ze mną potańczyć to czemu by nie. Tańczyliśmy ze sobą wspólnie i o dziwo ten chłopak był w tym całkiem dobry. Zaskoczył mnie nawet kilka razy, ale zdążyłam się obronić. Czując jego aurę zorientowałam się iż on również posiada jakieś magiczne zdolności.
- Czas zacząć prawdziwą walkę! - powiedział, a ja lekko przechyliłam głowę na bok z pytającym wyrazem twarzy. - Uważaj na swoją buźkę, żeby się nie pobrudziła - dodał po czym ruszył. Ja wyjęłam swoją talię kart z których uformowałam wachlarz. To właśnie w taki sposób miałam zamiar walczyć. Nasz wspólny taniec się zaczął.
- Takako czy nic ci nie jest? - usłyszałam zgodny głos obu chłopców, którzy wreszcie raczyli się zjawić.
- Widzicie mój przyjaciel przyszedł mnie odwiedzić więc wasze życie nie są tyle warte co moje - uśmiechnęłam się w ich stronę odpychając chłopaka od siebie. Uderzył prosto w drzewo. - Przepraszam, że tak mocno - skierowałam swoje przeprosiny w stronę nieznajomego.
- Wiecie chłopcy, skoro on już ze mną zatańczył dość długiego walca to teraz sobie odpocznie - powiedziałam radośnie, rzucając w jego stronę karty dzięki którym udało mi się unieruchomić tajemnicza postać. - Głodna jestem! - chwyciłam się za brzuch. - Liivei, chłopcy jesteście może głodni? - spojrzałam się w ich stronę, stając przed nimi.
<Akroteastor?> wybacz za opowiadanie, ale jakoś mi wena się skończyła...
- Jestem tego pewna - odpowiedziałam, wstając na równe nogi z mojego siedziska, które było dość nie wygodne.
- Wy dalej sobie gadajcie, a ja pójdę się rozejrzeć po tej gospodzie - powiedziałam kierując się ku schodom prowadzących na dół. Wyszłam z gospody i skierowałam się w pewno miejsce. Było położone nie daleko od gospody. Chłopcy i tak mnie nie zauważyli więc mogłam śmiało sobie sprawdzić to miejsce. Przeszłam koło kilku drzew z tego co mogłam się zorientować oraz zwierząt do okoła jakby nie było. Zupełnie tak jakby się czegoś bały. Idąc z uśmiechem na twarzy i nadać sobie jakąś piosenkę wymyślona przeze mnie ( mieszanka wszystkich ulubionych piosenek sklejonych w jedną, mówiąc prościej ) natknęłam się na drewnianą chatkę. Zapukałam, ale nikt nie odpowiadał, więc weszłam jak gdyby nigdy nic do środka.
- Przepraszam za najście - powiedziałam wystarczająco głośno po czym przeszłam do zwiedzania chatki.
Kurzu na pewno tutaj nie brakowało, aż mi się kręciło w nosie przez jego nadmiar. Słońce raczej tutaj słabo dochodziło, a zapach panujący w środku nie sprzyjał nosowi. Czułam czyjąś obecność w środku. Nagle ktoś zmierzył w moją stronę z ostrym narzędziem. Oczywiście obroniłam się i odrzuciłam tą osobę od siebie. Jednak może trochę przesadziłam, gdy ta osoba uderzyła wprost w ścianę drewnianej chatki. W dodatku przez to, że belki były trochę spruchniałe człowiek wyleciał aż na zewnątrz. Szybko wyszłam z chatki.
- Kim jesteś? - zapytałam się przyjacielsko.
- Osobą, która ma ciebie zabić - powiedział chłopak o ile się nie pomyliłam sądząc po jego głosie.
Zaczął mnie atakować jakimś ostrym narzędziem. Skoro chciał ze mną potańczyć to czemu by nie. Tańczyliśmy ze sobą wspólnie i o dziwo ten chłopak był w tym całkiem dobry. Zaskoczył mnie nawet kilka razy, ale zdążyłam się obronić. Czując jego aurę zorientowałam się iż on również posiada jakieś magiczne zdolności.
- Czas zacząć prawdziwą walkę! - powiedział, a ja lekko przechyliłam głowę na bok z pytającym wyrazem twarzy. - Uważaj na swoją buźkę, żeby się nie pobrudziła - dodał po czym ruszył. Ja wyjęłam swoją talię kart z których uformowałam wachlarz. To właśnie w taki sposób miałam zamiar walczyć. Nasz wspólny taniec się zaczął.
- Takako czy nic ci nie jest? - usłyszałam zgodny głos obu chłopców, którzy wreszcie raczyli się zjawić.
- Widzicie mój przyjaciel przyszedł mnie odwiedzić więc wasze życie nie są tyle warte co moje - uśmiechnęłam się w ich stronę odpychając chłopaka od siebie. Uderzył prosto w drzewo. - Przepraszam, że tak mocno - skierowałam swoje przeprosiny w stronę nieznajomego.
- Wiecie chłopcy, skoro on już ze mną zatańczył dość długiego walca to teraz sobie odpocznie - powiedziałam radośnie, rzucając w jego stronę karty dzięki którym udało mi się unieruchomić tajemnicza postać. - Głodna jestem! - chwyciłam się za brzuch. - Liivei, chłopcy jesteście może głodni? - spojrzałam się w ich stronę, stając przed nimi.
<Akroteastor?> wybacz za opowiadanie, ale jakoś mi wena się skończyła...
Od Siobhan do Sivika
Podczas czekania na odpowiedź, rozglądałam się wokół. Co to za miasto? Las? Otoczenie? Co to jest to wszystko, co mnie otacza? Słyszałam wszystko, każdy dźwięk, każde bicie serca zwierzęcia, ukrytego wśród drzew. Dobrze jest być czasami wilkiem. W takich chwilach jak ta, próbowałam nie myśleć o wszystkich negatywnych stronach mojego daru. Tak po prostu nie. Opuściłam uszy, wpatrując się w pustą przestrzeń. Wtem usłyszałam, że mojemu towarzyszowi zebrało się na odpowiedź. No nareszcie!
— Nie, nie widziałem, w sumie to dawno tam nie byłem — Powiedział, wyciągając z sakiewki jagody. Oblizując się, obserwowałam, jak je. Co jest ze mną nie tak? W końcu, nikt nie gapi się w taki sposób na innych podczas jedzenia. A mnie było daleko od normalności.
"Idiotka" powiedziałam do siebie w myślach, z trudem odwracając wzrok. Nie, nie przyznam się, że jestem głodna! Nie i już!
— Co nie zmienia faktu, że znam istoty, które mogły go widzieć. —
Ponownie poruszyłam uszami. Ten koleś trzymał mnie w napięciu już tak długo, że będzie lepiej, jak w końcu powie coś porządnego, albo się zdenerwuję. A w takich chwilach, nie mam hamulców.
— A tak właściwie, to na co ci ta informacja? —
- To prywatna sprawa. - Mruknęłam, krzyżując ręce na piersiach. Długo się zastanawiałam, czy odpowiedzieć dokładniej, dopowiedzieć coś albo coś koło tego. Spoglądając na możliwe zakończenia sytuacji, przewróciłam oczami. - Muszę go ubić. Zebrać jego krew do rytuału. To wszystko.
Zaczęłam uderzać ogonem o ziemię, powarkując co jakiś czas. Walczyłam ze sobą, aby nie odezwać się ponownie. Czułam samotność, spowodowaną takim nagłym odłączeniem się od społeczeństwa. Jedyne, co chciałam, to przebrać się, zjeść zwykły posiłek, położyć się w swoim łóżku.. Ale to tylko próżne marzenia. Nie miałam już szansy na normalne życie, dopóki nie wyleczę się z tej okropnej zarazy, jaką jest wilkołactwo.
A patrząc na to, że jest mi gorzej, nie lepiej, wolałabym chyba nadal pozostać sama. Część mnie nie miała jednak nic przeciwko lepszym poznaniu tej osoby, siedzącej przede mną i jedzącej pyszne jagody. Miałam coraz większą ochotę na sorbet jagodowy.
"Nie, Sio!" Pokręciłam delikatnie głową, zamykając oczy "Skup się, skup się na swoim celu!"
Po chwili przeznaczonej na uspokojenie się, spojrzałam ponownie na mężczyznę. W sumie, mógłby być moim przyjacielem, znajomym, a jeśli nie, to przynajmniej rozmówcą na najbliższy czas. Cokolwiek. Aby zapełnić pustkę w sercu, powstałą po wykluczeniu ze społeczeństwa.
(Mam nadzieję, że tym razem dobrze mi wyszło xD)
— Nie, nie widziałem, w sumie to dawno tam nie byłem — Powiedział, wyciągając z sakiewki jagody. Oblizując się, obserwowałam, jak je. Co jest ze mną nie tak? W końcu, nikt nie gapi się w taki sposób na innych podczas jedzenia. A mnie było daleko od normalności.
"Idiotka" powiedziałam do siebie w myślach, z trudem odwracając wzrok. Nie, nie przyznam się, że jestem głodna! Nie i już!
— Co nie zmienia faktu, że znam istoty, które mogły go widzieć. —
Ponownie poruszyłam uszami. Ten koleś trzymał mnie w napięciu już tak długo, że będzie lepiej, jak w końcu powie coś porządnego, albo się zdenerwuję. A w takich chwilach, nie mam hamulców.
— A tak właściwie, to na co ci ta informacja? —
- To prywatna sprawa. - Mruknęłam, krzyżując ręce na piersiach. Długo się zastanawiałam, czy odpowiedzieć dokładniej, dopowiedzieć coś albo coś koło tego. Spoglądając na możliwe zakończenia sytuacji, przewróciłam oczami. - Muszę go ubić. Zebrać jego krew do rytuału. To wszystko.
Zaczęłam uderzać ogonem o ziemię, powarkując co jakiś czas. Walczyłam ze sobą, aby nie odezwać się ponownie. Czułam samotność, spowodowaną takim nagłym odłączeniem się od społeczeństwa. Jedyne, co chciałam, to przebrać się, zjeść zwykły posiłek, położyć się w swoim łóżku.. Ale to tylko próżne marzenia. Nie miałam już szansy na normalne życie, dopóki nie wyleczę się z tej okropnej zarazy, jaką jest wilkołactwo.
A patrząc na to, że jest mi gorzej, nie lepiej, wolałabym chyba nadal pozostać sama. Część mnie nie miała jednak nic przeciwko lepszym poznaniu tej osoby, siedzącej przede mną i jedzącej pyszne jagody. Miałam coraz większą ochotę na sorbet jagodowy.
"Nie, Sio!" Pokręciłam delikatnie głową, zamykając oczy "Skup się, skup się na swoim celu!"
Po chwili przeznaczonej na uspokojenie się, spojrzałam ponownie na mężczyznę. W sumie, mógłby być moim przyjacielem, znajomym, a jeśli nie, to przynajmniej rozmówcą na najbliższy czas. Cokolwiek. Aby zapełnić pustkę w sercu, powstałą po wykluczeniu ze społeczeństwa.
(Mam nadzieję, że tym razem dobrze mi wyszło xD)
Od Ishi do Marco
Prychnęłam cicho, odstawiając z powrotem na stół miskę po truskawkach. Przez ostatnie kilkanaście minut, akurat ona była głównym obiektem mych zainteresowań. W momencie znalazłam się na równych nogach, przy tym dosyć mozolnie zbliżając się do mężczyzny. Podparta łokciami o blat, z cichym westchnięciem zmierzyłam wzrokiem przygotowany przez pana Marco posiłek. Wyglądało całkiem smacznie...
- Tą sprawę dogłębniej przedyskutujemy, gdy będzie pan już w pełni zdrów. - uśmiechnęłam się mimowolnie, kątem oka spoglądając w kierunku ciemnowłosego. - Ładnie pachnie, lecz wątpię, czy będzie pan w stanie cokolwiek zjeść w tym stanie. - dodałam i korzystając ze swego zdecydowanie niższego położenia, pozwoliłam sobie podwinąć z lekka koszulkę stojącego obok. Nie sądziłam, że tak szybko wygenerują się wszystkie tkanki - powiedziałam do siebie w myślach, przy tym powracając do równego pionu.
- Ile zjesz? - wtrącił po kilku sekundach, przy tym unosząc ręce - zapewne - by z wyższej szafki wyciągnąć talerzyki. Nim uniósł się o kolejny centymetr, błyskawicznie dostał ode mnie po łapach. Zmrużyłam oczy, widocznie niezadowolona jego zachowaniem. W tej chwili, już całkowicie na poważnie zaczęłam myśleć o załatwieniu jakichś sznurów...
- W tym momencie, ma pan się położyć! - warknęłam pod nosem, momentalnie chwytając mężczyznę za skrawek koszulki.
Chodź z początku nie było łatwo, całkiem zwinnie udało mi się uporać z wyrośniętym, nieusłuchanym dzieckiem. Ostatecznie, mimo licznych protestów, zaciągnęłam pana Marco z powrotem do łóżka. Gdy tylko grzecznie leżał, zajęłam się przygotowywaniem rzeczy najpotrzebniejszych do usunięcia szwów. Na całe szczęście, wśród aneksu lekarstw oraz bandaży, znalazłam drobną pincetkę, oryginalnie służącą do usuwania amunicji z rany. Chodź pierwotnie swe przeznaczenie zyskuje w pierwszym studium obchodzenia się z rozdarciem po postrzałowym, powinna być dobrym narzędziem, właśnie w tym przypadku. Przy użyciu nożyczek, całkiem sprawnie uporałam się z nieco dłuższymi, cienkimi kawałkami stali. Resztę, usunęłam z pomocą drugiego, drobnego narzędzia.
- Tą sprawę dogłębniej przedyskutujemy, gdy będzie pan już w pełni zdrów. - uśmiechnęłam się mimowolnie, kątem oka spoglądając w kierunku ciemnowłosego. - Ładnie pachnie, lecz wątpię, czy będzie pan w stanie cokolwiek zjeść w tym stanie. - dodałam i korzystając ze swego zdecydowanie niższego położenia, pozwoliłam sobie podwinąć z lekka koszulkę stojącego obok. Nie sądziłam, że tak szybko wygenerują się wszystkie tkanki - powiedziałam do siebie w myślach, przy tym powracając do równego pionu.
- Ile zjesz? - wtrącił po kilku sekundach, przy tym unosząc ręce - zapewne - by z wyższej szafki wyciągnąć talerzyki. Nim uniósł się o kolejny centymetr, błyskawicznie dostał ode mnie po łapach. Zmrużyłam oczy, widocznie niezadowolona jego zachowaniem. W tej chwili, już całkowicie na poważnie zaczęłam myśleć o załatwieniu jakichś sznurów...
- W tym momencie, ma pan się położyć! - warknęłam pod nosem, momentalnie chwytając mężczyznę za skrawek koszulki.
Chodź z początku nie było łatwo, całkiem zwinnie udało mi się uporać z wyrośniętym, nieusłuchanym dzieckiem. Ostatecznie, mimo licznych protestów, zaciągnęłam pana Marco z powrotem do łóżka. Gdy tylko grzecznie leżał, zajęłam się przygotowywaniem rzeczy najpotrzebniejszych do usunięcia szwów. Na całe szczęście, wśród aneksu lekarstw oraz bandaży, znalazłam drobną pincetkę, oryginalnie służącą do usuwania amunicji z rany. Chodź pierwotnie swe przeznaczenie zyskuje w pierwszym studium obchodzenia się z rozdarciem po postrzałowym, powinna być dobrym narzędziem, właśnie w tym przypadku. Przy użyciu nożyczek, całkiem sprawnie uporałam się z nieco dłuższymi, cienkimi kawałkami stali. Resztę, usunęłam z pomocą drugiego, drobnego narzędzia.
- Leczenie rany uznaję za ukończone w dziewięćdziesięciu procentach. Zalecany odpoczynek. -
Niezdatne do niczego kawałki metalu, zawinęłam we wcześniej przygotowany papier, po czym z delikatnym uśmiechem wymalowanym na twarzy, ruszyłam do kuchni. Po wyrzuceniu śmieci do odpowiedniego pojemnika, zabrałam się za nałożenie, wcześniej przygotowanych przez mężczyznę placków, prosto na nieduży talerzyk. Z uprzednio podgotowanym mlekiem, wróciłam do niewielkiego pokoju. Przysiadłam spokojnie na krzesełku, z wymownym uśmiechem przyglądając się spoczywającemu na łóżku. Zajęłam się przekrawaniem na mniejsze kawałki, jeszcze ciepłego placka. Po chwili, nabiłam nieduży kawałek na widelec, by w następnej kolejności, z lekka go podmuchać.
- Proszę otworzyć szerzej usta. - dodałam nadal uśmiechnięta, podsuwając kąsek wprost pod nos pacjentowi.
- Pani Doktor, myślę, że ręce mam sprawne. - zauważył, również delikatnie unosząc kąciki swych ust. Prychnęłam pod nosem, po chwili podnosząc się na równe nogi.
- Może i tak, lecz to mnie pan wybrał za swojego lekarza i teraz jest pan pod moją opieką. - odparłam, przysiadając na skraju łóżka. Nieco poważniejąc, z powrotem do siebie rękę, nie widząc z jego strony zainteresowania jedzeniem.
- Poza tym, w głównej mierze przygotowałem ten posiłek dla ciebie, pani doktor. - odpowiedział niemalże od razu, po chwili przechwytując mój widelczyk. Przechyliłam pytająco głowę, rzucając przepełnione tym sam akcentem spojrzenie mężczyźnie. Zanim zdążyłam cokolwiek dodać, widelczyk znalazł się tym razem pod moim nosem. Zezując na ów przedmiot i jedzenie, zmarszczyłam z lekka brwi.
- Nie powinnam... To jest... Nie mogę tego przyjąć! Nie zasługuję na to... - odburknęłam po chwili, odwracając wzrok w bok. - To ja opiekuję się panem, a nie na odwr- - urwałam, gdy mężczyzna wykorzystując sytuację, pozwolił całej zawartości nabitej na widelczyk, znaleźć się w moich ustach. Przełknęłam szybko, przy tym oblizując górną wargę. Dawno nie jadłam tych puszystych naleśniczków... - wymruczałam praktycznie niesłyszalnie, zaciskając dłonie na pościeli.
- Nie powinnam... To jest... Nie mogę tego przyjąć! Nie zasługuję na to... - odburknęłam po chwili, odwracając wzrok w bok. - To ja opiekuję się panem, a nie na odwr- - urwałam, gdy mężczyzna wykorzystując sytuację, pozwolił całej zawartości nabitej na widelczyk, znaleźć się w moich ustach. Przełknęłam szybko, przy tym oblizując górną wargę. Dawno nie jadłam tych puszystych naleśniczków... - wymruczałam praktycznie niesłyszalnie, zaciskając dłonie na pościeli.
- No dobra... - zakasłałam cicho, dodatkowo, biorąc głębszy wdech. - Zjem, jeśli obieca mi pan w końcu wyjaśnić, skąd tak właściwie wrócił pan tak zakrwawiony, z raną na brzuchu. - wypaliłam po krótkim namyśle, tym samym stawiając mu jakże groźne ultimatum. W odpowiedzi, z początku usłyszałam jedynie cichy śmiech.
- Jasne, nie będzie z tym najmniejszego problemu. - przytaknął w momencie, przy tym prostując się. Odebrałam z powrotem sztuciec, by nabić na niego kolejny kawałek. Gdy tylko miałam zabrać się za jedzenie, niespodziewanie, z rytmu wyrwało mnie dosyć donośne pukanie do drzwi. Czułam, jak w tym momencie serce podchodzi mi do gardła. Zwróciłam wzrok z powrotem, w kierunku zabierającego się do powstania mężczyzny. W momencie odłożyłam talerzyk na nakastliczek, zatrzymując pacjenta stanowczym chwytem za ramię.
- Jeśli ich jest więcej... Jeżeli się zorientują... Nie da pan sobie rady. - wtrąciłam szeptem, przy tym podnosząc się. Stanęłam naprzeciw, siedzącego na skraju łóżka ciemnowłosego. - Proszę nie ryzykować, mam złe przeczucia...
<Marco?>
- Jeśli ich jest więcej... Jeżeli się zorientują... Nie da pan sobie rady. - wtrąciłam szeptem, przy tym podnosząc się. Stanęłam naprzeciw, siedzącego na skraju łóżka ciemnowłosego. - Proszę nie ryzykować, mam złe przeczucia...
<Marco?>
Od Carreou do Sivika
Słowa jakiegoś znanego człowieka zamajaczyły mi w głowie, tak niemiłosiernie pustej i obolałej. Te nieswoje myśli, jakby osadzone w nicości, przemykały, nie dając się do końca przeanalizować. Co się stało? Czy to jakaś choroba?
Nigdy nie byłem w takim stanie, całkowitego oszołomienia. Moje ciało nie chciało słuchać, było głuche na moje rozkazy, aby ruszyło chociażby palcem. Nic z tego. Nadal tkwiłem jak ten kołek w ziemi, patrząc przed siebie. Jak z ciemności ukształtował się uśmiech. Szeroki, okraszony pełnym zestawem ostrych zębów grymas, bez krzty ludzkiej maniery. Te złote oczy, lśniące jak ogniki, przenikające duszę na wskroś.
Nie poczułem nawet, jak Sivik ciągnie mnie w miasto, bezwładnie pozwoliłem mu na to, wzrokiem i myślami nadal sięgając do istoty w alejce. Coś mi podpowiadało, czym to jest, ale próbowałem te skojarzenie od siebie odrzucić. To było zbyt nieprawdopodobne.
W pewnym momencie, serce ciemnowłosego sprawiło, że wybudziłem się z transu. Zamrugałem kilkukrotnie, wracając do rzeczywistości. Uczucie pustki zostało zastąpione przez ból głowy i wrażenie otoczenia jej watą czy czymś w tym rodzaju. Wszystko było wygłuszone, a aby coś usłyszeć, musiałem się skupić. Dlatego mój wzrok utkwił w grdyce mężczyzny, żebym był gotów zareagować, kiedy się odezwie. W pewnym momencie nastąpiło to, na co czekałem. Brunet przemówił.
- Co tam było? - Wzruszyłem słabo ramionami, nie mogąc się odezwać. Jakby coś zaplotło mój język, jakby nie pozwalało wymówić za wiele. Poczucie podobne do robaków, pełzających pod skórą, powróciło, tak samo nieprzyjemne jak za pierwszym razem.
Nigdy nie byłem w takim stanie, całkowitego oszołomienia. Moje ciało nie chciało słuchać, było głuche na moje rozkazy, aby ruszyło chociażby palcem. Nic z tego. Nadal tkwiłem jak ten kołek w ziemi, patrząc przed siebie. Jak z ciemności ukształtował się uśmiech. Szeroki, okraszony pełnym zestawem ostrych zębów grymas, bez krzty ludzkiej maniery. Te złote oczy, lśniące jak ogniki, przenikające duszę na wskroś.
Nie poczułem nawet, jak Sivik ciągnie mnie w miasto, bezwładnie pozwoliłem mu na to, wzrokiem i myślami nadal sięgając do istoty w alejce. Coś mi podpowiadało, czym to jest, ale próbowałem te skojarzenie od siebie odrzucić. To było zbyt nieprawdopodobne.
W pewnym momencie, serce ciemnowłosego sprawiło, że wybudziłem się z transu. Zamrugałem kilkukrotnie, wracając do rzeczywistości. Uczucie pustki zostało zastąpione przez ból głowy i wrażenie otoczenia jej watą czy czymś w tym rodzaju. Wszystko było wygłuszone, a aby coś usłyszeć, musiałem się skupić. Dlatego mój wzrok utkwił w grdyce mężczyzny, żebym był gotów zareagować, kiedy się odezwie. W pewnym momencie nastąpiło to, na co czekałem. Brunet przemówił.
- Co tam było? - Wzruszyłem słabo ramionami, nie mogąc się odezwać. Jakby coś zaplotło mój język, jakby nie pozwalało wymówić za wiele. Poczucie podobne do robaków, pełzających pod skórą, powróciło, tak samo nieprzyjemne jak za pierwszym razem.
- Co to było i czego chciało?
- Demon.. - Odparłem na płytkim wdechu, spoglądając kątem oka na Sivika. Zrównał się ze mną przed chwilą, więc mogłem się ponownie skupić na jego gardle, chociaż z tej perspektywy, łatwiej dało mi się obserwować jego usta. - A czego chciało? Nie wiem. Może przyszedł tu za moim zapachem. - Chwyciłem ciemnowłosego za rękę, prawie że wbrew swojej woli. Z automatu spłonąłem rumieńcem. To było zbyt intymne, ale nie mogłem rozluźnić palców.
- Wybacz.. To pewnie skurcz. Przez brak magnezu.
To na pewno nie było przez brak magnezu. Coś zagościło w moim ciele, a z tego, co dane było mi wyczuć, nie miało w najbliższym czasie planów na znalezienie nowego żywiciela.
Od Sivika do Aysala
Deja vu było naprawdę zabawną sprawą. Dobierało się do ciebie w najmniej spodziewanych momentach, łagodnie łaskotało podświadomość i tylko dawało jakieś sygnały, że może jest, by po chwili złapać cię z zaskoczenia, zdobyć i omamić na jakiś czas. Potem zostawały ci tylko chodzące na najwyższych obrotach trybiki i swego rodzaju niepokój, bo jak to, co to, dlaczego to? Jak to możliwe?
Dlatego może czułem nieprzyjemne mrowienie w całym ciele, gdy zobaczyłem, że w mojej sakiewce skończył się węzidłak plamisty. Dlatego może wzdrygnąłem się, gdy głowę naszła myśl o wybraniu się do lasu i może też dlatego odnosiłem wrażenie, że wybranie się tam skończy się tak samo ciekawie, jak pewnego wieczora dobre trzy dekady temu.
Brakowało jeszcze, żeby starsza kobieta ponownie próbowała wcisnąć mi swoje garnki, garnuszki, kubeczki, co z tego, że nie mam gdzie tego poustawiać i jak używać, panie, przyda ci się, kup pan.
Poprawiłem torbę na ramieniu, westchnąłem cicho, bo nie mogłem zrobić nic innego, jak ruszyć do zasranej puszczy i liczyć, że tym razem nie skończę z na wpół odrąbaną nogą, albo dziabniętym bokiem do tego stopnia, że przez następne dwa tygodnie będę leżeć w śpiączce.
Pewne przysłowie mówiło, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. W moim przypadku się to nie sprawdzało, byłem już wrakiem istoty humanoidalnej, a śmierć powoli się za mną ciągnęła z radością, łypiąc wygłodniałym wzrokiem na moje plecy, zastanawiając się, gdzie sobie to trofeum powinna powiesić.
Chociaż, może umrę tak, jak On.
Nienawidziłem się za to, że dosłownie każda myśl, jaka przyszła mi do głowy koniec końców musiała sprowadzać się do Jego osoby i tak pięknie zatruwać mi umysł Tym obrzydliwym błękitem, Tym paskudnym uśmiechem, Tym bezdusznym wyrywaniem życia z piersi. Bo wstrzymywałem oddech za każdym razem, gdy mogłem sobie o Nim przypomnieć.
Zdecydowanie mogłem uhonorować go imieniem Wampira Energetycznego. Wysysał mnie każdego dnia i każdej nocy. Cudnie szeptał wieczorami lepkie słówka, sklejał myśli, nie pozwalał trzeźwo myśleć. Przywoływał pot na skroni, drażniąco jeździł palcami po ciele i obdarzał tym wzrokiem, za który miałem ochotę go zabić.
W końcu byłem przecież łatwo podatny na wszelakiego rodzaju narkotyki i nawet dwa kolejne, które przemknęły mi przed oczami, musnęły odrobinę te delikatniejsze części duszy, to nie były w stanie tak mocno się we mnie zacietrzewić, jak ten jeden, biały, lubujący się w krwiobiegach.
W tym aspekcie uważałem go za skurwysyna, który tak łatwo się mną zabawiał, tak szybko doprowadzał do szaleństwa, bezproblemowo rujnował to, co potrafiłem sobie ułożyć. Wystarczyło tylko, że pojawił się w moim życiu na dosłownie kilka chwil, bym na nowo znalazł się w punkcie wyjścia.
Przy nim byłem tylko zwierzęciem, tak beznadziejnie podatnym na wszelakie działania, które zapoczątkowywał. Chciałem tylko dorwać, złapać, nie puścić, nie pozwolić na to, by ponownie doprowadził do mętliku w głowie.
A po chwili stałem już w środku lasu, przy tej przeklętej roślinie, która przyprawiała mnie o ból brzucha, bo a nuż się zdarzy, że coś znowu się do człowieka dorwie.
Potem mogłem tylko cicho westchnąć i oprzeć beznamiętnie czoło o dłoń i parsknąć zdesperowanym śmiechem. Bo nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć, że moje Fatum przybyło i łypało na mnie chłodnym wzrokiem.
A ja znowu znalazłem się w ciemnej dupie.
Dlatego może czułem nieprzyjemne mrowienie w całym ciele, gdy zobaczyłem, że w mojej sakiewce skończył się węzidłak plamisty. Dlatego może wzdrygnąłem się, gdy głowę naszła myśl o wybraniu się do lasu i może też dlatego odnosiłem wrażenie, że wybranie się tam skończy się tak samo ciekawie, jak pewnego wieczora dobre trzy dekady temu.
Brakowało jeszcze, żeby starsza kobieta ponownie próbowała wcisnąć mi swoje garnki, garnuszki, kubeczki, co z tego, że nie mam gdzie tego poustawiać i jak używać, panie, przyda ci się, kup pan.
Poprawiłem torbę na ramieniu, westchnąłem cicho, bo nie mogłem zrobić nic innego, jak ruszyć do zasranej puszczy i liczyć, że tym razem nie skończę z na wpół odrąbaną nogą, albo dziabniętym bokiem do tego stopnia, że przez następne dwa tygodnie będę leżeć w śpiączce.
Pewne przysłowie mówiło, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. W moim przypadku się to nie sprawdzało, byłem już wrakiem istoty humanoidalnej, a śmierć powoli się za mną ciągnęła z radością, łypiąc wygłodniałym wzrokiem na moje plecy, zastanawiając się, gdzie sobie to trofeum powinna powiesić.
Chociaż, może umrę tak, jak On.
Nienawidziłem się za to, że dosłownie każda myśl, jaka przyszła mi do głowy koniec końców musiała sprowadzać się do Jego osoby i tak pięknie zatruwać mi umysł Tym obrzydliwym błękitem, Tym paskudnym uśmiechem, Tym bezdusznym wyrywaniem życia z piersi. Bo wstrzymywałem oddech za każdym razem, gdy mogłem sobie o Nim przypomnieć.
Zdecydowanie mogłem uhonorować go imieniem Wampira Energetycznego. Wysysał mnie każdego dnia i każdej nocy. Cudnie szeptał wieczorami lepkie słówka, sklejał myśli, nie pozwalał trzeźwo myśleć. Przywoływał pot na skroni, drażniąco jeździł palcami po ciele i obdarzał tym wzrokiem, za który miałem ochotę go zabić.
W końcu byłem przecież łatwo podatny na wszelakiego rodzaju narkotyki i nawet dwa kolejne, które przemknęły mi przed oczami, musnęły odrobinę te delikatniejsze części duszy, to nie były w stanie tak mocno się we mnie zacietrzewić, jak ten jeden, biały, lubujący się w krwiobiegach.
W tym aspekcie uważałem go za skurwysyna, który tak łatwo się mną zabawiał, tak szybko doprowadzał do szaleństwa, bezproblemowo rujnował to, co potrafiłem sobie ułożyć. Wystarczyło tylko, że pojawił się w moim życiu na dosłownie kilka chwil, bym na nowo znalazł się w punkcie wyjścia.
Przy nim byłem tylko zwierzęciem, tak beznadziejnie podatnym na wszelakie działania, które zapoczątkowywał. Chciałem tylko dorwać, złapać, nie puścić, nie pozwolić na to, by ponownie doprowadził do mętliku w głowie.
A po chwili stałem już w środku lasu, przy tej przeklętej roślinie, która przyprawiała mnie o ból brzucha, bo a nuż się zdarzy, że coś znowu się do człowieka dorwie.
Potem mogłem tylko cicho westchnąć i oprzeć beznamiętnie czoło o dłoń i parsknąć zdesperowanym śmiechem. Bo nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć, że moje Fatum przybyło i łypało na mnie chłodnym wzrokiem.
A ja znowu znalazłem się w ciemnej dupie.
Od Sivika do Carreou
Nie ruszał się, najzwyczajniej w świecie się nie ruszał, sterczał jak ten kołek, gapił się dalej w alejkę i z momentu na moment coraz bardziej mnie niepokoił. Jakby rzeczywiście wręcz widział to coś, to coś nieosiągalnego dla każdego innego człowieka.
Nagle zachłysnął się powietrzem, wydał z siebie dziwny dźwięk, odrzuciło go do tyłu. Nie dało się być w tym momencie bardziej niż pewnym, że dzieje się coś naprawdę niepokojącego i że tak właściwie powinniśmy byli stąd wiać w podskokach, byle się za nami kurzyło.
Wyrwał się z uścisku, przycisnął dłoń do serca i sapiąc coraz szybciej, przybierał odcienie zbliżone do ściany. Był blady jak kreda. Dobitnie zaniepokojony.
A ja przez to wszystko, nieważne jak bardzo nie chciałem, nie byłem w stanie zachować zimnej krwi i uspokoić myśli, które burzliwie poruszały się, szalały w głowie. Podobnie nasilające się głosy, które obijały się obrzydliwym echem po świadomości, wprawiając mnie w zaduch, przyprawiając o zawroty głowy. Powolutku doprowadzając do szaleństwa.
— Masz rację. Tu nic nie ma. Możemy iść — powiedział po chwili, dalej nie wyglądając najciekawiej, a jednak się nie ruszał. Nie postawił ani jednego kroku. Nie przesunął nawet o milimetr, jedynie na mnie spojrzał.
Jednak potwierdził, że możemy w końcu się ewakuować, więc nie czekając ani sekundy dłużej, ponownie zacisnąłem dłonie na jego nadgarstku i wręcz pociągnąłem w stronę wyjścia z uliczki, wcześniej oglądając się jeszcze raz w ciemniejszą alejkę.
Zapamiętać, nie wchodzić w ciasne dróżki.
Dalej targałem go po mieście, byle dojść w to jedno, ustronne miejsce, do karczmy, do tego jedynego pokoju, gdzie było wystarczająco cicho i spokojnie. Gdzie wystarczało się skupić, a reszta leciała już gładko.
Mimo wszystko nerwy dalej były nadszarpnięte, w żyłach buzowała odrobina adrenaliny, a świat powoli wirował. Oszołomienie nie chciało ustąpić.
— Co tam było? — spytałem po dłuższej chwili, zrównując kroku z chłopakiem. — Co to było i czego chciało?
Nagle zachłysnął się powietrzem, wydał z siebie dziwny dźwięk, odrzuciło go do tyłu. Nie dało się być w tym momencie bardziej niż pewnym, że dzieje się coś naprawdę niepokojącego i że tak właściwie powinniśmy byli stąd wiać w podskokach, byle się za nami kurzyło.
Wyrwał się z uścisku, przycisnął dłoń do serca i sapiąc coraz szybciej, przybierał odcienie zbliżone do ściany. Był blady jak kreda. Dobitnie zaniepokojony.
A ja przez to wszystko, nieważne jak bardzo nie chciałem, nie byłem w stanie zachować zimnej krwi i uspokoić myśli, które burzliwie poruszały się, szalały w głowie. Podobnie nasilające się głosy, które obijały się obrzydliwym echem po świadomości, wprawiając mnie w zaduch, przyprawiając o zawroty głowy. Powolutku doprowadzając do szaleństwa.
— Masz rację. Tu nic nie ma. Możemy iść — powiedział po chwili, dalej nie wyglądając najciekawiej, a jednak się nie ruszał. Nie postawił ani jednego kroku. Nie przesunął nawet o milimetr, jedynie na mnie spojrzał.
Jednak potwierdził, że możemy w końcu się ewakuować, więc nie czekając ani sekundy dłużej, ponownie zacisnąłem dłonie na jego nadgarstku i wręcz pociągnąłem w stronę wyjścia z uliczki, wcześniej oglądając się jeszcze raz w ciemniejszą alejkę.
Zapamiętać, nie wchodzić w ciasne dróżki.
Dalej targałem go po mieście, byle dojść w to jedno, ustronne miejsce, do karczmy, do tego jedynego pokoju, gdzie było wystarczająco cicho i spokojnie. Gdzie wystarczało się skupić, a reszta leciała już gładko.
Mimo wszystko nerwy dalej były nadszarpnięte, w żyłach buzowała odrobina adrenaliny, a świat powoli wirował. Oszołomienie nie chciało ustąpić.
— Co tam było? — spytałem po dłuższej chwili, zrównując kroku z chłopakiem. — Co to było i czego chciało?
Od Cyrusa do Ashley
Z całych sił powstrzymywałem się przed obruszeniem. "Kim jesteście"? Tak do mnie? Tę dziewczynę, rozumiem, jest może i ładna, ale nie jest mną, no ale ja przepraszam bardzo!
Tóż to poniżanie i uwłaczanie mej smoczej osobistości!
- Nic wam do tego, ludzie. - ostatnie słowo, które wydobyło się z moich ust, miało słabo zawoalowane obrzydzenie w swoim brzmieniu. W końcu, nie miałem obowiązku okazywać szacunku smokobójcom. Przywódca bandy spojrzał po towarzyszach, a następnie zaśmiał się gromko. Podrzucił włócznię w dłoniach, a po chwili już kierował się w moją stronę. Brunetka nadal zdawała się być zajęta łaskotkami, lecz wiedziałem, że obserwuje czujnie zbliżającego się osobnika. Czyżby ona nie lubiła ludzi tak samo, jak ja? Idealna towarzyszka!
- A to co? - Grot włóczni dotknął mojego ogona. Przełknąłem ślinę. Nie dość, że krew znajduje się na moich łuskach, to w dodatku wojownik jest niebezpiecznie blisko mojego serca. I to nie w znaczeniu emocjonalnym. Jego to bym za całe złoto Sayari nie pokochał. Ale wystarczy, że podniesie wyżej tę włócznie, a zginę. Tatko, ja NIECHYBNIE zginę!
- Pasek. Od Louis Smuitton. -
- Kogo? - Na pociągłej, brzydkiej twarzy osobnika płci męskiej pojawił się grymas zdziwienia. Żachnąłem się oburzony, teatralnym gestem kładąc dłoń na piersi.
- Nie znasz? -
Ludzie spojrzeli po sobie. Wychodziło na to, że nie. Co za ignorancja!
Oczyściłem chrząknięciem gardło.
- A więc, Louis Smitton był znanym projektantem mody z samego Merkez. Produkował najlepsze ubrania, był mistrzem, ba, bożyszczem w swoim fachu! - Zacząłem się powoli rozkręcać. Nawet dobrze mi to szło, mimo przysłowiowego noża na gardle. Czy raczej włóczni. Zabawne. - Od 1598 roku posiada swój własny dom mody, gdzie, słuchaj tego! Ubiera się sam Yaradan z rodu Krallów! -
- Ten grubas? - Ciemnowłosa podniosła brwi. Machnąłem dłonią.
- Wszystko jedno! Ale, ale, to nie wszystko! Znam Louisa, to mój stary druh i to właśnie on sprezentował mi ten pasek, osobiście! -
Pokazałem pasko - ogon, obracając się wokół. W końcu, jak miałem blefować, to na całego.
- Czyli ty to taki pedał? - Zauważył ktoś z tłumu, a po chwili wszyscy zaczęli rżeć jak konie na pastwisku. Żałosne. Nawet pogromca uśmiechnął się i opuścił dłoń.
- Wiesz, jesteś nawet zabawny. -
- Oczywiście, że wiem. Ja wiem wszystko. - Objąłem ramieniem brunetkę. - Ona też ubiera się u Smitton! Ale.. tak trochę rzadziej.. -
<Ashie? :P >
Tóż to poniżanie i uwłaczanie mej smoczej osobistości!
- Nic wam do tego, ludzie. - ostatnie słowo, które wydobyło się z moich ust, miało słabo zawoalowane obrzydzenie w swoim brzmieniu. W końcu, nie miałem obowiązku okazywać szacunku smokobójcom. Przywódca bandy spojrzał po towarzyszach, a następnie zaśmiał się gromko. Podrzucił włócznię w dłoniach, a po chwili już kierował się w moją stronę. Brunetka nadal zdawała się być zajęta łaskotkami, lecz wiedziałem, że obserwuje czujnie zbliżającego się osobnika. Czyżby ona nie lubiła ludzi tak samo, jak ja? Idealna towarzyszka!
- A to co? - Grot włóczni dotknął mojego ogona. Przełknąłem ślinę. Nie dość, że krew znajduje się na moich łuskach, to w dodatku wojownik jest niebezpiecznie blisko mojego serca. I to nie w znaczeniu emocjonalnym. Jego to bym za całe złoto Sayari nie pokochał. Ale wystarczy, że podniesie wyżej tę włócznie, a zginę. Tatko, ja NIECHYBNIE zginę!
- Pasek. Od Louis Smuitton. -
- Kogo? - Na pociągłej, brzydkiej twarzy osobnika płci męskiej pojawił się grymas zdziwienia. Żachnąłem się oburzony, teatralnym gestem kładąc dłoń na piersi.
- Nie znasz? -
Ludzie spojrzeli po sobie. Wychodziło na to, że nie. Co za ignorancja!
Oczyściłem chrząknięciem gardło.
- A więc, Louis Smitton był znanym projektantem mody z samego Merkez. Produkował najlepsze ubrania, był mistrzem, ba, bożyszczem w swoim fachu! - Zacząłem się powoli rozkręcać. Nawet dobrze mi to szło, mimo przysłowiowego noża na gardle. Czy raczej włóczni. Zabawne. - Od 1598 roku posiada swój własny dom mody, gdzie, słuchaj tego! Ubiera się sam Yaradan z rodu Krallów! -
- Ten grubas? - Ciemnowłosa podniosła brwi. Machnąłem dłonią.
- Wszystko jedno! Ale, ale, to nie wszystko! Znam Louisa, to mój stary druh i to właśnie on sprezentował mi ten pasek, osobiście! -
Pokazałem pasko - ogon, obracając się wokół. W końcu, jak miałem blefować, to na całego.
- Czyli ty to taki pedał? - Zauważył ktoś z tłumu, a po chwili wszyscy zaczęli rżeć jak konie na pastwisku. Żałosne. Nawet pogromca uśmiechnął się i opuścił dłoń.
- Wiesz, jesteś nawet zabawny. -
- Oczywiście, że wiem. Ja wiem wszystko. - Objąłem ramieniem brunetkę. - Ona też ubiera się u Smitton! Ale.. tak trochę rzadziej.. -
<Ashie? :P >
Od Aysala do Sivika
Kiedy masz zbyt wiele czasu zaczynasz myśleć nad różnymi głupotami, robić dziwne rzeczy i kompletnie zapominać o wszystkim innym. Chyba że byłeś nieśmiertelny, a miałeś już dosyć swojej wieczności. Właśnie tu leżał mój największy problem. Stary, samotny, bez uczuć, ale najgorsza była wieczność, którą musiałem przeżyć sam, bo inaczej się nie działo.
Zawsze wypierałem się, że nie potrzeba mi ludzi wokół, bo zbyt szybko się przyzwyczajam, a oni zbyt szybko z czasem odchodzą. Już dawno temu postanowiłem zostać sam. Miałem dosyć cierpienia, spowodowanego utratą. Jak się jednak później okazało, utrata przez śmierć to nic, kiedy sam wymordowujesz, a co za tym idziesz żywisz się cierpieniem bliskich tych osób. Gorszy od tego jest niezwykły ból serca, kiedy po fakcie uświadamiasz sobie, co wtedy zrobiłeś źle, co mogłeś powiedzieć, jak się zachować, żeby to wszystko uratować. Śmierć bliskiej osoby, to nic w porównaniu ze stratą ukochanego z własnej winy. I owszem, miałem świadomość, że on chodzi po Ziemi, żyje i pewnie bawi się dobrze, ale nigdy nie spodziewałem się, że pojawi się przy mnie i zmieni się aż tak bardzo, że nie będę w stanie go rozpoznać, że moje od dawna nie bijące serce niczego nie poczuje. Ta strata tak cholernie bolała, a jednak przez tyle lat oboje byliśmy w stanie się z tym pogodzić.
Nie mam pojęcia dlaczego wtedy znowu od siebie uciekliśmy, z nadzieją, że tym razem ponownie się nie spotkamy, że nasze serca znowu zostaną uśpione na uczucia obojga z nas. Szybko przekonałem się że nie potrafię, że nie mógłbym go sobie znów odpuścić. Tam głęboko nadal coś było, coś co krzyczało "Aysal, nie widziałeś go tyle czasu, a los sam ci go przynosi". Postanowiłem, że tym razem nie odpuszczę. Wiedziałem gdzie i z kim się znajduje, co robi, o czym rozmawia, ale nie było mnie tam. Te wszystkie osoby, z którymi się komunikował tak strasznie raniły moje uczucia, a zazdrość z każdym kolejnym osobnikiem narastała. Nie chciałem się ujawniać, zniknąłem.
Dlatego własnie teraz, siedząc samotnie na spróchniałej desce pod starym pomostem bawiłem się cięciwą odzyskanego łuku. Sposób na zabicie czasu, niezbyt skuteczny w praktyce. Jednak patrzenie na nie kończący się horyzont powodowało, że mimowolnie się uspokajałem, a ogarniająca mnie nostalgia znikała. Nie miałem o czym myśleć, ewentualnie liczyć niteczki w cięciwie, bo strzał żal mi było marnować, by wylądowały na dnie głębokiej wody. Wbrew pozorom, bałem się do niej wejść. Zawsze byłem przekonany, że tam pod taflą kryje się coś nieprzyjemnego. Nie miałem odwagi. Wypuściłem z ust gorzki chichot, zerkając na powoli wschodzące słońce. Czas się zmywać, będziesz na widoku Aysal. Zwinnym ruchem zarzuciłem łuk na plecy i wspiąłem się na pomost, biegiem kierując się w stronę lasu. Jak najszybciej, by promienie mnie nie złapały. Wspiąłem się na pierwsze drzewo z brzegu, przemieszczając się po nich, aż w końcu wylądowałem na starej wierzbie przy bagienku. Strasznie przyjemne miejsce, możesz w ciszy podziwiać jak podróżnicy nie znający terenu toną tutaj z powodu braku umiejętności. Przynajmniej jest jedzenie. Fuknąłem pod nosem, zerkając na rażącą promieniami kulę zza liści.
Kolejny leniwy dzień czas zacząć.
<Sivku? <3
#Imbackbitches
Ps nie umiem w tytuły etykietków xD>
Zawsze wypierałem się, że nie potrzeba mi ludzi wokół, bo zbyt szybko się przyzwyczajam, a oni zbyt szybko z czasem odchodzą. Już dawno temu postanowiłem zostać sam. Miałem dosyć cierpienia, spowodowanego utratą. Jak się jednak później okazało, utrata przez śmierć to nic, kiedy sam wymordowujesz, a co za tym idziesz żywisz się cierpieniem bliskich tych osób. Gorszy od tego jest niezwykły ból serca, kiedy po fakcie uświadamiasz sobie, co wtedy zrobiłeś źle, co mogłeś powiedzieć, jak się zachować, żeby to wszystko uratować. Śmierć bliskiej osoby, to nic w porównaniu ze stratą ukochanego z własnej winy. I owszem, miałem świadomość, że on chodzi po Ziemi, żyje i pewnie bawi się dobrze, ale nigdy nie spodziewałem się, że pojawi się przy mnie i zmieni się aż tak bardzo, że nie będę w stanie go rozpoznać, że moje od dawna nie bijące serce niczego nie poczuje. Ta strata tak cholernie bolała, a jednak przez tyle lat oboje byliśmy w stanie się z tym pogodzić.
Nie mam pojęcia dlaczego wtedy znowu od siebie uciekliśmy, z nadzieją, że tym razem ponownie się nie spotkamy, że nasze serca znowu zostaną uśpione na uczucia obojga z nas. Szybko przekonałem się że nie potrafię, że nie mógłbym go sobie znów odpuścić. Tam głęboko nadal coś było, coś co krzyczało "Aysal, nie widziałeś go tyle czasu, a los sam ci go przynosi". Postanowiłem, że tym razem nie odpuszczę. Wiedziałem gdzie i z kim się znajduje, co robi, o czym rozmawia, ale nie było mnie tam. Te wszystkie osoby, z którymi się komunikował tak strasznie raniły moje uczucia, a zazdrość z każdym kolejnym osobnikiem narastała. Nie chciałem się ujawniać, zniknąłem.
Dlatego własnie teraz, siedząc samotnie na spróchniałej desce pod starym pomostem bawiłem się cięciwą odzyskanego łuku. Sposób na zabicie czasu, niezbyt skuteczny w praktyce. Jednak patrzenie na nie kończący się horyzont powodowało, że mimowolnie się uspokajałem, a ogarniająca mnie nostalgia znikała. Nie miałem o czym myśleć, ewentualnie liczyć niteczki w cięciwie, bo strzał żal mi było marnować, by wylądowały na dnie głębokiej wody. Wbrew pozorom, bałem się do niej wejść. Zawsze byłem przekonany, że tam pod taflą kryje się coś nieprzyjemnego. Nie miałem odwagi. Wypuściłem z ust gorzki chichot, zerkając na powoli wschodzące słońce. Czas się zmywać, będziesz na widoku Aysal. Zwinnym ruchem zarzuciłem łuk na plecy i wspiąłem się na pomost, biegiem kierując się w stronę lasu. Jak najszybciej, by promienie mnie nie złapały. Wspiąłem się na pierwsze drzewo z brzegu, przemieszczając się po nich, aż w końcu wylądowałem na starej wierzbie przy bagienku. Strasznie przyjemne miejsce, możesz w ciszy podziwiać jak podróżnicy nie znający terenu toną tutaj z powodu braku umiejętności. Przynajmniej jest jedzenie. Fuknąłem pod nosem, zerkając na rażącą promieniami kulę zza liści.
Kolejny leniwy dzień czas zacząć.
<Sivku? <3
#Imbackbitches
Ps nie umiem w tytuły etykietków xD>
Od Carreou do Sivika
Nadal wpatrywałem się w mrok, próbując zrozumieć, co tam się znajduje. Nie chciałem myśleć, że to ta osoba, którą spotkałem w pokoju rano. Że przyszła po Sivika, teraz już na pewno.
- Dusze. Chodźmy stąd - usłyszałem pomrukiwanie mężczyzny, który wyraźnie kłamał. Na pewno coś czuł. Tylko oboje nie chcieliśmy, aby drugi z nas to przyznał. W końcu, imiona mają moc, jak je wypowiemy, istota zyska siłę. Świadomość imienia sprawia, że w tę rzecz wierzymy. A wtedy? Wtedy to już jesteśmy martwi.
Nawet palce na moim nadgarstku nie sprawiły, że się ruszyłem. Stałem tak, jak ten słup soli, jak żona Lota. Nie mogłem się ruszyć. Nie byłem jednak pewny, czy nie mogłem, czy raczej nie chciały. Te pojęcia zlały się w jedno. Wszystko było mieszanką niepokoju, strachu i odoru zła.
- Słyszysz, Carr? No chodź, nic tu nie ma, może jakaś szumowina się zebrała na odlanie, nic poza tym .- Sivik chciał, abyśmy poszli. Też chciałem, abyśmy poszli. Otworzyłem więc usta, aby spytać o coś jeszcze. Coś pewnie mało ważnego. Nic nie znaczącego. Jak rozmowa o pogodzie.
Jedyne, co poczułem to gwałtowne uderzenie, które wyrzuciło mi powietrze z płuc. Zachwiałem się, musiałem zrobić krok wstecz, aby nie upaść. Zamknąłem oczy.
Obrazy przebiegały mi pod powiekami w zawrotnym tempie, nie dając się spowolnić chociaż na sekundę. Chłód. Strach. Przeszywające na wskroś zimno. Emanujące z trzewi, z kości, z duszy. To i jeszcze więcej w przeciągu kilku chwil. Dopiero po długiej chwili mogłem się opanować na tyle, aby spojrzeć na Sivika.
Nie byłem pewien, co się stało, ani co mam powiedzieć, aby nie zmartwić czy zasmucić mężczyznę. Zauważyłem, że ostatnio sporo swoich akcji oceniam przez perspektywę "Co Sivik na to?". Taki stan rzeczy powodował we mnie mieszane uczucia - czułem zarówno złość na samego siebie i spokój, że przynajmniej ciemnowłosy anioł postanowił pozostać ze mną jeszcze trochę dłużej.
Z ręką na sercu, wziąłem głębsze wdechy.
Starałem się ignorować ten dziwny ruch pod skórą, przypominający chłodne robaki, pełzające po mięśniach, wnikających w narządy, płynących z krwią.
Wszystko po to, aby nie zmartwić Siviego. Mojego dużego, cholernego Siviego.
- Masz rację. Tu nic nie ma. Możemy iść. -
- Dusze. Chodźmy stąd - usłyszałem pomrukiwanie mężczyzny, który wyraźnie kłamał. Na pewno coś czuł. Tylko oboje nie chcieliśmy, aby drugi z nas to przyznał. W końcu, imiona mają moc, jak je wypowiemy, istota zyska siłę. Świadomość imienia sprawia, że w tę rzecz wierzymy. A wtedy? Wtedy to już jesteśmy martwi.
Nawet palce na moim nadgarstku nie sprawiły, że się ruszyłem. Stałem tak, jak ten słup soli, jak żona Lota. Nie mogłem się ruszyć. Nie byłem jednak pewny, czy nie mogłem, czy raczej nie chciały. Te pojęcia zlały się w jedno. Wszystko było mieszanką niepokoju, strachu i odoru zła.
- Słyszysz, Carr? No chodź, nic tu nie ma, może jakaś szumowina się zebrała na odlanie, nic poza tym .- Sivik chciał, abyśmy poszli. Też chciałem, abyśmy poszli. Otworzyłem więc usta, aby spytać o coś jeszcze. Coś pewnie mało ważnego. Nic nie znaczącego. Jak rozmowa o pogodzie.
Jedyne, co poczułem to gwałtowne uderzenie, które wyrzuciło mi powietrze z płuc. Zachwiałem się, musiałem zrobić krok wstecz, aby nie upaść. Zamknąłem oczy.
Obrazy przebiegały mi pod powiekami w zawrotnym tempie, nie dając się spowolnić chociaż na sekundę. Chłód. Strach. Przeszywające na wskroś zimno. Emanujące z trzewi, z kości, z duszy. To i jeszcze więcej w przeciągu kilku chwil. Dopiero po długiej chwili mogłem się opanować na tyle, aby spojrzeć na Sivika.
Nie byłem pewien, co się stało, ani co mam powiedzieć, aby nie zmartwić czy zasmucić mężczyznę. Zauważyłem, że ostatnio sporo swoich akcji oceniam przez perspektywę "Co Sivik na to?". Taki stan rzeczy powodował we mnie mieszane uczucia - czułem zarówno złość na samego siebie i spokój, że przynajmniej ciemnowłosy anioł postanowił pozostać ze mną jeszcze trochę dłużej.
Z ręką na sercu, wziąłem głębsze wdechy.
Starałem się ignorować ten dziwny ruch pod skórą, przypominający chłodne robaki, pełzające po mięśniach, wnikających w narządy, płynących z krwią.
Wszystko po to, aby nie zmartwić Siviego. Mojego dużego, cholernego Siviego.
- Masz rację. Tu nic nie ma. Możemy iść. -
wtorek, 27 marca 2018
Od Sivika do Carreou
— Już idę. Prowadź — usłyszałem w odpowiedzi, a już po chwili towarzyszył mi szum piór i stukot butów rytmicznie obijających się o ziemię.
Potem, przy mijaniu którejś alejki, chłopak zwolnił, zatrzymał się, spojrzał w uliczkę. Grymasił się, możliwe, że nieświadomie. Aura niepewności zapanowała, smród wypełnił nozdrza, duchy zaśmiały się dość zaciekawione obrotem całej tej sytuacji, szturchając mnie beznamiętnie, przenikając przez anioła, czy drażniąc się z moimi myślami.
Carreou wyglądał, jakby co najmniej jednego z nich zobaczył, jakby któryś postanowił mu się ponownie pokazać i nastraszyć, bawiąc się przy tym w najlepsze.
A potem cała ciężka atmosfera dopadła i mnie, oplotła szyję, przydusiła lekko, wprowadzając w panikę, mącąc myśli, psując mi widok i kontakt z rzeczywistością.
— Powiedz mi. Co tutaj czujesz? Oprócz smrodu — spytał, zerkając na mnie przez ramię, wbijając błękitne spojrzenie, jeszcze bardziej zagęszczając powietrze, które dostawało się do moich płuc. Oddech mimowolnie stał się głębszy, wolniejszy, buzujący wręcz strachem. Wytężanie zmysłów gówno dawało, dalej czułem się, jakbym znalazł się w czarnej dziurze. Jakby wszystko po prostu odcięto.
— Dusze. Chodźmy stąd — mruknąłem szybko, wracając do chłopaka i łapiąc go za nadgarstek. Nie chciałem tu być, istoty z drugiego świata zaczynały coraz dotkliwiej mi dokuczać, pogardzać, próbować przeciągnąć na tamtą stronę. Nawet kontakt ze skórą chłopaka jakoś niespecjalnie mi dopomógł w powrocie do siebie, znowu zaczynałem odpływać, znikać, rozmazywać się, przynajmniej w moim mniemaniu. Chrząknąłem cicho, pokręciłem głową, zacisnąłem mocniej uścisk. — Słyszysz, Carr? No chodź, nic tu nie ma, może jakaś szumowina się zebrała na odlanie, nic poza tym — mruczałem, sam nie wierząc we własne słowa. Obaj wiedzieliśmy, że to bujdy na resorach i obaj wiedzieliśmy, że coś tam się czaiło.
Ale lepiej udawać, że nic tam nie ma.
Gdybym nie miał aż tak wygórowanego ego, przyznałbym się, że najzwyczajniej w świecie się bałem. Brakowało mi jednak tej dawnej rześkości, krok miałem wolniejszy, mięśnie słabsze, a psychika łatwiej ulegała wszelakim propozycjom i czarom.
Znowu czułem się jak zagubiony bachor.
Potem, przy mijaniu którejś alejki, chłopak zwolnił, zatrzymał się, spojrzał w uliczkę. Grymasił się, możliwe, że nieświadomie. Aura niepewności zapanowała, smród wypełnił nozdrza, duchy zaśmiały się dość zaciekawione obrotem całej tej sytuacji, szturchając mnie beznamiętnie, przenikając przez anioła, czy drażniąc się z moimi myślami.
Carreou wyglądał, jakby co najmniej jednego z nich zobaczył, jakby któryś postanowił mu się ponownie pokazać i nastraszyć, bawiąc się przy tym w najlepsze.
A potem cała ciężka atmosfera dopadła i mnie, oplotła szyję, przydusiła lekko, wprowadzając w panikę, mącąc myśli, psując mi widok i kontakt z rzeczywistością.
— Powiedz mi. Co tutaj czujesz? Oprócz smrodu — spytał, zerkając na mnie przez ramię, wbijając błękitne spojrzenie, jeszcze bardziej zagęszczając powietrze, które dostawało się do moich płuc. Oddech mimowolnie stał się głębszy, wolniejszy, buzujący wręcz strachem. Wytężanie zmysłów gówno dawało, dalej czułem się, jakbym znalazł się w czarnej dziurze. Jakby wszystko po prostu odcięto.
— Dusze. Chodźmy stąd — mruknąłem szybko, wracając do chłopaka i łapiąc go za nadgarstek. Nie chciałem tu być, istoty z drugiego świata zaczynały coraz dotkliwiej mi dokuczać, pogardzać, próbować przeciągnąć na tamtą stronę. Nawet kontakt ze skórą chłopaka jakoś niespecjalnie mi dopomógł w powrocie do siebie, znowu zaczynałem odpływać, znikać, rozmazywać się, przynajmniej w moim mniemaniu. Chrząknąłem cicho, pokręciłem głową, zacisnąłem mocniej uścisk. — Słyszysz, Carr? No chodź, nic tu nie ma, może jakaś szumowina się zebrała na odlanie, nic poza tym — mruczałem, sam nie wierząc we własne słowa. Obaj wiedzieliśmy, że to bujdy na resorach i obaj wiedzieliśmy, że coś tam się czaiło.
Ale lepiej udawać, że nic tam nie ma.
Gdybym nie miał aż tak wygórowanego ego, przyznałbym się, że najzwyczajniej w świecie się bałem. Brakowało mi jednak tej dawnej rześkości, krok miałem wolniejszy, mięśnie słabsze, a psychika łatwiej ulegała wszelakim propozycjom i czarom.
Znowu czułem się jak zagubiony bachor.
poniedziałek, 26 marca 2018
Od Carreou do Sivika
Jak zazwyczaj nie czuję złości, to teraz wpadłem w anielską furię - czyli grzeczniejszą wersję ludzkiej wściekłości. Moje skrzydła poruszały się nerwowo, a zaciśnięte dłonie drżały. Wiedziałem, że współpraca moja oraz sokoła będzie trudna od samego początku, lecz nie tak bardzo!
- Jak kocha, to wróci, srał go pies - Można by rzec, że głos mężczyzny uspokoił mnie w pewnym stopniu. Przynajmniej sprawił, że porzuciłem myśli o usmażeniu Aposa na kolację. Chwilowo. Moje dłonie od razu powędrowały w stronę luźnych piór. Teoretycznie, mógłbym dać kilka z nich Sivikowi.. Czyż nie?
- Jak kocha, to wróci, srał go pies - Można by rzec, że głos mężczyzny uspokoił mnie w pewnym stopniu. Przynajmniej sprawił, że porzuciłem myśli o usmażeniu Aposa na kolację. Chwilowo. Moje dłonie od razu powędrowały w stronę luźnych piór. Teoretycznie, mógłbym dać kilka z nich Sivikowi.. Czyż nie?
- Idziesz, czy będziesz wciąż wołać tego Aposzczura, czy jak to tam było. Wieczór krótki, a nie mam zamiaru bawić się w szamana do czwartej nad ranem. - Pytanie, a raczej stwierdzenie ciemnowłosego utwierdziło mnie w przekonaniu, iż lepiej zostawić sokoła samego sobie. Na pewno wróci, prędzej czy później. Taką miałem nadzieję.
- Już idę. Prowadź. - Ponownie uśmiechnąłem się ciepło, rozkładając skrzydła i kierując się w obranym przez mężczyznę kierunku. Nie będę przecież kłócił się z moim przewodnikiem i jedynym znajomym w tym nieprzyjaznym świecie. Moje spojrzenie przebiegało od jednego budynku do drugiego, po drzwiach, gankach, oknach, zdobieniach. Zwolniłem nieco kroku przy bocznej alejce, kiedy zobaczyłem ten ruch. Przyjrzałem się ostrożnie cienistej uliczce, próbując wyszczególnić jakiekolwiek kształty. Bezskutecznie. Zupełnie jakby to całe miejsce było skąpane w nieprzeniknionej ciemności.
Ja jednak byłem pewny, że tam coś jest. Coś nieludzkiego, co przenika przez moją ludzką powłokę, mierzy wzrokiem anielską aurę, chce mojej esencji życiowej. Coś całkowicie nieprzyjemnego. Oczywistym stwierdzeniem, które nasunęło się do mojej głowy, była myśl o demonie. Bo cóż by innego przebywało jak karaluch w mrok?
Po dłuższym zastanowieniu się, miałem w głowie całą listę prawdopodobnych istot. Wampir, imp, Upadły, ghul, duch, upiór, ożywieniec, nawet człowiek wchodził w rachubę!
Zerknąłem przez ramię na bruneta, po czym skinąłem na niego głową.
- Powiedz mi. Co tutaj czujesz? Oprócz smrodu. - Umyślnie nie podzieliłem się z Sivim swoimi spostrzeżeniami. Musiałem się upewnić, czy to co widzę, to prawda czy już wytwór mojego chorego umysłu.
- Już idę. Prowadź. - Ponownie uśmiechnąłem się ciepło, rozkładając skrzydła i kierując się w obranym przez mężczyznę kierunku. Nie będę przecież kłócił się z moim przewodnikiem i jedynym znajomym w tym nieprzyjaznym świecie. Moje spojrzenie przebiegało od jednego budynku do drugiego, po drzwiach, gankach, oknach, zdobieniach. Zwolniłem nieco kroku przy bocznej alejce, kiedy zobaczyłem ten ruch. Przyjrzałem się ostrożnie cienistej uliczce, próbując wyszczególnić jakiekolwiek kształty. Bezskutecznie. Zupełnie jakby to całe miejsce było skąpane w nieprzeniknionej ciemności.
Ja jednak byłem pewny, że tam coś jest. Coś nieludzkiego, co przenika przez moją ludzką powłokę, mierzy wzrokiem anielską aurę, chce mojej esencji życiowej. Coś całkowicie nieprzyjemnego. Oczywistym stwierdzeniem, które nasunęło się do mojej głowy, była myśl o demonie. Bo cóż by innego przebywało jak karaluch w mrok?
Po dłuższym zastanowieniu się, miałem w głowie całą listę prawdopodobnych istot. Wampir, imp, Upadły, ghul, duch, upiór, ożywieniec, nawet człowiek wchodził w rachubę!
Zerknąłem przez ramię na bruneta, po czym skinąłem na niego głową.
- Powiedz mi. Co tutaj czujesz? Oprócz smrodu. - Umyślnie nie podzieliłem się z Sivim swoimi spostrzeżeniami. Musiałem się upewnić, czy to co widzę, to prawda czy już wytwór mojego chorego umysłu.
Od Mare'a do Ktosia
Przyglądałem się tym mniej, jak i trochę bardziej zakurzony kartotekom. Odwieczny pacjent tego ośrodka, który miał dzisiaj złożyć mi wizytę, od małego zmuszony jest odwiedzać przychodnie na cotygodniowych kontrolach. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, chodzi, nafaszerowany przeróżnymi antybiotykami, które utrzymują jego czynności życiowe. Takie tam... Podobne wizyty w wykonaniu "wyjątków", są u mnie codziennością. Choć nie odczuwam zbytniego zmęczenia wynikającego z nawału pacjentów, widocznie, przeszywa mnie ta okropna rutyna. Odkąd nadano mi jedno z wyższych stanowisk, nie mam chwili wytchnienia. Ostatnio, zmuszony byłem spędzić ponad siedemdziesiąt dwie godziny w tym miejscu, ze względu na nagły napływ ofiar jakiegoś pożaru. Kiedyś, naprawdę zdechnę przez to przepracowanie. Już teraz utrzymuję się na trzech, nieznośnych w smaku, - lecz mimo wszystko, pobudzających organizm - kawach.
Przetarłem odruchowo powieki. Chyba nie posiadam żadnej kontroli nad sobą... Przemęczony lekarz, to zły lekarz - powiedziałem do siebie w myślach, przygryzając z lekka koniuszek swego kciuka. Dosyć mozolnie poderwałem się do postawy stojącej, by w następnej kolejności, równie wolnym krokiem ruszyć ku oddalonym o kilka metrów drzwiom. Westchnąłem cicho, przechylając klamkę ów przedmiotu, do którego zmierzałem. Przechodząc przez korytarz, jedynie okazjonalnie obdarzyłem znane egzystencje, swym obojętnym wzrokiem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem w tak złym stanie. Wcisnąłem obie dłonie do kieszeni swych spodni, kontynuując chwiejny marsz. Przynajmniej, posiadam prawo do przekazania pacjenta innemu lekarzowi... Rzecz jasna, również w tej chwili miałem zamiar z niego skorzystać. Uśmiechnąłem się delikatnie, gdy tylko stanąłem przed odosobnionym pomieszczeniem, do którego wstęp mają jedynie lekarze. Z impetem otworzyłem drzwi, wkraczając nieco pewniejszym krokiem do pokoju. Już na samym wstępie, wyczułem rzucane w mym kierunku, pełne pytań spojrzenia. Racja, na cholerę ordynator w dziale amatorów - mruknąłem w myślach, opierając się o ścianę, prostopadłą do tej z drzwiami. Przeczesałem z lekka swą burzę włosów dłonią, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Może tym razem wyliczanka...? - powiedziałem po chwili, mierząc każdego z kolei wzrokiem. Sam do końca nie wiedziałem, na którego by tu zrzucić obowiązek opieki nad moim pacjentem. Twarze osób, które widziałem po raz pierwszy w swym życiu, niemalże od razu spowił lęk. Serio? Wyglądam aż tak przerażająco, przy wybieraniu swej przyszłej ofiary?
- Mare, nie męcz stażystów. - wtrącił w pewnym momencie, dotychczas odwrócony tyłem, zielonowłosy mężczyzna. Pomyśleć, że tak wyróżniającej się z tłumu osoby, wcześniej nie spostrzegły me oczy. Vincent Philizar - ponad trzydziestoletni doktorek, przy tym mój samozwańczy mentor w tym całym burdelu. Chodź nie ukrywam, całkiem człowieka lubię.
- Jasne, jasne! - prychnąłem pod nosem, zbliżając się do jednej z szaf, której głównym zadaniem było przechowywanie fartuszków dla pielęgniarek i pielęgniarzy. Rozchyliłem oba skrzydła drzwiczek, wzrokiem, skanując zawartość mebla. Nie minęło pięć sekund, a z delikatnym uśmiechem wszedłem do środka, na powrót zwracając się w stronę obecnych w pokoju człekopodobnych. - W takim razie, zajmij się moim pacjentem. Za piętnaście minut w pokoju A13! - pomachałem towarzystwu z lekka dłonią, po chwili zamykając drzwiczki.
Kto by pomyślał, że tym razem obiorę sobie za cel, uroczy stoliczek jednej z pobliskich restauracji? Ach, uwielbiam takie konfrontacje! Wciąż siedząc na kolanach, z lekka wychyliłem się spod bialutkiego obrusiku, który na moje szczęście - ciągnął się po samą ziemię. Przeskanowałem dokładnie wzrokiem otoczenie, by po chwili ujrzeć postać, owitą przez słoneczne promyki. Przez to cholerne światło i bliską ziemi pozycję, nawet nie dane mi było określić płci ów osoby.
- Trochę... Niezręcznie? - zakasłałem cicho, wyłaniając się całą swoją postacią spod stoliczka. - Żeby nie było, to tylko dziwny zbieg okoliczności... - dodałem, z lekka drapiąc się po karku.
<Ktosiu?>
Przetarłem odruchowo powieki. Chyba nie posiadam żadnej kontroli nad sobą... Przemęczony lekarz, to zły lekarz - powiedziałem do siebie w myślach, przygryzając z lekka koniuszek swego kciuka. Dosyć mozolnie poderwałem się do postawy stojącej, by w następnej kolejności, równie wolnym krokiem ruszyć ku oddalonym o kilka metrów drzwiom. Westchnąłem cicho, przechylając klamkę ów przedmiotu, do którego zmierzałem. Przechodząc przez korytarz, jedynie okazjonalnie obdarzyłem znane egzystencje, swym obojętnym wzrokiem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem w tak złym stanie. Wcisnąłem obie dłonie do kieszeni swych spodni, kontynuując chwiejny marsz. Przynajmniej, posiadam prawo do przekazania pacjenta innemu lekarzowi... Rzecz jasna, również w tej chwili miałem zamiar z niego skorzystać. Uśmiechnąłem się delikatnie, gdy tylko stanąłem przed odosobnionym pomieszczeniem, do którego wstęp mają jedynie lekarze. Z impetem otworzyłem drzwi, wkraczając nieco pewniejszym krokiem do pokoju. Już na samym wstępie, wyczułem rzucane w mym kierunku, pełne pytań spojrzenia. Racja, na cholerę ordynator w dziale amatorów - mruknąłem w myślach, opierając się o ścianę, prostopadłą do tej z drzwiami. Przeczesałem z lekka swą burzę włosów dłonią, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Może tym razem wyliczanka...? - powiedziałem po chwili, mierząc każdego z kolei wzrokiem. Sam do końca nie wiedziałem, na którego by tu zrzucić obowiązek opieki nad moim pacjentem. Twarze osób, które widziałem po raz pierwszy w swym życiu, niemalże od razu spowił lęk. Serio? Wyglądam aż tak przerażająco, przy wybieraniu swej przyszłej ofiary?
- Mare, nie męcz stażystów. - wtrącił w pewnym momencie, dotychczas odwrócony tyłem, zielonowłosy mężczyzna. Pomyśleć, że tak wyróżniającej się z tłumu osoby, wcześniej nie spostrzegły me oczy. Vincent Philizar - ponad trzydziestoletni doktorek, przy tym mój samozwańczy mentor w tym całym burdelu. Chodź nie ukrywam, całkiem człowieka lubię.
- Jasne, jasne! - prychnąłem pod nosem, zbliżając się do jednej z szaf, której głównym zadaniem było przechowywanie fartuszków dla pielęgniarek i pielęgniarzy. Rozchyliłem oba skrzydła drzwiczek, wzrokiem, skanując zawartość mebla. Nie minęło pięć sekund, a z delikatnym uśmiechem wszedłem do środka, na powrót zwracając się w stronę obecnych w pokoju człekopodobnych. - W takim razie, zajmij się moim pacjentem. Za piętnaście minut w pokoju A13! - pomachałem towarzystwu z lekka dłonią, po chwili zamykając drzwiczki.
Kto by pomyślał, że tym razem obiorę sobie za cel, uroczy stoliczek jednej z pobliskich restauracji? Ach, uwielbiam takie konfrontacje! Wciąż siedząc na kolanach, z lekka wychyliłem się spod bialutkiego obrusiku, który na moje szczęście - ciągnął się po samą ziemię. Przeskanowałem dokładnie wzrokiem otoczenie, by po chwili ujrzeć postać, owitą przez słoneczne promyki. Przez to cholerne światło i bliską ziemi pozycję, nawet nie dane mi było określić płci ów osoby.
- Trochę... Niezręcznie? - zakasłałem cicho, wyłaniając się całą swoją postacią spod stoliczka. - Żeby nie było, to tylko dziwny zbieg okoliczności... - dodałem, z lekka drapiąc się po karku.
<Ktosiu?>
Od Sivika do Carreou
— Oczywiście, że tak. O niczym więcej nie marzę. — Zmarkotniał tak nagle, z chwili na chwilę. Znowu gdzieś wcięło ten zapał, który pojawił się na dosłownie moment, by znowu odstąpić miejsca nieciekawej minie.
No, a już za jakiś czas, przy nieciekawej twarzyczce zasiadło to dumne ptaszysko, puszące się, skrzeczące i jakoś tak łypiące na mnie groźnym wzrokiem, spod byka. No, a znielubiłem to skrzydlate stworzenie jeszcze bardziej, gdy postanowiło mnie zaatakować i pozbawić jakiegoś tam piórka, bez zastanowienia wyrwać je z włosów. Prychnąłem pod nosem, automatycznie dotykając kosmyk, gdy zwierzę z radością podleciało na pobliski budynek i siedział, jak ten panicz. Nie reagował na polecenia chłopaka, miał go głęboko w kloace.
— P-Przepraszam! Nigdy taki nie był! — rzucił, dalej gwiżdżąc na ptaka i próbując go przywołać na wszelkie możliwe sposoby. Parsknąłem śmiechem, kręcąc głową. Charakterne stworzenie, coś zacząłem je nawet szanować, gdy mnie nie atakowało, było znośne i zabawne. No i przede wszystkim, nie dawało sobie w kaszę dmuchać. — Chodź tutaj, Aposzczurze! Bo jak się do ciebie przejdę, nie będzie za ciekawie! — Pokręciłem głową na pokraczne określenie zwierzęcia, zachowanie chłopaka i oburzenie, które z niego kipiało.
— Jak kocha, to wróci, srał go pies — mruknąłem, wymijając przy okazji chłopaka. Nie miałem zamiaru rezygnować z troskliwej opieki duchem na rzecz niewychowanego gada ze skrzydłami, który najwidoczniej bawił się w najlepsze, gdy leciał sobie z nami w kulki. — Idziesz, czy będziesz wciąż wołać tego Aposzczura, czy jak to tam było. Wieczór krótki, a nie mam zamiaru bawić się w szamana do czwartej nad ranem.
Blondyn był momentami upierdliwy, miał upierdliwego ptaka, a jego działania zdecydowanie przebijały skalę upierdliwości, szczególnie gdy rzucał się na kolana, byle wytrzepać ci spodnie. No, ale przyznać trzeba, że w tej całej upierdliwości ukrywał się cały jego urok, charakter i smaczek, który tylko zachęcał do przebywania w okolicy skrzydlatego. Chciałbym powiedzieć, że na pięćdziesięcioletniej drodze życia już niejednokrotnie spotkałem się z takimi rodzynkami i nawet mógłbym to zrobić, jednak coś dalej trzymało mnie przy myśli, że znacząco się wyróżnia. Że jest w nim coś intrygującego, wbijającego w fotel, zachęcającego do podejścia, dotknięcia, zainteresowania się.
Chciałem wiedzieć, co to jest. Czym to jest.
Potrzebowałem wiedzieć.
No, a już za jakiś czas, przy nieciekawej twarzyczce zasiadło to dumne ptaszysko, puszące się, skrzeczące i jakoś tak łypiące na mnie groźnym wzrokiem, spod byka. No, a znielubiłem to skrzydlate stworzenie jeszcze bardziej, gdy postanowiło mnie zaatakować i pozbawić jakiegoś tam piórka, bez zastanowienia wyrwać je z włosów. Prychnąłem pod nosem, automatycznie dotykając kosmyk, gdy zwierzę z radością podleciało na pobliski budynek i siedział, jak ten panicz. Nie reagował na polecenia chłopaka, miał go głęboko w kloace.
— P-Przepraszam! Nigdy taki nie był! — rzucił, dalej gwiżdżąc na ptaka i próbując go przywołać na wszelkie możliwe sposoby. Parsknąłem śmiechem, kręcąc głową. Charakterne stworzenie, coś zacząłem je nawet szanować, gdy mnie nie atakowało, było znośne i zabawne. No i przede wszystkim, nie dawało sobie w kaszę dmuchać. — Chodź tutaj, Aposzczurze! Bo jak się do ciebie przejdę, nie będzie za ciekawie! — Pokręciłem głową na pokraczne określenie zwierzęcia, zachowanie chłopaka i oburzenie, które z niego kipiało.
— Jak kocha, to wróci, srał go pies — mruknąłem, wymijając przy okazji chłopaka. Nie miałem zamiaru rezygnować z troskliwej opieki duchem na rzecz niewychowanego gada ze skrzydłami, który najwidoczniej bawił się w najlepsze, gdy leciał sobie z nami w kulki. — Idziesz, czy będziesz wciąż wołać tego Aposzczura, czy jak to tam było. Wieczór krótki, a nie mam zamiaru bawić się w szamana do czwartej nad ranem.
Blondyn był momentami upierdliwy, miał upierdliwego ptaka, a jego działania zdecydowanie przebijały skalę upierdliwości, szczególnie gdy rzucał się na kolana, byle wytrzepać ci spodnie. No, ale przyznać trzeba, że w tej całej upierdliwości ukrywał się cały jego urok, charakter i smaczek, który tylko zachęcał do przebywania w okolicy skrzydlatego. Chciałbym powiedzieć, że na pięćdziesięcioletniej drodze życia już niejednokrotnie spotkałem się z takimi rodzynkami i nawet mógłbym to zrobić, jednak coś dalej trzymało mnie przy myśli, że znacząco się wyróżnia. Że jest w nim coś intrygującego, wbijającego w fotel, zachęcającego do podejścia, dotknięcia, zainteresowania się.
Chciałem wiedzieć, co to jest. Czym to jest.
Potrzebowałem wiedzieć.
Kilka spraw
Hejo, hejo!
Dawno nie było tutaj żadnych postów informacyjnych, więc oto jestem!
Zaczęła się nam wiosna, dzień wagarowicza też już mamy za sobą, wszystko powoli rozkwita, a ludzie wymiatają z domów zimowe kurzowe. Dlatego też uznałam, że i na blogu przydadzą się małe porządki!
~~~~~~
1. Przy innym ogniu, w inną noc do zobaczenia znów. ~
Na wstępie chciałabym z żalem poinformować, że opuszcza nas Ami, właścicielka Elandrina i Zenthariona, a tym samym etykiety "Teatrzyk" i "Ukryta Magia" nie będą już kontynuowane. Ciup, jak to sucho brzmi. Mnie jednak osobiście zrobiło się smutno, że nas opuszczasz, zwłaszcza, że troszkę z nami czasu spędziłaś, ale nic nie poradzę :c
Pamiętaj jednak, że Saf ma wszystko pozapisywane, poukładane i jakbyś chciała wrócić to nie ma najmniejszego problemu! Przyjmiemy jak zwykle z otwartymi ramionami <3
2. Na nic błagania, na nic łzy! ~
Choć nie lubię tego robić i robię to nadzwyczaj rzadko to czasem jednak trzeba. Przeprowadzona będzie czystka. Dlatego też proszę wszystkich członków bloga o zgłoszenie się do mnie jakąkolwiek drogą kontaktu (komentarz pod postem, Discord (Safcia), Howrse (Katharsiis), mail (sayari.oa@gmail.com)) jeśli dalej chcą być na blogu.
Dla niewtajemniczonych: czystka polega na wyeliminowaniu nieaktywnych członków bloga i każdy kto do 1 kwietnia się do mnie nie zgłosi - zostanie usunięty. Ale, ale! Nie trzeba się bać, naprawdę, jeśli potrzebujecie urlopu, Wasza wena chwilowo pojechała na wakacje czy zwyczajnie szkoła Was wykańcza to nie trzeba uciekać, a wystarczy mi wprost napisać. Dam urlop, zaznaczę ograniczoną aktywność, a Wasza postać nie zostanie usunięta*!
* - Choć moje usuwanie i tak wygląda tak, że wszystko mam zapisane w odpowiednich postach roboczych i jakbyś chciał wrócić to nie ma problemu z przywróceniem postaci. Więc tego też nie należy się szczególnie bać.
3. Chcę powiedzieć kilka słów... My słuchamy, a Ty mów!
Ostatnia informacja to właściwie... drobna zapowiedź większych zmian. A przynajmniej na to liczę. Osobiście, jak pewnie spora część wie, jestem teraz w klasie maturalnej i nie mam zbytnio czasu na bloga, a nawet jak czas mam to trawię go bezsensownie w inny sposób. Dlatego też wszystkie większe plany będą realizowane prawdopodobnie w maju, po maturach. Liczę, że uda mi się do tego czasu wszystko ogarnąć i nie pozapominam o tym. W razie czego można mnie kopać, bym ruszyła swój leniwy zad.
A co to będą za zmiany? Cóż, jakiś czas temu podsyłałam Wam ankietę (o tą, jak ktoś chce to może jeszcze wypełnić, zachęcam!), która zawierała całkiem sporo pytań. Z czego pytania dotyczyły głównie przyszłości bloga i proponowanych zmian. Dlatego też, zależnie jakie będą wyniki ankiety, takie zmiany postaram się wdrążyć! Z naciskiem na postaram bo co z tego będzie to jeszcze zobaczymy choć jestem dobrej myśli!
To chyba tyle, trzymajcie się ludziska, przesyłam Wam resztki weny, która wyjątkowo postanowiła mnie odwiedzić. No, a przynajmniej na chwilę!
Dawno nie było tutaj żadnych postów informacyjnych, więc oto jestem!
Zaczęła się nam wiosna, dzień wagarowicza też już mamy za sobą, wszystko powoli rozkwita, a ludzie wymiatają z domów zimowe kurzowe. Dlatego też uznałam, że i na blogu przydadzą się małe porządki!
~~~~~~
1. Przy innym ogniu, w inną noc do zobaczenia znów. ~
Na wstępie chciałabym z żalem poinformować, że opuszcza nas Ami, właścicielka Elandrina i Zenthariona, a tym samym etykiety "Teatrzyk" i "Ukryta Magia" nie będą już kontynuowane. Ciup, jak to sucho brzmi. Mnie jednak osobiście zrobiło się smutno, że nas opuszczasz, zwłaszcza, że troszkę z nami czasu spędziłaś, ale nic nie poradzę :c
Pamiętaj jednak, że Saf ma wszystko pozapisywane, poukładane i jakbyś chciała wrócić to nie ma najmniejszego problemu! Przyjmiemy jak zwykle z otwartymi ramionami <3
2. Na nic błagania, na nic łzy! ~
Choć nie lubię tego robić i robię to nadzwyczaj rzadko to czasem jednak trzeba. Przeprowadzona będzie czystka. Dlatego też proszę wszystkich członków bloga o zgłoszenie się do mnie jakąkolwiek drogą kontaktu (komentarz pod postem, Discord (Safcia), Howrse (Katharsiis), mail (sayari.oa@gmail.com)) jeśli dalej chcą być na blogu.
Dla niewtajemniczonych: czystka polega na wyeliminowaniu nieaktywnych członków bloga i każdy kto do 1 kwietnia się do mnie nie zgłosi - zostanie usunięty. Ale, ale! Nie trzeba się bać, naprawdę, jeśli potrzebujecie urlopu, Wasza wena chwilowo pojechała na wakacje czy zwyczajnie szkoła Was wykańcza to nie trzeba uciekać, a wystarczy mi wprost napisać. Dam urlop, zaznaczę ograniczoną aktywność, a Wasza postać nie zostanie usunięta*!
* - Choć moje usuwanie i tak wygląda tak, że wszystko mam zapisane w odpowiednich postach roboczych i jakbyś chciał wrócić to nie ma problemu z przywróceniem postaci. Więc tego też nie należy się szczególnie bać.
3. Chcę powiedzieć kilka słów... My słuchamy, a Ty mów!
Ostatnia informacja to właściwie... drobna zapowiedź większych zmian. A przynajmniej na to liczę. Osobiście, jak pewnie spora część wie, jestem teraz w klasie maturalnej i nie mam zbytnio czasu na bloga, a nawet jak czas mam to trawię go bezsensownie w inny sposób. Dlatego też wszystkie większe plany będą realizowane prawdopodobnie w maju, po maturach. Liczę, że uda mi się do tego czasu wszystko ogarnąć i nie pozapominam o tym. W razie czego można mnie kopać, bym ruszyła swój leniwy zad.
A co to będą za zmiany? Cóż, jakiś czas temu podsyłałam Wam ankietę (o tą, jak ktoś chce to może jeszcze wypełnić, zachęcam!), która zawierała całkiem sporo pytań. Z czego pytania dotyczyły głównie przyszłości bloga i proponowanych zmian. Dlatego też, zależnie jakie będą wyniki ankiety, takie zmiany postaram się wdrążyć! Z naciskiem na postaram bo co z tego będzie to jeszcze zobaczymy choć jestem dobrej myśli!
To chyba tyle, trzymajcie się ludziska, przesyłam Wam resztki weny, która wyjątkowo postanowiła mnie odwiedzić. No, a przynajmniej na chwilę!
Pozdrawiam,
Safcia.
Od Carreou do Sivika
Usłyszałem ciche prychnięcie, jednak nie sądziłem, aby było spowodowane irytacją. Chyba czymś zupełnie przeciwnym.
- Carr, nie przynosisz mi wstydu - Powiedział Sivik ze śmiechem. Zrobiło mi się jeszcze przyjemniej, więc sam zachichotałem pod nosem. Ah, jak dobrze mieć kogoś, z kim można się pośmiać! Nawet z własnej osoby...
- Wróciło ci energii i w końcu ładnie się uśmiechasz, to dobrze. Ładne fikołki. Obrazek też. - Odruchowo zerknąłem na obraz pod moją ręką, podniosłem go i obejrzałem po raz kolejny. Mógłbym poprawić cieniowanie czy niektóre kwiaty. Spoglądając na obraz, ponownie napawałem się radością. Mimo, że przedstawiał on człowieka, tuż przed śmiercią w męczarniach i wysłaniu go do Piekła. Być może byłem zbyt surowy.
Przeniosłem spojrzenie na skrzywiony grymas na twarzy Siviego. Nie miałem pewności, czy to wina obrazu czy czegoś więcej. Ale nie powiem, wyglądał po części jak zagubione w tłumie dziecko, proszące obcych o pomoc. Cóż za urocza sytuacja.
- Gotowy na przespane noce i brak poczucia, że zaraz coś spadnie ci na głowę? - Odezwał się nagle, na co przytaknąłem ochoczo głową. I to jak! Nareszcie będę w stanie odpocząć od ciągłych spojrzeń, dotyku bądź dziwnych koszmarów. Ogarnęły mnie jednak wątpliwości. Możliwość rozejścia się naszych dróg z każdą chwilą, z każdą rozmową, z każdym gestem była coraz bardziej prawdopodobna. Zacząłem odczuwać z tego powodu stres. Co mam robić? Mam mu powiedzieć, że chcę towarzyszyć Sivikowi w jego podróżach? Pocieszać? Sprawiać radość? Być jego stróżem? To nie ma sensu. Nic z tego nie wyjdzie. Jedynie mnie wyśmieje. A być może w dodatku zostawi z tym problemem natury duchowej. Posmutniałem nieznacznie. Wszystko w ciągu kilku chwil. Ah, rzeczywiście mam chaotyczny charakter, nie ma co.
- Oczywiście, że tak. O niczym więcej nie marzę. - Odparłem z lekką niepewnością, ukrywając to pod fasadą zdenerwowania. Byleby nie zdradzić się w takiej chwili.
Poprawiłem więc torbę, obraz, a następnie przywołałem Aposa, który usiadł na moim ramieniu, łypiąc groźnie na ciemnowłosego. Chyba się nie polubili. Zrozumiałem to dodatkowo, kiedy ptak ze skrzekiem wyrwał pióro z włosów mężczyzny i wzleciał na pobliski dach. Zasłoniłem zszokowany takim zachowaniem usta, nie mogąc wydusić z siebie żadnego słowa.
- P-Przepraszam! Nigdy taki nie był! - Obróciłem się ku budynkowi, który sokół upatrzył na swoją twierdzę i zagwizdałem. Zwykle na ten sygnał, Apos rozpościerał skrzydła i zlatywał na moją wyciągniętą dłoń. Tym razem zmierzył jedynie rękę wzrokiem, przechylając łebek na boki. Co za nieznośne stworzenie!
- Chodź tutaj, Aposzczurze! Bo jak się do ciebie przejdę, nie będzie za ciekawie! -
- Carr, nie przynosisz mi wstydu - Powiedział Sivik ze śmiechem. Zrobiło mi się jeszcze przyjemniej, więc sam zachichotałem pod nosem. Ah, jak dobrze mieć kogoś, z kim można się pośmiać! Nawet z własnej osoby...
- Wróciło ci energii i w końcu ładnie się uśmiechasz, to dobrze. Ładne fikołki. Obrazek też. - Odruchowo zerknąłem na obraz pod moją ręką, podniosłem go i obejrzałem po raz kolejny. Mógłbym poprawić cieniowanie czy niektóre kwiaty. Spoglądając na obraz, ponownie napawałem się radością. Mimo, że przedstawiał on człowieka, tuż przed śmiercią w męczarniach i wysłaniu go do Piekła. Być może byłem zbyt surowy.
Przeniosłem spojrzenie na skrzywiony grymas na twarzy Siviego. Nie miałem pewności, czy to wina obrazu czy czegoś więcej. Ale nie powiem, wyglądał po części jak zagubione w tłumie dziecko, proszące obcych o pomoc. Cóż za urocza sytuacja.
- Gotowy na przespane noce i brak poczucia, że zaraz coś spadnie ci na głowę? - Odezwał się nagle, na co przytaknąłem ochoczo głową. I to jak! Nareszcie będę w stanie odpocząć od ciągłych spojrzeń, dotyku bądź dziwnych koszmarów. Ogarnęły mnie jednak wątpliwości. Możliwość rozejścia się naszych dróg z każdą chwilą, z każdą rozmową, z każdym gestem była coraz bardziej prawdopodobna. Zacząłem odczuwać z tego powodu stres. Co mam robić? Mam mu powiedzieć, że chcę towarzyszyć Sivikowi w jego podróżach? Pocieszać? Sprawiać radość? Być jego stróżem? To nie ma sensu. Nic z tego nie wyjdzie. Jedynie mnie wyśmieje. A być może w dodatku zostawi z tym problemem natury duchowej. Posmutniałem nieznacznie. Wszystko w ciągu kilku chwil. Ah, rzeczywiście mam chaotyczny charakter, nie ma co.
- Oczywiście, że tak. O niczym więcej nie marzę. - Odparłem z lekką niepewnością, ukrywając to pod fasadą zdenerwowania. Byleby nie zdradzić się w takiej chwili.
Poprawiłem więc torbę, obraz, a następnie przywołałem Aposa, który usiadł na moim ramieniu, łypiąc groźnie na ciemnowłosego. Chyba się nie polubili. Zrozumiałem to dodatkowo, kiedy ptak ze skrzekiem wyrwał pióro z włosów mężczyzny i wzleciał na pobliski dach. Zasłoniłem zszokowany takim zachowaniem usta, nie mogąc wydusić z siebie żadnego słowa.
- P-Przepraszam! Nigdy taki nie był! - Obróciłem się ku budynkowi, który sokół upatrzył na swoją twierdzę i zagwizdałem. Zwykle na ten sygnał, Apos rozpościerał skrzydła i zlatywał na moją wyciągniętą dłoń. Tym razem zmierzył jedynie rękę wzrokiem, przechylając łebek na boki. Co za nieznośne stworzenie!
- Chodź tutaj, Aposzczurze! Bo jak się do ciebie przejdę, nie będzie za ciekawie! -