Pchnięte prawie z całej siły ciężkie drzwi do głównej sali Podniebnego Pałacu uderzyły z hukiem o ściany, wprawiając wiszące na nich gobeliny oraz obrazy w niepokojące drżenie. Carreou wkroczył do środka, wyprostowany i pewny siebie, poruszając zmęczonymi po długiej podróży skrzydłami niczym żaglami na wietrze. Stukot cholewek jego wysokich butów niósł się echem po pomieszczeniu, jedynie w minimalistyczny sposób urządzonym, zapewne tylko po to, aby cieszyć wyniosłe oczy Metatrona. Ten natomiast siedział dumnie na tronie, podpierając głowę o opartą na podłokietniku rękę. Z racji swych rozmiarów, zmuszony był zsunąć się nieznacznie, jednak nadal wyglądał tak samo dumnie i władczo jak zazwyczaj. Słysząc kroki swego podopiecznego, archanioł podniósł blade powieki, a srebrne źrenice zwężyły się, przez co prawie przypominały wąskie kocie szparki. Nie odezwał się jednak ani słowem, obserwując tylko bacznie drobnego blondyna, jaki zatrzymał się u stóp podwyższenia, na jakim stał archanielski tron. Widząc, że Carreou zamiast skłonić się tak, jak Metatron osobiście go nauczył, przeniósł wzrok na butne lico anioła. Sam ten gest powinien przerazić młodzieńca, ale tym razem do niczego takiego nie doszło. Coś więc musiało się stać, a archanioł podejrzewał już, co to było.
— Nie chcę być już twoim podwładnym — oznajmił syn Razjela, prostując się i wypinając drobną klatkę piersiową jakby był co najmniej Dawidem, stojącym nad ciałem pokonanego Goliata —Nie chcę zabijać w twym imieniu, Metatronie. Nie chcę siać chaosu i przerażenia, tylko dlatego, że ktoś nie postępuje zgodnie z przykazaniami — Carreou zamilkł i wbił wyczekujące spojrzenie w Głos Pana. Archanioł powoli podniósł się z tronu, wzdychając cicho, jakby miał do czynienia z nieposłusznym dzieckiem, za jakie swoją drogą blondyna uważał. Prawie od razu splótł dłonie na swym brzuchu, a tren szaty opadł na podłogę wraz z długimi, srebrnymi włosami. W promieniach słońca, wpadających do środka przez smukłe okna, za plecami mężczyzny zamigotał miraż, będący skrzętną iluzją, jaka ukrywała potężne skrzydła Metatrona przed oczyma śmiertelnych.
— Niegodne istoty ponownie namieszały ci w głowie, mój synu — Głos archanioła rozbrzmiał w całej sali i w członkach Carreou, który odruchowo cofnął się, lecz nie zmienił postawy. Wiedział, że to są zwykłe zagrywki, próby, jakim poddaje go nauczyciel, ale mimo to, czuł przed nim swoisty respekt jak każdy anioł.
— Nie, Metatronie. To moja świadoma decyzja. Chcę powrócić do życia między ludźmi i pomagania im. Aniołowie nie powinni czynić zła, a ja to robiłem. W twoim imieniu.
— Usta twe są skalane kłamstwem. Z kim rozmawiałeś? — Mężczyzna stanął przed aniołem, który aby spojrzeć na jego twarz musiał zadrzeć głowę do góry — Z tym człowiekiem od piór? Wiedziałem, że powinienem nakazać ci się go pozbyć, aby nie skażał cię zarazą, jaką nosi na sobie każdy śmiertelnik.
Drobne dłonie potomka Razjela zacisnęły się w pięści. Błękitne oczy zalśniły od łez. Archanioł wiedział, że trafił w czuły punkt, jednak powstrzymał się przed tryumfalnym uśmiechem, czekając na rozwój wydarzeń. Te potoczyły się szybko, gdyż nim się obejrzał, Carreou dobył miecza i wyskoczył w kierunku Metatrona. Mężczyzna z łatwością odsunął się na bok, po czym złapał jasnowłosego za ubrania i poderwał się z nim ku górze. Miraż za jego plecami zniknął, ustępując miejsca czternastu parom szarych skrzydeł, zajmujących całą powierzchnię sali. Młodzieniec rozchylił wbrew sobie usta z niedowierzaniem. Złość z czasem do niego powróciła, przez co zaczął gniewnie miotać się w uścisku "opiekuna".
— Zostaw mnie! Nie chcę być taki jak ty! Nie chcę!
— Jesteś taki sam jak twój wuj — Spokój na obliczu Głosu Boga został zniszczony przez niesmak, a wręcz obrzydzenie — Jak Lucyfer. Też uciekał od obowiązków anioła. Chciał być wolny. Chciał mieć wolną wolę. Wiesz, do czego to doprowadziło, Carreou? Do śmierci twojego ojca, a także do powstania tych parszywych demonów, które sprowadzają na złą drogę bożą trzodę.
Na wspomnienie Razjela blondyn znieruchomiał i zamilkł, wpatrując się jedynie w Metatrona, oczekując od niego rozwinięcia tej myśli.
— Bezcześcisz imię i nazwisko Razjela, Jesteś parodią anioła, zawsze nią byłeś. Próbowałem ci pomóc, dając ci dostęp do prawdziwego ciebie, do czystego niebiańskiego ducha, jakim byliśmy przed upadkiem obyczajów i tą całą wolną wolą. Bowiem wy, podrzędne anioły, nie musicie myśleć sami. To my, archaniołowie za was odpowiadamy. Powinniście się nas słuchać, i...
— Prawdziwy anioł nie zabija niewinnych — szepnął młodzieniec, poruszając delikatnie skrzydłami, aby pozostać w jednej pozycji — Twoja wizja... To nie jest to, czego mnie uczono. To nie jest wizja naszego Pana. To wizja szaleńca, Metatronie. A mój tata — Blondyn opuścił głowę, pozwalając kryształowym łzom spłynąć na dłoń mężczyzny — Byłby ze mnie dumny. Wiem to. Bo zginął w obronie wartości, jaką kultywuję.
— Jesteś głupcem. Carreou. I dobrze o tym wiesz — Włosy nauczyciela uniosły się, gdy podłoga Podniebnego Pałacu zapadła się, odsłaniając bezkresną otchłań z chmur — Twa ignorancja doprowadzi cię do upadku, drugi Lucyferze.
Siwowłosy puścił podopiecznego, który jak gwiazda runął z niebiańskiego firmamentu w dół, ku ziemi w oddali. Dopiero gdy szum wiatru ucichł, opadł on na naprawiającą się podłogę. Nerwowym gestem przesunął luźne kosmyki za zaostrzone uszy, pozwalając sobie na odrzucenie na bok persony nieustępliwego nowego boga, a tym samym przybierając tę bardziej naturalną. Przez długą chwilę mężczyzna wpatrywał się w miejsce, gdzie zniknął Carreou, po czym, nieco wbrew sobie, ukrył twarz w dłoniach i zacisnął powieki zaszklonych oczu.
***
Od momentu gdy anioł odciął się od toksycznego pobratymca minęło już kilka tygodni, jak nie miesięcy. Carreou trudno było ocenić, czy na pewno czuje się lepiej bez Metatrona i jego specyficznej opieki nad sobą. Tak, mógł podejmować własne decyzje, ale z drugiej strony musiał żyć sam, podróżując od miasta do miasta na swoim krytym wozie, jaki kupił za ciężko zarobione kamyki od jakiegoś handlarza w Merkez. Na samym początku był podekscytowany wizją nowej przygody — sam przeciwko światu, żyjący na niewielkiej przestrzeni, podskakującej przy każdym kroku siwego konia, obozujący pod lasem przy przyjemnym trzasku pomarańczowego ognia. Po pierwszej pobudce z obolałymi plecami zaczął stopniowo pojmować, dlaczego tak wiele osób preferuje pozostawać w gospodach, zamiast na szlaku. Ale cóż, nie miał przecież co ze sobą począć, a gdy jechał prostą drogą, miał sporo czasu na malowanie. Później wystarczyło, że zatrzymał się w jednym z większych miast, gdzie wieści o jego kunszcie już dotarły i trudy podróży były wynagradzane przyjemnie ciężką sakiewką oraz długą wizytą w łaźni. Obawiał się tylko zimy, ale gdy ta nadeszła okazało się, że skrzydła stanowią wręcz doskonałe źródło ciepła, a w dodatku mogły służyć zarówno za łóżko, jak i pierzynę w jednym.
Najbardziej dokuczała mu monotonia. Ile można było patrzeć na prawie identyczne pola, wzgórza, lasy, wioski? Można powiedzieć, że tylko malarstwo dawało mu możliwość odpoczynku od irytującej normalności, gdyż umożliwiało aniołowi ucieczkę do krain w jego umyśle, gdzie wszystko było różne, a za razem piękne i doskonale ze sobą współpracowało. Aż pewnego dnia, gdy szykował się do odjazdu w miejskiej stajni, usłyszał cichy gwizd, dobiegający zza jego pleców. Carreou przerwał zaplatanie ogona Rutena, który parskał nerwowo z powodu nieprzyjemnego zapachu, dobiegającego od strony palącego tabakę stajennego. Przy wozie anioła, gdzie suszył się akurat nowy obraz, stał nieznany mu jegomość, wyglądający jakby urwał się z jednego z obwoźnych cyrków. Młodzieniec poklepał ogiera po umięśnionej łopatce, po czym wyszedł z boksu i splótł ręce na piersi. Gdy stanął przy mężczyźnie, chrząknął, aby zwrócić na niego swą uwagę.
— Czy mogę w czymś pomóc? — spytał ostrożnie, acz elegancko anioł, obserwując potencjalnego kupca. Ten zerknął pobieżnie na artystę, a następnie skinął głową na obrazy.
— Ładne rysunki — stwierdził. Carreou skrzywił się nieznacznie.
— One są malowane farbami, nie rysowane..
— Dobra, dobra. Powiedz mi paniczku, ile byś pan wziął za namalowanie czegoś dla mnie i moich towarzyszy? Taki plakat najlepiej, o! Mamy trochę kamyków, chętnie zapłacimy za fatygę, paniczku.
— Niech mnie pan tak nie nazywa — przerwał spokojnie blondyn, po czym uśmiechnął się szeroko — Z wielką chęcią zobaczę, co się da zrobić. Opuszczam miasto jutro rano, kiedy więc mogę się spotkać z pana przyjaciółmi?
— W karczmie przy rynku, wie paniczek, gdzie to? No, to tam, tam o. Dziś wieczorem, jak zajdzie słońce — Mężczyzna spojrzał na niebo i pokiwał głową — Jak zajdzie słońce, tak.
— Doskonale — Carreou skinął głową i ukłonił się nieznacznie — Będzie to dla mnie przyjemność.
Gdy nastał wieczór, anioł zarzucił na ramię torbę ze szkicownikiem i małym pudełkiem z węglem, a następnie przy pomocy porad mieszkańców miasta skierował się do gospody, jaką opisał kuglarz. Nie lubił przebywać tam o takich porach, gdyż gdy tylko przekroczył próg w nos uderzyła go woń alkoholu. Anioł przysłonił nos skrawkiem kwiecistego materiału na szyi, jaki współgrał z biało - złotą szatą, uszytą na zamówienie przez znanego krawca z Leoatle, po czym rozejrzał się po wnętrzu. Wyglądając jak eteryczna wręcz istota nie pasował zupełnie do zbieraniny ludzi w karczmie, ale ku jego szczęściu, sprawa wyglądała podobnie z grupą artystów. Znieruchomiał jednak w połowie kroku, gdy ujrzał pomiędzy nimi, stłoczonymi przy jednym stoliku, znaną twarz.
— O-Oh.. Lotte..?
Lotte?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz