poniedziałek, 31 grudnia 2018

Ode mnie do Ariadny

Postać powoli podniosła się z posłania i spojrzała na przybyszkę. Jej delikatny owal twarzy, okolony opadającymi w stronę dekoltu w włosami wyraźnie odcinał się na tle mroku, panującego w pomieszczeniu swoim delikatnym kolorem. Dziewczyna wstała powoli. Była kompletnie naga, a jej smukłe ciało miało idealne proporcje. Odchrząknęła niepewnie, próbując dobyć głosu, który w pierwszej chwili wydał się dość chrapliwy, jednak wkrótce zmienił swoją melodię na przyjemną dla ucha.
- Po prawdzie… wolałabym o tym nie mówić. – Na zewnątrz podłużny sierp księżyca wyłonił się zza chmury i do pomieszczenia wpadło delikatne, błękitne światło, w którego świetle wyraźniej zalśniły zielone, kocie oczy postaci. Ariadna wypuściła głośniej powietrze. Patrzyła prosto w oczy… siebie samej. Sobowtór dziewczyny uśmiechał się przepraszająco, a palce jego dłoni nerwowo uderzały o siebie nawzajem.
- Jesteś… mną? – zmarszczyła brwi. – Nie, to nie możliwe. Moją… siostrą bliźniaczką?
  Dziewczyna pokręciła głową. Jej zachowanie było spokojne, choć wyglądała na dość zakłopotaną.
- Wybacz mi Ariadno, nie sądziłam, że wrócisz tak wcześnie. Ostatnimi czasy długo pozostawałaś na swoich koncertach. Cóż. Wychodzi na to, że wyszłam nieco z wprawy.
- Jeszcze raz pytam, kim jesteś? – Głos Ariadny pozostawał donośny i pewny, jednak zdaniem jej sobowtóra kompletnie nie pasował do jej nieco zagubionej postaci.
- To głupio zabrzmi, zważywszy na to, jak wyglądam, ale… Sobą – mówiąc to dziewczyna zrobiła gest, jakby łapała coś w powietrzu. Właścicielka mieszkania patrzyła na nią, nie do końca pewna, co powinna zrobić.
- Dobrze. Podaj mi jeden powód, dla którego nie miałabym oddać cię w ręce władz? – spytała z rezygnacją dotykając nosa swoją dłonią.
- Ponieważ mogą ci nie uwierzyć. – Dublerka uśmiechnęła się i zrobiła gest, jakby oddawała strzał z kuszy. Widać dobrze czuła się w swoim nagim ciele. – Jestem równie dobrą tobą, jak ty sama. Zaaresztowaliby nas obie. Tak działają: jeśli jest problem, który cię przerasta, wtrąć go do lochu!
- To może sama wyjdziesz? – w głosie dziewczyny słychać było napięcie. Dublerka uśmiechnęła się.
- Jeśli chcesz paradować nago po mieście, nie ma sprawy.
- Jednego nie rozumiem, czego właściwie ode mnie oczekujesz? – Ariadna założyła ręce na piersi, a jej klon zrobił poważną minę.
- Żebyś pozwoliła mi tu zostać… jeszcze trochę. Można powiedzieć, że jestem poszukiwana i zwykle muszę się ukrywać przez cały czas. Jednak nie mam już siły.
Muszę odpocząć. Poza tym, nie mogę przestać być tobą jeszcze przez najbliższy tydzień. Na twoim miejscu wolałabym mieć mnie na oku. – Dublerka wzruszyła lekko ramionami.
- Dam ci coś do ubrania i zaczekam na ciebie w kuchni – szlachcianka wyglądała na zrezygnowaną. – Tam skończymy tę rozmowę.
- Dziękuję. – Dublerka dygnęła lekko, a Ariadnie przeleciało przez myśl, że faktycznie ma łudząco podobną mimikę do jej samej.
- Jeszcze nie powiedziałam, że możesz zostać – zaznaczyła, wyjmując z szafy jedną ze swoich codziennych sukni oraz bieliznę i podając je nieznajomej. Po tym wyszła. Kilka minut później obie dziewczyny siedziały razem w kuchni przy płonącej jednostajnie świecy.
- Dalej mi nie odpowiedziałaś na moje pierwsze pytanie – zauważyła właścicielka mieszkania, a dublerka przytaknęła.
- Na swoją obronę mam tylko fakt, że i tak nic ci to nie powie – odparła. – Nie chcę cię okłamywać, więc załóżmy, że jestem ubogą dziewczyną, mieszkającą w biedniejszej części miasta i chciałam choć raz wyspać się w prawdziwym łóżku.
(Ariadno? Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci drobne złamanie zasad, którego się dopuściłam :P Postać, z którą piszesz zachowuje się podobnie do twojej postaci. [Wszelkie zachowania niewłaściwe Ariadnie są winą mojej nieznajomości jej, jednak mam nadzieję wkrótce się z nią oswoić] Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze pisało, mimo owej nietypowej formy^^ Jeśli będziesz miała jakieś uwagi – pisz w komentarzach. Postaram się do nich zastosować.)

Misja grupowa nr 1 - Sekretów małą garść

Nikt nie wie jak do tego doszło, ale stało się. Wylądowaliście całkiem sporym stadkiem przy jednym stole, wypiliście stanowczo za dużo, a do tego ktoś postanowił dorzucić Wam do napoju co nieco Eliksiru Prawdy. Czyli... mówicie dużo, mówicie otwarcie i mówicie o wiele więcej niż mówić powinniście.
Wymaga liczba słów: 800 słów (na dwie osoby) + 400 słów od każdej osoby co dołączy.
Nagroda: 3 Kamyki + losowy składnik.
♣ Lexie
♣ Vincent
♣ Maddie
♣ Misericordia
♣ Nyati
♣ Te'Yanna
♣ Lotte

  Karczma powoli się wyludniała, jej właściciel czyścił kufle. Już tylko nieliczni goście pozostawali rozrzuceni po całej sali. Kelnerki sprzątały stoły. Gwardzistka wzięła jeszcze jeden, niewielki łyk piwa. Jej kufel był prawie pełny. Nigdy nie piła zbyt wiele. Nagle rozległ się grzmot i krople deszczu zadudniły o dach zajazdu. Nie było mowy, by w taką pogodę wyruszać gdzieś dalej. Karczmarz za kontuarem westchnął i odłożył swoje naczynia. Wyszedł zza lady i odchrząknął.
- Szanowni państwo, jako że przez tą cholerną ulewę zapewne nigdzie nie pojedziecie prosiłbym, byście przeszli do sąsiedniej sali. Wszystkie pokoje już są oblegane i to będzie jedyne miejsce, w którym mogę was trzymać. - skrzywił się. - Także ruchy, albo osobiście wywalę was z gospody, niezależnie od pogody.

Od Aurory do Vincenta

Uniosłam wzrok na ciemny dach utworzony z koron wysokich drzew. Złote promienie słońca przechodziły przez niewielkie, ale liczne szczeliny i oświetlały w większej części leśny szlak, udeptany przez zwierzęta. Z uśmiechem wsłuchiwałam się w ptasi śpiew. Draco natomiast wesoło dreptał za mną, skacząc po liściach, leżących na ziemi.
Wróciłam spojrzeniem na runo leśne w poszukiwaniu ziół niezbędnych do wykonania lekarstw. Koszyk wykonany z witek wierzbowych co prawda był już prawie pełny, ale wciąż brakowało mi kilku roślin. Niestety nie mogłam znaleźć ich w żywozielonej gęstwinie. Spojrzałam na ciąg dalszy drogi, który tonął w mroku. Bałam się iść dalej. I to bardzo. Ale musiałam znaleźć te zioła. Dla dobra osób, które czekały na te lekarstwa. Podniosłam się więc z klęczek i zacisnęłam dłoń na rączce koszyka. Smok wzbił się w powietrze, a następnie przysiadł na moim ramieniu, dodając mi otuchy.
Mając przy sobie przyjaciela, ruszyłam wolno naprzód. Złocisty blask stopniowo ciemniał, aż w końcu zniknął całkowicie. Mimo tego, wciąż dało się dostrzec większą część tego, co nas otaczało. Oczywiście o ile to coś było maksymalnie w odległości metra od twarzy.
Wiedziałam, że muszę się pospieszyć, jeśli nie chcę, żeby zastała mnie jeszcze ciemniejsza od dnia noc. Wtedy prawdopodobnie bym się zgubiła. Spanikowałabym tak bardzo, że nawet gdybym znała drogę, nie potrafiłabym jej sobie przypomnieć.
Ostrożnie stawiałam małe kroki, podpierając się przy tym o drzewa, by nie stracić równowagi, potykając się o wystające korzenie lub liczne kamienie. Co do szukania roślin, to nawet się nie rozglądałam. W tej części lasu bowiem było tak ciemno, że nic poza gęsto rosnącymi drzewami w niej nie występowało. Musiałam przejść tym leśnym korytarzem do innej oświetlonej części i tam poszukać celu swojej wyprawy.
Jakiś czas szłam przed siebie, mając nadzieję, że ten przerażający tunel z drzew się kiedyś skończy, lecz słysząc cudze kroki, przystanęłam gwałtownie. Dochodziły z drugiego końca. Ktoś zmierzał w moją stronę i był coraz bliżej.
Przez moją głowę przeleciały masy czarnych myśli. W końcu nie raz się słyszało, że ktoś zaginął w lesie w tajemniczych okolicznościach. Serce od razu zabiło mi szybciej, zupełnie jakby chciało wziąć nogi za pas, porzucając i misję, i zioła w koszyku, i swoją właścicielkę. Nie mogłam jednak od tak uciec. Ten ktoś na pewno by mnie dogonił. W końcu ciężko się biegnie na oślep po nierównym terenie.
Czym prędzej schowałam się za jednym z drzew i wstrzymałam oddech. Światło ognia bijące od pochodni trzymanej przez tą osobę było coraz bliżej. Automatycznie wbiłam paznokcie w materiał mojej peleryny, modląc się w myślach, by ten ktoś mnie nie zauważył lub przynajmniej nie był postacią z opowieści mieszkających w tych lasach ludzi.


< Vincent?  >

niedziela, 30 grudnia 2018

Podsumowanie 52-53

Hej, hej, hej!
Przybywam z podsumowaniem, które, o dziwo, jest o czasie! Jak raz udało mi się czegoś nie zapomnieć, oklaski proszę! W każdym razie, w gwoli przypomnienia, dzisiaj właśnie liczę ile słów napisaliście w ciągu ostatnich dwóch tygodni, przyznaję rangi i dodaję Kamyczki. Miłej lektury życzę!

~~~~~~

Z ogłoszeń parafialnych to mogę już oficjalnie powiedzieć, że do szablonu został wybrany nagłówek i będzie on tworzony w najbliższym czasie. Stąd też Sayari wkrótce nabawi się po raz pierwszy od swojego żywota jakiegoś normalnego szablonu!

Za wykonanie misji "Sekretów małą garść" następujące osoby dostają po 3 Kamyki: Lexie, Vincent, Maddie, Misericordia, Nyati, Te'Yanna, Lotte.

Dostęp do sklepu uzyskali: Lotte, Parys (jaki mail?), Richard, Takako. Sprawdźcie maile!
No i kto ile pisał!

(1/3) Ariadna: 460 słów | Zwyczajny plebs.
Helena: 530 słów | -
Keya: 700 słów | Zwyczajny plebs: +1 Kamyk.
Lotte: 880 słów | Zwyczajny plebs: +1 Kamyk.
Nyati: 670 słów | Zwyczajny plebs: +1 Kamyk.
Parys: 2310 słów | Rycerz na białym koniu: +2 Kamyki.
(1/3) Regulus: 580 słów | Zwyczajny plebs.
Richard: 1580 słów | Rycerz na białym koniu: +2 Kamyki.
Takako: 1730 słów | Rycerz na białym koniu: +2 Kamyki.

Akroteastor & Cythian'dial & Lexie5020 słów | Szlachta nie pracuje: +6 Kamyków
Kirrian & Vincent: 1720 słów | Rycerz na białym koniu: +3 Kamyki.


Pozdrawiam, 
Safcia

Od Lexie & Mer do Takako

  Lexie pierwsza poderwała się ze swojego posłania. Mimi polecenia zielarki nie mogła nawet przez chwilę odpocząć. Cały czas myślała o tej chorobie, nie mogąc oderwać się od wizji Mirajane, zamieniającej się w taką samą bestię, jaką Mer wyniósł z izby chorych. Teraz byłą zmęczona, jednak zwarta i gotowa do podróży. Drugi gwardzista pojawił się w drzwiach do pomieszczenia. Lexie zmarszczyła brwi. Nie widziała nawet kiedy wyszedł, a przecież skradanie się nie było mocną stroną jego osoby.
  Obaj strażnicy podeszli do dziewczyny. 
- Więc dokąd, pani? - Spytała Lexie.
- Do Temeni. - Słowa dziewczyny były niczym grom z jasnego nieba. Lexie spojrzała na Mer, jednak ten nie odwzajemnił gestu, jak to miał w zwyczaju. - To bardzo daleko.
- To prawda. I będziemy musieli się pośpieszyć, gdyż bez moich naparów długo nie wytrzymają - przyznała dziewczyna. - Nie wiem, czy dacie radę podróżować tak szybko, jak my. Wolałabym, byście zostali w zamku i zajęli się chorymi.
- Przykro mi, pani, muszę odmówić - oznajmiła stanowczo Lexie. - Jeśli masz rację, a wszystko na to wskazuje, nie możemy ryzykować niepowodzenia tej misji.
- Przygotujcie więc sobie najszybsze konie - zasugerowała Lazy.

[...] Pół godziny później cała piątka był gotowa do drogi. Przez chwilę Lexie rozważała zostawienie Mer w zamku, jednak ostatecznie uznała, że jego obecność może okazać się niezbędna, jeśli natkną się po drodze na bandytów. Lub gdy będzie trzeba rozprawić się z Szamanem.
  Dziewczyna nie wiedziała za wiele o Temeni, choć ta nazwa obiła jej się o uszy. W legendach jej ludu była przekazywana z pokolenia na pokolenie, jako miejsce, w którym pradawna magia została zniszczona. Lexie poczuła zimne ciarki na plecach.
- Skoro jesteście gotowi to ruszamy - zarządziła zielarka, wsiadając na czarną panterę. Jej drugi towarzysz przybrał formę białego lisa, co, ku zdziwieniu Lexie, zwróciło uwagę Mer. Ruszyli powoli, jednak zaraz za miastem przyśpieszyli tępa i konie ledwo nadążały za drapieżnym kotem.
(Takako? Prowadź nas xd)

Od Takako do Mer & Lexie

Zamykające się drzwi wydały skrzypiący odznak, a domykając je dobrze, ogromny huk. Ryuu pomógł mi dojść do ciała.
- Czy mógłbyś użyczyć mi swoich oczu? - zapytałam cicho. Nie lubiłam prosić o to jego, ale obecna chwila tego wymagała.
- Tak - odpowiedział krótko. Moje oczy zostały przysłonięte jego ciepłą dłonią. Po chwili uzyskałam wzrok. Przepadałam całe ciało z dokładnością. Niby nic nie było, jednak znak motyla w tęczówce oka dała mi bardzo dobrą wskazówkę. Ten sam znak również był na sercu zmarłego człowieka. Chcąc już kończyć swoje badania, trup nagle ożył. Poruszał się swoim martwym ciałem, które było już zesztywniałe. Trup rzucił się na mnie, zadrapując mnie w rękę. Na szczęście Ryuu nie zauważył tego i od razu zabił go. Pobrudziłam się co prawda krwią, ale nie było tak źle. Przynajmniej krew zasłoniła moją ranę. Gdy wyszliśmy, Yuzu się zlękną. Wyszłam i skierowałam się do miejsca gdzie mogłam się umyć oraz przy okazji przebrać. Będąc już przebrana, opatrzyłam swoją ranę i schowałam ją pod rękawem. Mer przyszedł po mnie, aby mnie zaprowadzić do reszty.
- Wybrudziłeś się krwią co nie? - wzięłam mokrą szmatkę i wręczyłam rycerzowi w zbroi. - Gdy wytrzesz się dokładnie, wrócimy do reszty - uśmiechnęłam się w jego stronę, a przynajmniej miałam taką nadzieję. - Przepraszam, że przeze mnie pobrudziła się twoja zbroja... Poczekam na zewnątrz do czasu, aż skończysz - wyszła zza drzwi. Nie musiałam długo czekać na Mer, gdy doszedł do mnie, ruszyliśmy w ciszy do reszty.
- Musimy go znaleźć! - usłyszałam zdenerwowany głos Ryuu.
- Co masz na myśli? - zapytała się Lexie.
- Ma na myśli szamana, który rzucił klątwę na to królestwo. Ludzie którzy mają już dość swojego życia przegrywają przez co on może przejąć nad nimi kontrolę - wtrąciłam się w słowo.  Nie pozostało mi dużo czasu, więc musiałam się streszczać. W dodatku czułam jak moja rana się tylko zagłębia, a moje moce leczenia nic nie dawały. - Ryuu czy mógłbyś sprawdzić wszystkie osoby, które tutaj leżą wraz z Yuzu. Trzeba wszystkich oddzielić. Osoby mające znak motyla na tęczówkach niech będą po lewej stronie natomiast osoby bez znaku jednak z objawami po prawej stronie. Księżniczkę natomiast dajcie tutaj - wszyscy zabrali się do pracy, a ja usiadłam na podłodze. Wyjęłam ze swoje torby zioła z których miałam zamiar przygotować lek powstrzymujący klątwę. Zmieszałam wszystko razem po czym przesypałam do mniejszych miseczek metalowych i podpaliłam. Miły zapach rozpowszechnił się po całym pomieszczeniu.
- Dobrze się spisaliście, odpocznijcie w pomieszczeniu obok - wszyscy wykonali bardzo dobrą robotę. Musieli odpocząć, gdyż zmęczeni nie będą mi za bardzo przydatni. - Yuzu ty również dołącz do nich, nie chcę słyszeć żadnych ale - usiadłam pod ścianą tuż obok księżniczki. Wyjęłam swój flet i zaczęłam na nim grać delikatną melodię. Grając tak na flecie aury ludzie zmieniły swój kolor, przy okazji przypomniała mi się pewna osoba ze znakiem motyla. Grając na flecie przez dobre trzy godziny przestałam grać i zaczęłam ponownie przygotowywać miksturę, którą podpaliłam. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale dźwięki dzwonów pobliskiego kościoła oznajmiły poranek.
- Wiem już gdzie znajdziemy tego szamana - weszłam do pomieszczenia obok gdzie wszyscy odpoczywali.

<Mer? Lexie?> c:

Od Mer & Lexie do Takako

- Lexie nie potrzebuję ciebie teraz więc idź do swojej pani - powiedziała Lazy, spinając swoje włosy w kucyk. Gwardzistka bez słowa ukłoniła się i podeszła do łoża Mirajane. Jej zwykle piękne oblicze krzywiło się w grymasach cierpienia. Dziewczyna uklękła i chwyciła ją za rękę. Jej skórę natychmiast przyprószył szary pył neutralizowanej magii. Zamknęła oczy czując nieprzyjemne mrowienie na pograniczu skóry i narośli.
  Tymczasem zielarka wzięła się ostro do roboty, rozstawiając wszystkich po kątach. Mer został postawiony przed drzwiami, specjalnie przygotowanej dla lekarki sali, w której miała przebadać ciało. Obok niego stanęła czarna pantera, która gwałtownie przemieniła się w wysokiego, czarnowłosego mężczyznę. To był pierwszy raz, gdy postawny strażnik zwrócił na coś uwagę bez opóźnienia, trwającego dobrych kilka minut. Jego hełm obrócił się powoli i poruszył, jakby dokładnie przyglądał się zmiennokształtnemu. Nie uszło to oczywiście uwadze Ryu. Czarnowłosy również omiótł zbroję wzrokiem od góry do dołu, potem spojrzał w mrok, panujący za przyłbicą.
- Coś nie tak? - spytał. Mer przez chwilę nie odpowiadał, po czym z głębi jego zbroi rozległ się głęboki, dudniący głos.
- Jesteś zmiennokształtnym - powiedział i zamilkł. Czarnowłosy uniósł pytająco brew, jednak tak drobne sugestie nigdy nie docierały do zapuszkowanego gwardzisty. Westchnął i przewrócił oczyma.
- To coś złego? - dopytywał.
- Nie. - Mer obrócił głowę i zastygł w sztywnej pozie zbroi, powieszonej na stojaku w zamkowym hallu.
  Ryu jeszcze przez chwilę patrzył na milkliwego strażnika, gdy nagle otworzyły się drzwi, przy których stali i ze środka wyłoniła się białowłosa dziewczyna oraz towarzyszący jej chłopak. Na jej poważnej twarzy nie było widać śladów łez, jednak jej oczy były wilgotne. Na jej ubraniu widać było również krew. Czarnowłosy strażnik rzucił pytające spojrzenie Yuzu, a ten dał mu znak, by wszedł i sam się przekonał. Ryu ruszył z miejsca, a za nim pomaszerował Mer. Obaj znaleźli się w pomieszczeniu w tym samym momencie i w tym samym momencie ujrzeli... to. Zwłoki, leżące na podłodze nie wyglądały na człowieka, którym były jeszcze przed chwilą. Całe ciało wyglądało na zniekształcone, jakby w połowie przemiany w coś innego. Wszędzie była krew. Najwyraźniej zielarka i jej sługa wdali się w pojedynek ze stworzeniem. Przez ciężkie kamienne ściany nie dobył się żaden dźwięk. 
- Niedobrze - mruknął do siebie Ryu.
  Mer podszedł do zwłok i uniósł je w górę sprawiając, że krew polała się po jego nienagannie wypolerowanej zbroi. Zarzucił je sobie na ramię i wyszedł, kierując swoje kroki do przystosowanego pomieszczenia na spalarnię zwłok tuż obok sali szpitalnej.
(Takako?)

piątek, 28 grudnia 2018

Od Ariadny

Palce szarpnęły struny, a wydobywająca się pod ich naciskiem muzyka sprawiła, że Ariadna mimowolnie uniosła głowę ku górze, pozwalając, by rozbrzmiewające coraz głośniej szlochy i ciche westchnienia pokierowały jej ciałem, wskazały sercu, które z nut powinna odczytać. Nie grała od tak dawna, a przecież tak wiele się wydarzyło. Historia kołem się toczy, nie powinna jej zatrzymywać. 
Gdy ostatni z dźwięków odbił się echem, oficjalnie informując o końcu koncertu, jej sylwetką wstrząsnęły spazmy rozpaczy, a łzy pociekły wzdłuż rozgrzanych policzków. Nie była w stanie stwierdzić, czy ktokolwiek dojrzał w nich przytłaczający ciężar, kryjący się za wywołanym przez stojące owacje szczęściem. Nie przykładała jednak większej wagi do tak przyziemnej sprawy, przenosząc zainteresowanie na rozentuzjazmowany tłum, oczekujący powtórzenia ostatniej z pieśni. Uśmiechnęła się więc licho i pośpieszana przez właścicieli lokalu raz jeszcze obdarzyła wszystkich fragmentem Nocnego dziecka.

Lokal opuściła późnym wieczorem, gdy słońce ostatkami sił spoglądało na miejskie zabudowy, zwiastując nadejście zmierzchu i żery wszelkiej maści złodziejaszków. Sama myśl o ewentualnej napaści wprawiła ją w zakłopotanie, zmusiła do nerwowego rozejrzenia się na boki w poszukiwaniu potencjalnych oprawców. Przycisnęła lirę do piersi, niby tarczę, mającą chronić jej duszę przed złem tego świata. Oczami wyobraźni przywołała twarze wszelkich obecnych w karczmie pijaczyn i istot, którym mogłaby przypiąć łatkę potencjalnych oprawców. 
Parszywe domysły i wysnuwane teorie przerwał jednak widoczny na horyzoncie zarys alchemicznego ambulatorium, pełniącego również funkcję tymczasowego mieszkania. Perspektywa spędzenia nocy z dala od wścibskiej pokojówki i jeszcze gorszych członków rodziny przywołała na twarz radosny uśmiech, a oczy błysnęły tysiącem iskier. Wymruczała więc wiążące słowa, pod których wpływem zamek ustąpił, a drzwi stanęły otworem. Z rozkoszą wstąpiła w ciepłe cztery ściany, natychmiastowo kierując się do prowizorycznej kuchni, złożonej z kilku palników i magicznie chłodzonej skrzyni na produkty spożywcze. Przemierzała przyciemnione korytarze, gdy do jej uszu dotarły dźwięki nieznanego pochodzenia, dobiegające z drugiej izby. Poczuła ciarki na plecach, a ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. A więc paranoi stało się zadość. Pstryknęła palcami, próbując magicznie zidentyfikować coś, a może kogoś, kto zakłócał jej domowe zacisze. Wiązka zniknęła w ciemności, a Ariadna, upewniając się, że wyciszyła odgłos stawianych przez nią kroków, podążyła wprost w paszczę lwa. Niemal krzyknęła, gdy na swym materacu ujrzała obcą sylwetkę, pogrążoną we śnie, bądź z powodzeniem udającą letarg. Przy tej widoczności nie sposób było stwierdzić, która z opcji wydawała się sensowniejsza. Owinęła więc palce wokół stojącego nieopodal, mosiężnego świecznika, rozważając wszelkie za i przeciw ataku na nieznajomą istotę. Przemyślenia nie dostały jednak szansy, by przełożyć je na rzeczywistość, gdyż wypuszczona nieumyślnie i w przerażeniu wiązka dźwięku trafiła wprost w uśpioną sylwetkę, powodując jej ciche syknięcie.
Ariadna zrobiła trzy kroki wstecz, w pośpiechu przypominając sobie o wszystkich możliwych drogach ucieczki, gdyby nie zdołała werbalnie przekonać przybłędy do wyjścia.
- Kim jesteś? - Dzięki magii głos zabrzmiał donośnie i pewnie, co według ojca Ariadny pokazywało przeciwnikowi, że nie boisz się wyzwań. 

<Ktoś?>

I am standing in the ashes of who i used to be.


Imię: Ariadna
Nazwisko: Maheras
Pseudonim: Wszystkie swoje dzieła podpisuje wdzięcznym, kwiecistym mianem — Zinnia.
Wiek: 19 lat
Płeć: Kobieta
Wzrost: 170 cm
Rasa: Bruxa — rodzaj wampirzycy, która za dnia w pełni panuje nad swym krwiopijczym barbarzyństwem, nie wyróżniając się na tle innych ras, by po zmroku przeistoczyć się w iście morderczą i parszywą istotę, tracącą swój zdrowy rozsądek i świadomość. Ariadna nie urodziła się w tejże postaci, stając się ofiarą pewnej klątwy rzuconej dekadę wcześniej na rodzica szlachcianki. Pomimo starań zdjęcia gusła lub choćby zminimalizowania skutków, osiągnięcia ograniczyły się do spowolnienia przemiany i zredukowania transformacji, która następuje jedynie podczas pełni oraz nowiu.
Zawód: Wysoko urodzona szlachcianka parająca się alchemią i muzyką, którą można usłyszeć na lokalnych festynach, czy w najróżniejszych kulturalnych przybytkach.
Miejsce zamieszkania: Leoatle
Miejsce urodzenia: Khayr
Charakter: Niewinna i czysta jak łza, obca plugastwu, nieosiągalna dla bólu. Niezapisane strony jej umysłu, lśniące cnotą i miłością. Tabula rasa. Z wiekiem kartki pożółkły i zgniły, pokryte pleśnią niedopowiedzeń i wszechobecnego strachu, pielęgnowanego nienawiścią do samej siebie. Bijący od Ariadny dekadentyzm zdawał się przytłaczać, zmuszając ówczesnych towarzyszy do ucieczki, odcięcia przygnębiającego ciężaru. Jedynym, co podtrzymywało ją wówczas przy życiu, niezmiennie trwając u boku, podążając krok w krok, okazało się wampirze przekleństwo, symbol ostatecznego zepsucia. Dlatego więc nauczyła się z nim żyć, tolerować i sprytnie zacierać pozostawione ślady. I choć pozostawiony po nocnych atakach posmak krwi drażni kubki smakowe, przynosi również pewne ukojenie, błogą rozkosz, która w oczach Bruxy staje się kolejnym krokiem, przybliżającym ją do wiecznego potępienia. Robi co w jej mocy, by stać się częścią społeczeństwa, by nie odstawać i nie razić swym obliczem, choć niekontrolowane odruchy, zdenerwowanie przed każdym nowiem i pełnią, mimowolnie zwracają oczy w jej stronę. Wypowiadane przez nią zdania, choć piękne i starannie dobrane, zdają się zbyt żałosne i rozpaczliwe, jak na niespełna dwudziestoletnią niewiastę. Włada słowami, jakby trującym ostrzem, gestami wysyłając nieme błagania o pomoc, skażając umysły subtelną melodią. To w sztuce ukazuje swe prawdziwe oblicze, roni łzy i opowiada życiową historię, lecz większość nie widzi ich głębi, zatrzymując się na niewinnej, artystycznej powłoczce.
Zakorzenione głęboko, arystokratyczne cechy towarzyszą kobiecie w każdej chwili życia, a dumna postawa, wyraźnie słyszalny akcent i nienaturalny wręcz upór nie są jedynie przybraną maską. Ariadna doskonale zdaje sobie sprawę z własnych potrzeb i pragnień, czyniąc co tylko w jej mocy, by dopiąć swego, co w połączeniu z niezaspokojoną żądzą przygód i zgubną ciekawością, niejednokrotnie wpędziło brunetkę w niemałe kłopoty, którym wymknęła się jedynie za sprawą ojcowskich kaucji.
Z reguły uprzejma, prawdopodobnie zbyt naiwna i empatyczna, szczególnie w stosunku do osób mniej zamożnych i gorzej traktowanych. Większość zarobionych pieniędzy oddaje potrzebującym, w głębi serca wierząc, że w ten sposób zdoła odpokutować za nieumyślnie odbierane nocą życia. W skrajnych sytuacjach staje się iście bezczelna i arogancka, nie omieszkując wytknąć swego statusu społecznego, traktując tytuł niczym kartę przetargową, dzięki której szczeniackie zachowanie ujdzie jej na sucho, zastąpi przeprosiny.
Rodzina: 
— Dalhia Maheras — los okazał się iście szyderczą bestią, gdy w najszczęśliwszym dniu jej życia, bowiem w chwili narodzin pierwszej córki, postanowił zagarnąć młodą matkę do siebie, pozostawiając nieukształtowaną rodzinę bez subtelnej, kobiecej ręki. Mimo tego ojciec od zawsze dbał, by wciąż żywe wspomnienia nigdy nie zniknęły, a dusza Dalhi zamieszkała w sercach młodego pokolenia.
— William Maheras — twardy i sprawiedliwy, niczym wiatr przemierzał bitewne pola, pozostawiając po sobie jedynie strumienie krwi i odcięte kończyny swych wrogów. Żołnierz jakby żywcem wyjęty z ballad, przodujący zarówno w rycerskim fachu, jak i ojcowskim zaciszu. Mimo tego seksualne napięcie wzięło górę, a samotność po śmierci żony pogłębiła tęsknotę za kobiecym dotykiem. Wystarczyła pojedyncza noc z niewłaściwą niewiastą, by na zawsze zniszczyć życie zarówno swoje, jak i córki. Od tamtej chwili rodzinne relacje nigdy nie wróciły na przyjazny tor, ograniczając się do wzajemnych żalów i rzucanych przy obiedzie oskarżeń.
— Perseusz Maheras — niczym klej stara się utrzymać rodzinę w całości, używając zarówno swej nieziemskiej charyzmy, jak i odziedziczonej po ojcu siły. Dwudziestopięcioletni młodzieniec z pewnością nie należy do szczególnie przystojnych, lecz mimo kilku szpecących skaz, niejedna kobieta zawiesiła na nim oko, choć do dziś nie wiadomo, co zasłużyło na ich uwagę - pewien urok, jakim emanuje Perseusz, czy jego status społeczny i pełna sakiewka. Często wyjeżdża, by spełniać swój wojskowy obowiązek, lecz wbrew niskiej, domowej frekwencji, to właśnie on okazał się największym wsparciem dla dotkniętej klątwą Ariadny.
— Attergar — wygnany i od lat zapomniany, choć niegdyś wiązano z nim ogromne nadzieje. Wystarczyła jedna błędna decyzja, by na zawsze wymazać go z drzewa genealogicznego i odebrać szlacheckie przywileje. Nie wiadomo gdzie się podział, a nikt nie wykazuje szczególnej inicjatywy, by dowiedzieć się, czy pierworodny Maheras wciąż dycha, czy może od lat gryzie ziemię. Jedyną pozostałą po nim pamiątką jest upstrzona krwią lutnia, nielegalnie spoczywająca pod łóżkiem Ariadny.
Partner: Brak.
Umiejętności: Magia i muzyka idą ze sobą w parze, od pokoleń przepełniając człowiecze ciała. I choć słowa na próżno starają się opisać ich piękno, a wyczerpujące porównania zdają się puste, wystarczy kilka pojedynczych nut, by zdominować umysł, poruszyć emocje. Osobliwa sytuacja młodej wampirzycy pchnęła ją w objęcia sztuki, pomagając choć na chwilę zapomnieć, jak obrzydliwą kreaturą się stała. Pozłacane ramiona liry otuliły jej kruche ciało, pozwalając, by smukłe palce szarpnęły za struny, doprowadzając instrument do krzyku, którego wdzięczność pobudziła zmysły i uzależniła bardziej, aniżeli najsilniejszy z narkotyków. Minęły lata, a Ariadna wciąż wiernie trwa przy swym muzycznym kochanku, dzieląc się jego anielskością z napotkanymi na swej drodze stworzeniami, przekazując dzięki niemu swą tragiczną historię.
Jednak nie tylko wokół dźwięku świat się kręci, a koniec koncertu przywodzi na myśl jedynie zbliżającą się transformację, której muzyka nigdy nie zdoła zatrzymać. Zdesperowana kobiecina sięgnęła po wiekowe tajniki alchemii, warząc wymyślne eliksiry, spożywając trujące składniki. Nie zdołała jednak zniwelować swych objawów, lecz zyskała doświadczenie, umożliwiające niesienie pomocy osobom trzecim, dla których drzwi jej domu zawsze stoją otworem. Dzięki płynącej w jej żyłach szlacheckiej krwi, od małego wpajano jej zasady savoir-vivre oraz podstawową znajomość tańców towarzyskich i ogłady w codziennym życiu, które nieszczególnie przydają się jednak na ścieżce, jaką obrała Ariadna.
Kwestia magicznych zdolności dziewczyny nie maluje się tak niebiańsko, a sama Maheras uznaje je za raczej mordercze, aniżeli użyteczne. Dominującą zdolnością okazuje się audiokineza, pozwalająca artystce na manipulację falami dźwiękowymi. W swej potwornej formie, gdy okruchy człowieczeństwa zostają doszczętnie zmiażdżone, moce zdają się nasilać, a sama Ariadna porusza się znacznie szybciej, aniżeli za dnia, zatracając jednocześnie jakąkolwiek świadomość, kierując się prymitywnymi instynktami i żądzą krwi.
Aparycja: Obawiasz się jej dotknąć, choć jej gładka, mleczna cera aż prosi się o subtelną pieszczotę. Błyszczy w słonecznym świetle, rumieni przy każdym podmuchu mroźnego wiatru, by w końcu powrócić do naturalnej tonacji. Spoziera na świat zielonkawymi, kocimi oczami, zdającymi się wręcz ociekać dziecięcą radością i niewyczerpalną ciekawością, przez którą przedziera się jednak melancholia, przeistaczająca się w iście dołującą pustkę, próbującą na siłę wypełnić się przyziemnymi dobrami. Zwieńczone równolegle rozstawionymi, ostrymi łukami brwiowymi, które wydają się jednak nienaturalnie uniesione, dopełniając wizerunek zagubionej owieczki. Pełne, malinowe usta nieustannie wykrzywione w ciężkim do zdefiniowania grymasie, wskazującym zarówno sympatię, jak i nieuzasadnione zdenerwowanie.
Wygląd dopełniają również czekoladowe, sięgające dekoltu włosy, które jeśli nie puszczone wolno i rozwiane, spoczywają w misternych wiązaniach, nietrafiających jednak w gusta młodej szlachcianki. Dziewczyna nie znosi nakładanych nieustannie ograniczeń, żądając wolności, podążając w miejsca, gdzie nikt nie zdoła jej powstrzymać. Ukazuje to zarówno swym chodem, gestami, jak i starannie dobranym ubiorem, składającym się głównie z delikatnych, niekrępujących sukien, bądź, co ku niezadowoleniu rodziny zakłada niemal cały czas, nieco zmodyfikowanego, męskiego odzienia.
Potworna skóra w niczym nie przypomina delikatnego dziewczęcia, przeistaczając się w żywy obraz rodem z koszmaru. Wychudzona, szara sylwetka, uwydatniająca wyrostki kolczyste kręgosłupa, zapadająca się wzdłuż żeber, by pęknąć wzdłuż szyi. Zdeformowane, nienaturalnie wydłużone kończyny, zakończone pazurami zdolnymi do swobodnego rozcięcia skóry. Obłąkane, czarne oczy i wydobywający się z ust przeszywający ryk, w niczym nieprzypominający żadnego odkrytego dotąd języka.
Historia: Dziewczę urodzone w ostatnim miesiącu roku, w kraju wyniszczonym wojną, przesyconym strachem. Egzystencję szlachcianki przypieczętowała śmierć rodzicielki, za którą obwinia się aż po dziś dzień i na nic zdają się zapewnienia, że Dalhia chorowała od lat i pewne było, iż nie przeżyje kolejnego porodu, a mimo to zmuszono ją do zajścia w ciążę. Ariadna dorastała więc z ciążącym mianem czarnej owcy i młodocianej morderczyni, co poskutkowało nieustannie napuchniętymi oczami i częstymi ucieczkami na opuszczone pobojowiska. Z czasem jednak sympatia powróciła, a rodzina zrozumiała, iż pastwienie się nad niewinnym dziewczęciem nie przyniesie ukojenia. Uśmiech i dziecięca radość odrodziły się niczym feniks z popiołów i towarzyszyły jej każdego dnia, aż do feralnych dziewiątych urodzin, gdy na jaw wyszła jedna z seksualnych przygód jej ojca, która okazała się nikim innym, aniżeli parszywą wiedźmą, niemogącą znieść odrzucenia. Przeklęła więc Williama, obiecując, iż pierwszego członka rodziny, którego ujrzy po powrocie, czekają wieczne katusze, ostatecznie zwieńczone spektakularnym upadkiem. Pech chciał, że to właśnie Ariadna przebiła się przez służbę, niczym błyskawica mknąc w ramiona ukochanego opiekuna. I choć z początku nie działo się zupełnie nic, a klątwa odeszła w zapomnienie, wystarczył pojedynczy powiew wiatru, by zdmuchnąć dziewięć świeczek i rzucić Ariadną w drugi kąt pomieszczenia. Gdy powstała w ten sposób chmura dymu i gruzu opadła, oczom zebranych ukazała się wychudzona, zdeformowana bestia o skórze w odcieniu antracytu. Terror, jaki wówczas zasiała i kontynuowała przez następne lata, wyrył się w głowach wszystkich na tyle głęboko, by zrezygnowali ze służby, bądź wyjechali jak najdalej. Ten sam los spotkał wkrótce ród Maheras, który w obawie przed opinią publiczną i zaogniającym się konfliktem w państwie, wyjechała wprost do Leoatle, gdzie, jak potajemnie liczyli, zdołają odnaleźć kogoś, kto pomoże Ariadnie.
Niestety nie odnaleziono dotychczas osoby, która byłaby w stanie wypędzić tak głęboko zakorzenione przekleństwo, zmuszając tym samym młodą szlachciankę do regularnych ucieczek w las, bądź zamknięcia w specjalnie przygotowanej izolatce, mieszczącej się w najgłębszych, piwniczych czeluściach.
Towarzysz: Brak. Zwierzęta zdają się wyczuwać jej monstrualną naturę, przez co nie darzą dziewczyny szczególną sympatią.
Inne:
— Herb rodu Maheras przedstawia, ku ogromnej ironii, purpurowe słońce, symbolizujące świętą inkwizycję, do której od lat zaciągają się pierworodni synowie urodzeni w tejże rodzinie. 
— Ariadna nie ma żadnego magicznego przodka. Można śmiało powiedzieć, że starali się wręcz unikać wszystkiego, czego nie dało się logicznie wytłumaczyć.
— Odkąd stała się wampirzycą, nie jest w stanie przełknąć większości ludzkiego jedzenia. Jej dieta składa się głównie z zielonych warzyw i nabiału, które i tak z trudem w siebie wmusza.
— Czuje się znużona ciągłymi ucztami i szlacheckimi spotkaniami. Dużo bardziej uszczęśliwiają ją koncerty w choćby najbardziej obskurnych barach i podróże po ziemiach Leoatle.
— Posiada ostry akcent, przez który zrozumiałe wymówienie słów z wieloma głoskami dźwięcznymi następującymi zaraz po sobie, sprawia jej pewne trudności.
— Picie krwi wywołuje w niej ogromne wyrzuty sumienia, dlatego niejednokrotnie jej odmawiała, doprowadzając swój organizm do wyczerpania, ocierając się o śmierć.
Właściciel: Endocytoza [hw]


Preferowana długość odpisów: Preferuję raczej średnie lub długie odpisy i takie też chciałabym otrzymywać w zamian. Jestem jednak dość elastyczna i mogę się dostosować do wątku/serii. 
Stopień Wpływu (SW): 3SW
Inne uwagi: Jedynym ograniczeniem, jakie chciałabym nałożyć, jest konsultowanie ze mną reakcji Ariadny na skrajne sytuacje, żeby uniknąć nieporozumień. Poza tym daję wam wolną wolę.

Od Takako do Lexie & Mer

Wiedziałam, że na zaufanie będę musiała popracować, ale teraz mnie nie to nie obchodziło. Miałam ważniejsze sprawy do załatwienia. Wjeżdżając do miasta poczułam coś, ale gdy tylko weszłam do chorych osób wiedziałam, byłam prawie że na sto procent pewna, że epidemię wywołał ktoś.
- Maski nie będą potrzebne - powiedziałam do nich, oddając swoją maskę w ręce Yuzu. - Ta choroba nie jest zaraźliwa - dodałam. - Yuzu, Ryuu czy moglibyście pójść po te rośliny - nie musiałam wymawiać nazwy rośliny, a oni już wiedzieli o co mi chodzi. - Lexie, czy mogłabym zobaczyć twoją panienkę? - zapytałam się z uśmiechem na twarzy.
Może jeszcze nie wiedziałam co jest przyczyną epidemii, ale byłam dobrej myśli. Zawsze sobie powtarzałam, że bycie optymistką przynosi tylko dobro. Dziewczyna bez słów zaprowadziła mnie do jej mości. Otaczająca ją aura była inna od pozostałych ludzi. Ona walczyła. Starała się jak tylko mogła walcząc o życie. Uśmiechnęłam się na ten widok.
- Dlaczego się uśmiechasz? - usłyszałam głos Lexie. - Co jest tak śmiesznego w niej? - zapewne gwardzistka mnie źle zrozumiała, ale nie miałam nic złego na myśli. Chcąc już jej wytłumaczyć moi towarzysze wrócili.
- Mamy te rośliny - usłyszałam głos Ryuu.
- Dziękuję - wzięłam rośliny i oddaliłam się od nich. Będąc mniej więcej na środku, gdzie było odrobinę więcej miejsca wzięłam rośliny, położyłam je na ziemi.
- Ryuu podpal liście, a gdy będą już odpowiednio rozpalone użyj wiatru i rozmieć cały dym po tym pomieszczeniu - nie musiałam długo czekać, gdyż chłopak wykonał polecenie wręcz od razu.
- Masz zamiar wszystkich spalić? - usłyszałam pytanie od jednych z lekarzy. Nie odpowiedziałam, gdyż potrzebowałam się skupić, aby użyć swoich mocy leczniczych.
- Ona ma zamiar oczyścić to pomieszczenie od czarnej aury, która tu zapanowała. To jest jeden z powodów waszej epidemii. Szukaliście pomocy przy pomocy książek, a nie przy pomocy serca tak jak to właśnie ona to teraz robi. Nasza panienka chce wpierw poprawić samopoczucie ducha chorych osób. Gdy oni zaczną wierzyć tak ich stan się polepszy na tyle, aby zdobyć chociaż odrobinę czasu więcej - po zakończeniu swojego "rytuału" leczenia, podeszłam do Yuzu, który obecnie dotrzymywał towarzystwa Lexie, Mer oraz lekarzowi.
- Skoro uzyskałam więcej czasu, to mogę zacząć od początku - uśmiechnęłam się w ich stronę. - Lexie nie potrzebuję ciebie teraz więc idź do swojej pani - chwyciłam swoje włosy i spięłam je w kucyka. - Przygotujcie mi salę w której będę mogła przebadać ciało - lekarze zrobili to o co poprosiłam. Gdy wszystko było już gotowe, wzięłam swoją torbę i nim weszłam, odwróciłam się na pięcie. - Mer, Ryuu czy moglibyście przypilnować, aby nikt mi nie przeszkodził, proszę. Yuzu ty wejdziesz ze mną. Za jakieś dwadzieścia minut powinnam wrócić. - skoro przydzieliłam wszystkich do pracy, weszłam do środka, zamykając za sobą drzwi na klucz.

<Lexie? Mer?>

Od Lexie i Mer do Takako

  - Wasza wysokość, z całym szacunkiem, jednak nie powinnam opuszczać boku mej pani w tym trudnym okresie. Moja obecność sprawia jej wyraźną ulgę. Nie mogę pozwolić...
- Zamilknij! - Królowa uniosła dłoń, jakby chciała uderzyć gwardzistkę, jednak się rozmyśliła. -  Mirajane jest moją córką. Doskonale wiem, co czujesz, jednak nawet twoja moc nie pomoże, jeśli nie znajdziemy lekarstwa na tę chorobę. Ona umrze, Lexie.
- Więc umrę razem z nią - powiedziała gorzko dziewczyna, spuszczając wzrok. - Proszę o wybaczenie, pani. Zrobię to, o co prosisz.
- Dziękuję.

[...]Oczy gwardzistki powiodły za białowłosą zielarką, której wejście do sali tronowej wypadło nader efektownie. Jej smukła, jasna postać jechała na grzbiecie postawnej, czarnej pantery, a nieco za nimi podążał białowłosy mężczyzna, o pięknej twarzy i świecących złotem oczach. Dziewczyna zsiadła z swego wierzchowca i ukłoniła się. Jej głos był równie łagodny, jak jej postawa. Jednak to jeszcze o niczym nie świadczyło. Lexie czuła nieufność, wobec tej świeżo przybyłej zielarki, której pochodzenie było właściwie nieznane. Gwardzistka zebrała o niej tyle informacji, ile tylko się dało, jednak nie było ich zbyt wiele. Oprócz tego, że cieszyła się raczej dobrą reputacją jako uzdrowiciel niepokój wzbudzało jej przywiązanie do pary dzikich zmiennokształtnych oraz jej brak wzroku. Mówiono również, że tak samo jak leczyć, jest w stanie sprowadzić śmierć. Brunetka nieco nerwowo zacisnęła i wyprostowała palce.
  Nie uszło jej uwadze, że jeden ze sług tej dziewczyny dotknął królowej, zakazując jej dotykać swojej pani. Rzecz jasna Lexie postąpiłaby tak samo, jednak ona miałaby do tego pełne prawo, jako że służy rodzinie królewskiej, nie tylko podrzędnej zielarce.
  Wreszcie kroki przybyłej skierowały się do gwardzistów.
- Jestem Lazy, miło mi was poznać, no i dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa - powiedziała uprzejmie, a jej ślepe oczy wpatrywały się gdzieś w punkt za plecami strażników.
- To dla nas zaszczyt, pani - powiedziała Lexie, kłaniając się sztywno. Kątem oka spojrzała na Mer. Postawna zbroja nie poruszyła się nawet o cal. - Nazywam się Lexie, a mój towarzysz to Mer. Jesteśmy do twojej dyspozycji.
  Zbroja cicho zgrzytnęła i milczący strażnik również skłonił swoją głowę. Brunetka miała ochotę przewrócić oczami i pochwalić go za refleks, jednak opanowała ją i wyprostowała się, by napotkać na łagodne, niewidzące spojrzenie Lazy. Jednak oczy jej sługi nie wyglądały na tak przychylnie nastawione gwardzistom. Złotooki uważnie śledził poczynania gwardzistki, a gdy niespodziewanie poruszył się Mer, zmarszczył brwi. Zielarka pokiwała głową.
- Prowadź, proszę.
  Lexie obróciła się na pięcie i przeszła przez drzwi, które dotąd miała za plecami. Mer odsunął się nieco, przepuszczając przybyszy i ruszył na tyle, zamykając pochód. Gwardzistka prowadziła gości krętymi korytarzami zamku, aż znaleźli się na dużej hali, w której przebywało zamkniętych kilkanaścioro chorych. Medycy w maskach, podobnych do ptasich uwijali się przy cierpiących, jednak żaden z nich nie wyglądał, jakby miał pojęcie, co się właściwie dzieje. Zauważając ich przybycie, jeden z dziwacznie ubranych uzdrowicieli podbiegł do nich i z przerażeniem wcisnął Lazy  i jej słudze maski, podobne do swojej.
- Proszę to ubrać, niebezpiecznie jest chodzić bez maski - powiedział nerwowo, po czym rzucił Lexie przerażone spojrzenie i przełknął ślinę. - Robimy co możemy, robimy co możemy gwardzistko. Stan jej wysokości jest stabilny.  
(Takako? Nie miej za złe podejrzliwości Lexie, ostatnio żyje w ciągłym strachu o swoją panią.)

czwartek, 27 grudnia 2018

Od Takako do Mer & Lexie

Kierowałam się obecnie w stronę krainy Leoatle. Z opowieści słyszałam iż jest to bardzo piękny kraj pokryty zielenią. Można tam zobaczyć przepiękne zwierzęta, ludzie są mili, a osiedlenie się na tamtejszych ziemiach nie jest czymś trudnym. Niby świat jak z bajki mógł się wydawać przez słyszane opowieści z ust osób które spotkałam podczas podróży do tamtejszego miasta. Byłam w tamtym miejscu gdy miałam trzy lata jednak jak dla mnie było wszystko rozmazane gdyż nic już prawie nie pamiętałam. Szłam obecnie leśną drogą na grzbiecie Yuzu. Ryuu poszedł w przód, aby zbadać teren czy też kogoś nie ma w pobliżu. Yuzu pod postacią zwierzęcia niósł mnie. Mało kiedy się zdarza, że jestem na jego grzbiecie jednak potrzebowałam odrobiny odpoczynku. Kierowałam się obecnie do Leoatle będąc odrobinę zaniepokojona. List jaki dostałam od samego króla i królowej mnie zaniepokoił. Niby nic nie zrobiłam, ale miałam się pokazać natychmiastowo u nich.
- Tako-chan, droga przed nami jest czysta. Nikogo nie ma - ze zamyślenia wyrwał mnie mój drugi towarzysz Ryuu.
- Widziałeś już może mury do stolicy? - zapytałam cicho, lecz z uśmiechem na twarzy. Nie chciałam, aby ktoś zobaczył, że jestem zaniepokojona.
- Tak, za jakieś dwadzieścia minut powinniśmy dotrzeć o ile ten czarny grubas się ruszy - zaśmiał się co nie spodobało się Yuzu.
- Taka-chan, trzymaj się mnie mocno. Dotrzemy w pięć minut. A ty lisie uważaj, abyś dotrzymał nam kroku - objęłam szyję czarnej pantery, której futro wtuliło się we mnie. Nie za bardzo chciałam się wtrącać w ich męczące sprzeczki tak więc po porostu zrobiłam to o co mnie poprosili. Tak jak czarnowłosy towarzyszy obiecał tak też się stało. Przeszliśmy przez bramy miasta bez żadnego problemu. Skierowałam się wprost do zamku tam gdzie oczekiwał mnie para królewska.
- A więc to ty jesteś tą znaną zielarką królewską - usłyszałam głos mężczyzny. Zeszłam z Yuzu.
- Jestem Lazy, miło mi. To jest natomiast Yuzu oraz Ryuu. Moi towarzysze - uśmiechnęłam się, ukłoniłam, po prostu przywitałam się tak jak mnie nauczono, aby robi to przy szlachcie i osobom na wyższym szczeblu niż ja.
- Proszę pomóż nam - usłyszałam jak jakaś kobieta jest coraz bliżej mnie. Gdy była już wystarczająco blisko, chwyciła mnie za rękę. - Jeżeli nam nie pomożesz to nie wiem już kogo mamy prosić o pomoc - teraz to już kompletnie nie wiedziałam po co zostałam wezwana.
- Czyli nie przeskrobałam niczego? - zapytałam się tak dla pewności.
- Nie, czemu? - zdziwiła się kobieta trzymająca za mą dłoń. Zapewne była to królowa.
- Bo list który otrzymałam na to wskazywał - odpowiedziałam.
- Zapewne ktoś się pomylił, wybacz - Yuzu podszedł do kobiety i oddali jej dłoń od mojej.
- Wybacz mi panienka, jednak wolę, aby nikt jej nie dotykał - powiedział spokojnie. Kobieta zapewne spojrzała się na niego bojaźliwym wzrokiem.
- A więc o co chodzi? - zapytałam się delikatnie.
- Jakaś choroba dotknęła nasz lud, a nikt nie potrafi sobie z tym poradzić, więc może mogłabyś nam pomóc - powiedział mężczyzna, zbliżając się do mnie.
- Czy moglibyście mnie zaprowadzić do tych osób? - zapytałam z uśmiechem na twarzy. - Postaram się jak najszybciej coś zaradzić - dodałam, chcąc podnieść ich na duchu.
- Zaprowadzą ciebie do chorych osób moje zaufane osoby są to Lexie oraz Mer. Będą towarzyszyć tobie przez cały czas - nie miałam nic przeciwko.
- Dziękuję waszej wysokości - uśmiechnęłam się i ruszyłam w stronę dwóch osób, które miały mnie zaprowadzić do chorych osób. - Jestem Lazy, miło mi was poznać no i dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa - miałam tylko nadzieję, że byłam skierowana w odpowiednią stronę do nich.

<Mer? Lexie?> ^^

Od Cythian'diala do Lottielle

- Nie podoba mi się ta dziewczyna - oznajmiła naburmuszona Lamii. Była zła, że Medicore powstrzymał ją od pokazania tej smarkuli, gdzie jest jej miejsce.
- A mi nie podoba się twoja postawa - syknął pół-ptak. - Jednakże cię toleruję.
- Ooh? Wiec teraz to ty jesteś ten dobry i łaskawy, a ja ta zła? - Królica obróciła się do skryby, a jej uszy obróciły się, przypominając teraz wyglądam raczej rogi, niż puchate talerzyki, którymi były zwykle.
- Jeśli jeszcze nie zauważyłaś, robisz wstyd swojemu mistrzowi - Medicore przybrał obojętny wyraz dzioba i zrobił nim ruch w kierunku czytającego Arcymaga. A przynajmniej w miejsce, w którym czytający Arcymag znajdował się jeszcze przed sekundą. Stwór drgnął, a uszy Lamii opadły zupełnie. Rozejrzała się gwałtownie, nerwowo poruszając noskiem, jednak jej niepokój szybko się uciszył, gdy zlokalizowała demonicznego władcę przy tamtej służce.
  A więc to Malum chciał mi pokazać. Cythian'dial przyglądał się pół-elfce, jakby oceniał zwierzę, wystawione na sprzedaż. Choć osobiście nie widzę tutaj nic aż tak fascynującego.
  Dziewczyna, dotąd sparaliżowana strachem, poruszyła się zatańczyła tango i wystepowała "Morskie opowieści" i zrobiła ruch, jakby chciała uciec, jednak zrezygnowała widząc najbardziej drapieżne spojrzenie, jakie kiedykolwiek w życiu udało jej się zauważyć, w oczach królika. Poczuła się, jakby łańcuch pokarmowy z jakiegoś powodu został odwrócony i ten uroczo wyglądający zwierzak nagle znalazł się na jego szczycie.
  Nie musisz się obawiać. Arcymag zrobił krok do przodu, na co dziewczyna zareagowała ruchem w przeciwnym kierunku. Cythian'dial zatrzymał się i uniósł dłoń do góry. Cień za plecami dziewczyny zgęstniał i popchnął ją w kierunku czarnoksiężnika, przewracając przy tym na kolana. Myśli w głowie Lottielle kotłowały się z zawrotną prędkością. Była przerażona, zdezorientowana, a jednocześnie zdeterminowana i wściekła. Ledwie wyrwała się z niewoli i nie zamierzała ponownie do niej trafić. Spojrzała z posadzki na niską postać władcy Temeni, który z tej perspektywy... dalej wydawał się bardzo niski, jednak był przynajmniej trochę wyższy od klęczącej dziewczyny. Pochylił się nieco i dotknął jej czoła. 
  Gwałtownie wokół pół-elfki zapłoną ognisty krąg zmuszając Arcymaga do cofnięcia się przed światłem, a sama dziewczyna poderwała się na równe nogi i wyskoczyła z niego, pędząc w kierunku wyjścia.
  Złapcie ją. Rozkazał Cythian'dial i obaj strażnicy gwałtownie ruszyli ze swojego miejsca. Medicore zamachał skrzydłami i bezszelestnie, jak sowa poszybował między regałami, Lamii zaś skoczyła, robiąc masywne susy. Lotte jednak pierwsza dopadła drzwi i zatrzasnęła je za sobą, co na chwilę powstrzymało pościg. Jednak nie na długo. Obaj słudzy zniknęli z pola widzenia Arcymaga, który usiadł ponownie na fotelu i wziął do ręki uprzednio przeglądaną książkę.

[...] Lottieille biegła, nie oglądając się za siebie, jednak niemal czuła na swoich plecach oddechy prześladowców. Może i znała rozkład budynku lepiej od nich, jednak tamci nadrabiali to swoją szybkością i doskonałym słuchem, którym mimo swojej wady odznaczała się Lamii. W przypływie desperacji dziewczyna zdecydowała skierować swoje kroki...
(Lottielle? Dokąd postanowiłaś zwiać przed naszą parką? :3)

Od Lexie do Keyi

  Padające z nieba białe płatki śniegu znacząco ograniczały podróżnym widoczność, a konie zaczynały się ślizgać na niepewnym gruncie, przez co musieli podróżować wolniej, niżby Lexie chciała. Niepokoili ją też tamci bandyci, którzy zrezygnowali tak łatwo. Co prawda gwardia Leoatle była znana ze swoich umiejętności nawet poza terytorium tego kraju, jednak nie sądziła, by wzbudzała aż taki postrach. Mer milczał. Raptownie dziewczynie przypomniała się rozmowa z Keyą poprzedniego dnia.
- Mer, skąd wiedziałeś, dokąd kierują się bliźniaki - spytała cicho. Zamknięta przyłbica obróciła się powoli w jej kierunku. 
- Zabójca mi przekazał - oznajmił i z zamilkł, przy czym owo zamilknięcie było jak wyraźna kropka w wypowiedzi Zbroi. 
- Rozumiem. - Lexie nie dała po sobie poznać, jak bardzo zmartwiły ją słowa towarzysza. Rzuciła przelotne spojrzenie Keyi. Nie była pewna, co wtedy miała znaczyć uwaga tamtej. Być może słyszała w swojej gildii raport zabójcy, albo nawet znała go osobiście.
  Podróżowali raczej w ciszy. Śnieżyca, która rozpętała się wkrótce po spotkaniu z bandytami znacząco się nasiliła i wkrótce musieli szukać schronienia w stojącej na polu stodole. Pachniało wilgocią, a przez szczeliny w poszyciu dostawał się śnieg i mróz, jednak z braku alternatywy to musiało wystarczyć. Nie mogli nawet rozpalić ogniska, gdyż w tych warunkach nie dałoby się zdobyć drewna, a słoma paliła się zbyt szybko. Zresztą gwardziści Leoatle nie mogliby sobie pozwolić na tak rażące naruszenie prawa w obcym kraju.
  Oporządziwszy konia Lexie usiadła na stogu siania i oparła się o ścianę. Nie zadała sobie nawet trudu ściągnięcia zbroi. Mimo wszystko twardy metal zatrzymywał ciepło wewnątrz. Keya również umościła sobie miejsce na sianie zaś Mer bez zbędnych ceregieli usiadł na ziemi, opierając się na swojej włóczni i znieruchomiał, jakby był tylko kukłą.
- Obawiam się, że nie zdołamy dogonić bliźniaków ponownie - powiedziała ponuro Lexie, wpatrując się w przestrzeń.
- Śnieżyca działa też na naszą korzyść. W takich warunkach oni też nie mogą podróżować - odparła Kaya. Gwardzistka kiwnęła głową na znak zgody, jednak nie mimo wszystko nie czuła się z tym lepiej. - Możemy przynajmniej nieco wypocząć.
- Albo zamarznąć - mruknęła Jastrząb. - Założyliśmy, że kierują się do stolicy, jednak nie możemy nawet być tego pewni.
- Po drodze będzie można wywiedzieć się, czy ktoś ich nie widział - zauważyła panna Snow i Lexie ponownie się z nią zgodziła. Gwardzistka zaczynała już odczuwać zmęczenie podróżą. W końcu ścigali rudzielca już od jakiegoś czasu.
- Zajmij się tym - rozkazała brunetka krótko i zamilkła. Spróbowała dotknąć swoją świadomością umysłu Keyi, jednak połączenie urwało się w połowie. Westchnęła. - A teraz spróbuj się przespać.
  Teraz z kolei dziewczyna pokiwała głową i oparła się wygodniej o ścianę. Zamknęła oczy. Chwilę potem zrobiła to Lexie, jednak nie mogła zasnąć. Było zbyt zimno, a jej umysł błądził gdzieś pomiędzy świadomością a jej brakiem, przeskakując ze stodoły do Leoatle, do Tehali i z powrotem. W pewnej chwili poczuła, jak ktoś szturcha ją w ramię i zobaczyła nad sobą hełm Mer. Gdy tylko gwardzista zauważył, że jego towarzyszka jest przytomna odstąpił i poszedł przygotować konie do drogi. Snow wciąż jeszcze spała. Widać Zbroja nie zadał sobie trudu obudzenia jej, zrobiła to więc sama Lexie. Kilka naście minut później już ponownie byli w drodze.
  O dziwo tym razem to gwardzistka zagaiła rozmowę:
- Zostały nam może dwa dni podróży - zaczęła. - Zanim ich spotkamy, co wiesz o chłopaku.
- Jak już mówiłam: niewiele... - Keya westchnęła. - On i ja...
- Zaczekaj. - Lexie zatrzymała konia i uniosła dłoń zaciśniętą w pięść do góry, nakazując milczenie. Jej wzrok skupiony był na niewielkiej wsi przed nimi. A właściwie na tym, co z niej pozostało. Jej towarzyszka podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem.
- Coś nie tak? - spytała.
- Wdawało mi się, że coś słyszę - odparła gwardzistka, nie spuszczając wzroku z zabudowań. - Coś jest nie tak z tą wsią.
  Białowłosa również zaczęła przypatrywać się domom.
- Nie widzę dymu - odparła ze zdziwieniem, a brunetka przytaknęła. Gwardzistka rzuciła Mer szybkie spojrzenie, którego ten nie odwzajemnił, ponownie zostawiając cały ciężar sytuacji na barkach dziewczyny.
- Jedziemy w dobrą stronę... - powiedziała cicho Lexie. - Omińmy ją przez pola.
- Dlaczego?
  Gwardzistka spięła konia i sprowadziła go z traktu na zaśnieżone pola.
- Jak już mówiłam, chodzi o magiczny przedmiot - wyjaśniła, gdy Keya ponownie zrównała się z nią.  Mówiła powoli, jakby ważąc każde słowo. - Artefakt, który akumuluje energię istot żywych, pozostawiając same... powłoki. Sama energia staje się potem zdatna do użycia przez jakiegoś potężnego maga. W tym miasteczku... zapewne są żywi, jednak nie ma w nich ducha.
(Keya?)

środa, 26 grudnia 2018

Od Akroteastora do Kiirana

  Stwór przez chwilę rozważał czy na prawdę chce odpowiadać na to pytanie. Ostatecznie uznał, że skrywanie tego i tak nie ma sensu i niechętnie wyznał:
- AKROTEASTOR MEAGLITE POEMIKA NOSTRUE TOTNEOMON LIIVEI - wyrecytował z błyskiem w oczodole wiedząc, że awanturnik zapewne nie zapamięta nawet połowy jego miana. Rzeczywiście, jego mina wskazywała na to, że faktycznie, nie zapamiętał.
- Dobrze... Akro. Opowiedz mi więcej o tym demonie. Zanim wyruszymy muszę dokładnie wiedzieć, z czym będziemy się mierzyć.
- JAKŻE NIEGRZECZNIE. ZAŻĄDAŁEŚ MEGO MIANA, A WŁASNEGO NIE RACZYSZ WYJAWIĆ. - Akroteastor pozwolił, by jego słowa zabrzmiały, jakby był urażony bezczelnością awanturnika. Ten westchnął.
- Jestem Kiiran. Odpowiedz na moje pytanie czy mam cię zmotywować inaczej? - zapytał.
- IMIENIEM, PRZEZ KTÓRE GO PRZYWOŁALIŚMY BYŁO HOLZER, JEDNAK NIE JEST ONO JEGO PEŁNYM MIANEM. - Akroteastor westchnął. - TENŻE EKSPERYMENT BYŁ KOMPLETNYM NIEPOROZUMIENIEM.
- Eksperyment? - Chłopak wyglądał na zdziwionego. - Czekaj, czy ty mi właśnie mówisz, że przywołaliście olbrzymiego demona w ramach EKSPERYMENTU?
- NIE ZAPRZECZĘ - wyznał.
  Awanturnikowi opadły ramiona. Przez chwilę próbował coś powiedzieć, jednak z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Wreszcie...
- Co.
- JAM JEST UCZONYM - z lekkim zniecierpliwieniem wyjaśnił Morteo. - W MOIM FACHU EKSPERYMENTY SĄ PRZEDMIOTEM CODZIENNYM.
- Nie mogłeś tego zrobić na, nie wiem, jakimś odludziu? - Kiiran wypytywał dalej.
- NIE BYŁO TAKIEJ MOŻLIWOŚCI, MŁODZIEŃCZE. NIE ZDAJESZ SOBIE SPRAWY, JAKŻE TYTANICZNYM WYSIŁKIEM BYŁO ZDOBYCIE VERTO KULTYSTÓW.
- Ver-co?
- VERTO. ZAUFANIA. - Świecące punkty w oczach Akroteastora wykonały pełne koło. - JAKO ŻE DLA WIĘKSZYCH PRZYZWAŃ POTRZEBNA MEJ OSOBIE JEST WIĘKSZA OFIARA ORAZ PEŁEN KRĄG. CO WIĘCEJ FAKTEM JEST, IŻ NIE POSIADAM ZBYT WIELU IMION Z GŁĘBIN, A TENŻE KULT OFEROWAŁ JEDNO Z NICH. JAK SIĘ OKAZAŁO, NIEPEŁNE, PRZEZ CÓŻ DEMON WYRWAŁ SIĘ SPOD KONTROLI. - Liivei umilkł. - OCZYWISTYM JEST, ŻE MOJA OSOBA LICZYŁA SIĘ Z TYM RYZYKIEM, ACZKOLWIEK KONSEKWENCJE DZIAŁAŃ KULTU NIE POZOSTAJĄ JUŻ DŁUŻEJ MOJĄ SPRAWĄ, SKORO TYLKO MOIM ZADANIEM BYŁO SPROWADZENIE HOLZER NA TEN ŚWIAT.
- To wciąż nie wyjaśnia, czemu był tak na ciebie wkurzony - zauważył awanturnik.
- OWSZEM - przytaknął stwór, jednak nie powiedział nic więcej.
(Kiiran?)

Od Akroteastora do Takako

- Moja osoba nie przepada za takimi zabawami - oświadczył Morteo, krzywiąc się.
- Pewnie po prostu boisz się, że ślepa dziewczynka będzie od ciebie lepsza. - Takako uśmiechnęła się. - Spokojnie, dam ci fory.
- Odmawiam - mruknął ponuro. - Bezdyskusyjnie.
- Jak sobie chcesz, w takim razie już wygrałam. - Dziewczyna ruszyła, dając znak swojej panterze, by ta prowadziła i zostawili Akroteastora samego. Niezawodny instynkt Morteo podpowiedział mu, że jeśli teraz zniknie, to dziewczyna nie odkryje, dokąd poszedł. Zrzucił więc płaszcz. Opadł na cztery łapy i pognał w przeciwnym kierunku, niż ruszyła dziewczyna z towarzyszami, co jakiś czas przenosząc się przez portale, by zgubić trop.

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Od Regulusa do Parysa

Jak każdego dnia obudziłem się wraz ze wschodem słońca. Spakowałem do skórzanej torby kilka figurek wykonanych głównie z drewna lub kamienia. Na droższe materiały nie było mnie w końcu stać.
Wyszedłem ze swojej jaskini ukrytej w skalnych szczytach i wziąłem głęboki oddech. Powietrze wspaniale pachniało po wieczornym deszczu. Promienie słońca odbijały się od rosy na źdźbłach trawy, a z lasu dochodziły śpiewy ptaków. Ostrożnie zszedłem na dół, podpierając się przy tym ściany, by nie stracić równowagi. W pewnym momencie stanąłem na kamień, który już nie stanowił całości z górą. W efekcie tego moja noga błyskawicznie wyprzedziła resztę ciała, a ja zjechałem po zboczu u dół. Gdy w końcu wylądowałem na ziemi porośniętej trawą, sprawdziłem, czy aby na pewno wszystkie kości mam całe. Gdy byłem pewny, że wszystkie części ciała są na swoim miejscu, odetchnąłem z ulgą.
Wstałem z ziemi i otrzepałem swoje ubranie, mokre gdzieniegdzie od rosy. Jak co dzień skierowałem się do pobliskiej wioski. Dzieci, które uczyłem o roślinach od razu otoczyły mnie uradowane. Z uśmiechem powitałem każde z nich.
- Reguś! Reguś! - zawołała najmniejsza z dziewczynek, Kirsten - Wiesz, co mówią?! Przyjedzie do nas prawdziwy cyrk!
- To nie cyrk, tylko wyścigi. - poprawił ją jej niewiele starszy brat, Edward.
- Wyścig? - dopytałem, kucając przy nich. Ta wiadomość była bardzo interesująca.
- Będą pieski! Będą biegać i tylko jeden na dwadzieścia wygra! - blondyneczka wyglądała na bardzo podekscytowaną.
- Ludzie będą robić zakłady. Ten, komu uda się przewidzieć, który pies wygra, zgarnia szmal. - dodał brunecik. Ze śmiechem poczochrałem włosy małego biznesmena.
- Zamierzacie iść? - zapytałem.
- Nie możemy. Mówią, że jesteśmy za młodzi na hazard. - wyjaśnił zawiedziony chłopiec.
- Gdzie to ma się odbyć? - dopytałem.
- W stolicy Merkez. - odparł Edward. Z tego faktu chyba obaj byliśmy niezadowoleni.
- Kiedy?
- Za tydzień. - mruknął brunet.

Reszta dnia minęła mi spokojnie. Sprzedałem więcej rzeźb niż poprzednio. Dzięki temu mogłem kupić nieco pożywienia i zostało mi jeszcze trochę pieniędzy.
Cały czas jednak myślałem o tym, czego dowiedziałem się w wiosce. Nigdy nie widziałem żadnego wyścigu. No dobrze, inaczej. Nigdy nie widziałem prawdziwego wyścigu. Czym się różnił od obserwowania jak złodziej ucieka strażnikom lub od tego jak ofiara ucieka przed łowcą? Nawet gdybym tam był, jak by zareagowali na - pozornie - niewidomego, obserwującego ścigające się psy?
Z rozmyślań wyrwał mnie krzyk sprzedawcy, głośne rżenie koni i odgłos uderzającego bata.
- Złaź z drogi! - wrzasnął wściekły woźnica. Nie musiał powtarzać dwa razy, bo automatycznie odskoczyłem od kopyt wierzgających rumaków. Wpadłem na jakiś wóz, na którym aż roiło się od metalowych klatek. Oczywiście rozsypałem prawie wszystkie. Na szczęście właściciela nie było w pobliżu. Zacząłem więc pospiesznie zbierać wszystkie klatki. Były puste, poza jedną, ukrytą na końcu. Dostrzegłem w niej dużą, czarną kulkę. Ruszała się. Zbliżyłem się do klatki, by móc się jej lepiej przyjrzeć. W środku był pies. Piękny chart o czarnej sierści. Niepewnie wyciągnąłem do niego dłoń i musnąłem palcami ciemne loki. Zwierzę od razu odwróciło zamknięty w kagańcu pysk w moją stronę. Poczułem ukłucie w sercu. Jak można tak traktować istotę, która czuje tak samo, jak ludzie?
- Nie bój się, uwolnię cię. - powiedziałem i niewiele myśląc zdjąłem jedną z moich spinek, a następnie otworzyłem nią kłódkę. Powoli uchyliłem drzwiczki klatki i z trudem wziąłem charta na ręce. Wtuliłem się w jego aksamitną sierść i zacząłem ją gładzić. Z początku pies próbował mi się wyrwać, jednak później stał się spokojny. Zdjąłem wtedy z niego kaganiec i wrzuciłem go do klatki. Wszystko ustawiłem tak, jak było zanim zakłóciłem ten porządek, a następnie ponownie wziąłem charta na ręce, ukrywając go w swoim płaszczu.
- Nie bój się. Już cię nie skrzywdzą. - zapewniłem, tuląc stworzenie do swojej piersi.

< Parys?  >

sobota, 22 grudnia 2018

Od Lottielle do Cythian'diala

- Lotte! - Jilian potrząsnęła ramieniem półelfki, wyrywając ją z zadumy.
Niezadowolona dziewczyna oderwała wzrok od okna i zwróciła go na służącą. Już chciała odpowiedzieć coś zgryźliwego, jednak powstrzymała się widząc przerażoną twarz kobiety. Odrzuciła włosy na plecy.
- Co się stało?! - zapytała nie tracąc zimnej krwi.
- Po... potwory!
- Jilian na bogów! - warknęła. - Uspokój się wreszcie i powiedz co się dzieje!
- Biblioteka! - pisnęła jedynie.
Lotte potarła palcem wskazującym miejsce między brwiami i z westchnieniem zamknęła tom, który trzymała na kolanach. Odłożyła go na półkę i dopiero wtedy wróciła wzrokiem do towarzyszki.
- Prowadź.
Zgrabnie wyminęła innych gości biblioteki gildii kupieckiej. Zrobiła to niemal bezwiednie. Myślami była przy gościach czy raczej "potworach" jak nazwała ich Jilian. Musiały być to szczególne osobistości, skoro szef zaprosił ich do swojej prywatnej biblioteki, do której nikt poza nim i kilkoma innymi ludźmi nie miał wstępu. Z drugiej strony określenie "potwory" uderzało jej w myślach tak samo mocno jak tajemnicza tożsamość gości. Pracowała w tym miejscu od niedawna i jej głównym obowiązkiem poza dbaniem o porządek w księgach było przyjmowanie i zabawianie gości, akurat gdy szef był zajęty. Idąc korytarzem wyłożonym miękką wykładziną, która skutecznie tłumiła ich kroki, odwinęła rękawy koszuli, zasłaniając widoczne na rękach blizny. Pracownicy siedziby już dawno zdążyli przywyknąć do ich widoku. Inaczej sprawy się miały jeśli chodziło o gości. Ci zawsze reagowali nad wyraz nieobliczalnie. Jedni szeptali imiona bogów, inni mówili o współczuciu. Najlepszym sposobem było zasłonięcie ich. Poprawiła szkarłatny płaszcz gildii. W końcu reprezentowała swojego pracodawcę i chciała wypaść w tym jak najlepiej.
- To jest Lotte, panie, zajmie się tobą - głos Jilian wyrwał ją z zamyślenia.
Uniosła wzrok na przybyszów. Po ich nietypowym wyglądzie od razu rozpoznała, iż pochodzą oni z Temenii. Widziała podobne kreatury podczas wielu bankietów, wyprawianych przez jej właściciela w przeszłości.
- Panie, Jilian powiedziała, że chcesz zobaczyć bibliotekę, oto ona - rzekła ostrożnie, wskazując pomieszczenie.
Poszukuję opracowań naukowych z okresu drugiej wojny w Merkez, dotyczących sposobu wykorzystania zwłok w celach militarnych. Rozbrzmiał jej w myślach głos maga w masce. Wzdrygnęła się. Złe wspomnienia próbowały wepchać się siłą do jej głowy. Zachowała resztki zdrowego rozsądku tylko dlatego, że głosy wokół niej umilkły. Najwyraźniej były równie przerażone co ona.
- Zobaczę, co da się zrobić... panie - skrzywiła się. Nie podobało jej się, że musi nazywać go swoim panem.
Nagle króliczoucha kobieta postąpiła do przodu. Dziewczyna była przygotowana. Już miała sięgnąć po rękojeść sztyletu, gdy ptasiogłowy powstrzymał swoją towarzyszkę. Odwróciła się i weszła wgłąb pomieszczenia. Chwilę rozmawiała szeptem z jedną z sprzątających dziewczyn, która bez słowa wskazała jej miejsce, gdzie powinna szukać. Lubiła swoją pracę. W razie potrzeby mogła ukryć się wśród półek i udawać niewidzialną. A także mogła czytać tyle ile tylko chce. Specjalnie przeciągała poszukiwania, aby móc się porządnie zastanowić po co magowi takie pozycje. Poddała się po dziesięciu minutach, gdy nie mogła już nic wymyślić. Poza tym dawno już znalazła potrzebne pozycje. Wróciła do gości.
- Zaprowadzę państwa do czytelni. Niestety mój pracodawca zabronił nam wypożyczać tych książek gościom do domów. - powiedziała z pewnością siebie.
Królica znów się skrzywiła. I tym razem ptakopodobny nie pozwolił zrobić jej tego co zamierzała. Poprowadziła ich krótkim korytarzem do potężnych, rzeźbionych dębowych drzwi. Uchyliła je. W dobrze oświetlonym pomieszczeniu stało całe mnóstwo stołów. Na niektórych stały wciąż srebrne lichtarze ozdobione falami zastygłego wosku. Przy kilku z nich siedzieli głównie studenci w swoich uniformach. Studiowali opasłe tomiska. Prawdopodobnie przyszli pracownicy gildii. Zaprowadziła ich do stolika w najbardziej oddalonym miejscu. Nie chciała, aby straszyli jej klientów.
- Czy mogę coś jeszcze dla ciebie panie zrobić? - spytała.
Jeśli będę cię potrzebować, dam znać. Znów ta sztuczka. Nienawidziła jej. Zmusiła się do uśmiechu, który przypominał raczej skrzywiony grymas. Dygnęła lekko i oddaliła się do regału z książkami. Sięgnęła po pierwszą księgę z legendami i podaniami. Zajęła miejsce na obitym miękkimi poduszkami parapecie. Jednak zamiast czytać, wpatrywała się w tłum przesuwający się przez plac. Przypomniał osobliwy taniec, który już jako dziecko nazwała "tańcem żywych z życiem". Nigdy nie potrafiła wytłumaczyć bratu czemu tak mówi na tych ludzi. Westchnęła. Nie potrafiła się skupić, gdy ten mag był w pobliżu. Szczególnie, że wydawał jej się niebezpiecznie znajomy. Widziała go wiele razy na przyjęciach u Maluma. Za każdym razem wszyscy wydawali się tak samo usłużni. Nawet lennicy jej właściciela traktowali tego niepozornego maga z szacunkiem. Próbując oczyścić swój umysł z ponurych myśli otworzyła książkę na losowej stronie. Zamarła. Rycina w książce do złudzenia przypominała maga w masce.
Arcymag Cythian'dial władca Temenii. 
Tom wysunął się jej z dłoni i upadł z cichym stuknięciem na podłogę. Nagle jej głowę zalały wspomnienia z pobytu u Maluma. Teraz dokładnie wiedziała kim jest mag. Wszyscy jego lennicy obawiali się go. A Malum zawsze był nadwyraz bałwochwalczy. To zmusiło ją, aby zastanowić się nad jego losem. W końcu uciekła nim zdążył on zaprezentować swój "nabytek" władcy. Dziewczę, której moc mogłaby zdumieć tego dumnego głupca, Cythian'diala! Zwykł mówić, gdy nikt nie słuchał. Nikt prócz niej samej. Usłyszała lekkie chrząknięcie. Nie była pewna czy było ono w jej głowie, czy obok. Mimowolnie odwróciła głowę i spojrzała w turkusowe oczy arcymaga. Czuła ogromne przerażenie. Nie potrafiła jednak ruszyć się z miejsca. W końcu powoli wstała i odsunęła się o kilka kroków. Nie dbała o to, że arcymag może zauważyć książkę. Sala była opuszczona. Widocznie uczniowie poszli już na zajęcia. Wpatrywała się jedynie w arcymaga, czekając na to ów powie.

<Cythian'dial?>

Od Nyati

Młode listki znów lekko ugięły się pod wpływem pewnego ruchu ręki, a właścicielka dłoni uważnie spojrzała na ziemię, gładząc delikatnie ślady, które odbiły się w mokrej ziemi. Dobrą godzinę śledziła już to stado i choć nie było ono zbyt szybkie to chwilę zajęło jej znalezienie pierwszego tropu. Potem szło już gładko. Chmara widocznie nie wyczuła żadnego zagrożenia w pobliżu i spokojnie wędrowała, szukając tu i ówdzie pożywienia, zostawiając też za sobą ogromne ślady kopyt, które sądząc po głębokości, musiały należeć do kilku byków. Pół-elfka uśmiechnęła się lekko pod nosem, wyobrażając sobie pieniądze, które wkrótce powinny dociążyć jej już nieco za lekką sakiewkę.
- Powinna być za nie całkiem ładna sumka. - mruknęła, ledwie poruszając wargami i wyciągając od razu strzałę w kołczanu.
Wgłębienia były wciąż wilgotne, a to oznaczało, że jelenie musiały być już naprawdę blisko. Z lekkim, więc ociąganiem oderwała się od ziemi, wyciągnęła sprawnie łuk i tak przygotowana ruszyła wgłąb lasu. Poruszała się z gracją. Nie typową, damską gracją, która jako główny cel obiera sobie uwiedzenie pobliskich mężczyzn poprzez zgrabny ruch bioder, a z czymś co odruchowo przyciągało wzrok i sprawiało, że wydawała się piękna nawet jeśli tego nie chciała. Szła bowiem pewnie, przywodząc na myśl pełnokrwistego elfa, a równocześnie ostrożnie, by nie wywołać zbędnego hałasu. To było jej miejsce i było to widać. Choć wielu innych pewnie już wielokrotnie przeklęłoby pod nosem jakąś suchą gałązkę czy nazbyt wystający korzeń to przed tą dziewczyną wszystkie te przeszkody zdawały się ustępować z drogi. Byle, by tylko nie zdradzić jej obecności.
Dlatego też całkiem szybko udało jej się dotrzeć w końcu do celu, który niczego nieświadomy zatrzymał się przy pobliskim strumieniu, by ugasić pragnienie. Od razu też poczuła adrenalinę, która powoli zaczynała pulsować jej w żyłach jak przed każdym strzałem. Byki były naprawdę okazałe, aż pół-elfka zaczęła się zastanawiać czy grot da radę przebić się do serca. Liczyła jednak na to, że zdąży wystrzelić w razie czego drugą strzałę i jeśli będzie trzeba będzie śledzić jelenia póki ten nie padnie z wyczerpania czy zwyczajnie się wykrwawi.
Przysiadła więc spokojnie, a następnie z największą starannością nałożyła strzałę na łuk, naciągnęła cięciwę i skupiła się na celu, którego boki delikatnie poruszały się wraz z każdym oddechem. Dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt metrów. Pamiętała też, że nie powinno się trzymać łuku napiętego zbyt długo, bo traci na tym swoją celność, ale chciała mieć pewność, że pierwszy strzał będzie idealny. Co, by nie trza było się potem męczyć. Z chwilą jednak, gdy miała już wypuszczać strzałę do jej uszu dotarł cichy szmer, a cała chmara, jak na komendę, rzuciła się w las. W ostatnim odruchu puściła cięciwę za uciekającym stadem, ale bez zbędnych nadziei patrzyła jak ta wbija się w ziemię, kilka metrów za swoim celem.
Zaraz też, gdy jej zapłata uciekła z pola widzenia, odwróciła się w miejsce skąd dobiegł pierwszy dźwięk. Gdzie jakiś palant postanowił zmarnować jej ostatnią godzinę tropienia i przedzierania się przez las dla jakiś swoich własnych zachcianek. Jej oczy zaświeciły groźnie, a ta poczuła jak wzbiera w niej złość. Nie pomógł nawet dziwny strój mężczyzny i nienaturalnie wysoki wzrost, który w innym wypadku choć trochę, by ją zaintrygował. Ba, w tym momencie tylko bardziej ją to rozwścieczyło. Dla niej był on zwykłym deklem, pewnie jakimś szalonym odludkiem czy pustelnikiem, który zamiast siedzieć na dupie jak przykazano to chodzi po lesie i ino zawadza.
- Ty cholerny debilu! - zakrzyknęła w jego stronę, naciągając znów łuk. - Żeby Cię jakieś cholerstwo wzięło, by łazić po lesie jak pan i władca, płosząc przy okazji wszystko co się rusza. Wycieczki się zachciało, tak? - spytała, równocześnie puszczając cięciwę.
Tym razem nie zastanawiała się długo. Celowanie było krótkie, nierozważne i zepchnięte na drugi plan, ale dla niej i tak nie miało to znaczenia. Ta strzała nie miała zabić, a jedynie pozwalała jej wyładować częściowo całą frustrację, którą udało jej się zgromadzić. Stąd też liczyła, że zgodnie z planem, uderzy ona jedynie w drzewo, które było akurat najbliżej dziwnej postaci. Nie obraziłaby się jednak jakby strzała postanowiła przy okazji przybić mu rękę czy nogę do tego drewna.

< Vincent? >

piątek, 21 grudnia 2018

Od Kiirana do Akroteastora

Wszystko, co powiedziała do tego momentu ta istota, którą nie wiem jakim cudem udało mi się unieruchomić pod drzewem, sprawiło, że przez długą chwilę po prostu wpatrywałem się w nią, próbując przeanalizować otrzymaną informację. Czyli to ona stała za przywołaniem tego demona? Ale dlaczego to zrobiła? Co sprawiło, że postanowiła zgodzić się i przeprowadzić z czcicielami piekielnych sił rytuał? Czyżby była zła? Sama miała w planach zniszczenie naszego świata, ale nie byłaby w stanie tego zrobić bez niczyjej pomocy?
Tak wiele pytań, a odpowiedzi na wszystkie pewnie i tak nie uzyskam. Nieco przytłoczony taką wizją, wydałem z siebie ciężkie westchnięcie, po czym spojrzałem na horyzont. Musiałem kontynuować przesłuchanie. Nawet jeśli będę musiał to robić przez cały dzień, wyciągnę z tego stworzenia, które na siłę można było podciągnąć pod kategorię człowieka (ledwo, ale jakoś się dało), tyle, ile się będzie dało. Nie mam zamiaru się poddawać.
— No dobra — powiedziałem po chwili i odwróciłem się w stronę towarzysza. Zebrałem się w sobie, wyprostowałem, aby wyglądać na przynajmniej w niewielkim stopniu wyższego, niż jestem i sięgnąłem po zaklętą buławę. Nie miałem w planach używania jej, po prostu z dziwnego powodu, czułem się pewniej, że posiadam broń, która powstrzyma to stworzenie przed zaatakowaniem mnie, a przynajmniej w nadnaturalny sposób.
— Wiesz, sprawa wygląda tak. Grzecznie odpowiesz na moje pytania, a ja cię uwolnię. Potem wyruszysz razem ze mną w pogoń za tym, co przywołałeś. Co jak co, ale osobiście nie mam zamiaru rozwiązywać za kogoś problemów, jeśli przyczynę całej tej sytuacji mam przed sobą. Nie sądzisz?
Obserwowałem z, mam nadzieję, dobrze ukrytym strachem, jak dziwna czaszka, która pewnie była głową mojego towarzysza, przechyla się delikatnie na bok, zupełnie jak u drapieżnego ptaka, który pragnie lepiej przyjrzeć się swojemu następnemu celowi, nim wzbije się w powietrze i zaatakuje. Do tego te płonące oczy. Kiedy tylko natrafiłem na spojrzenie stworzenia, szybko przeniosłem wzrok na jej równie nieludzkie ciało. Byleby tylko nie utrzymywać dalszego kontaktu.
— TWE ZAŁOŻENIA SĄ, ZAISTE, PRAWIDŁOWE I ZUPEŁNIE SIĘ Z NIMI ZGADZAM — Istota przerwała na chwilę i już miałem ją zachęcać do dalszej rozmowy, kiedy ta poruszyła się w więzach i ponownie zabrała głos — JEDNAK JAK SAM ZAPEWNE DOSTRZEGŁEŚ, Z MEJ STRONY TEN PLAN NIE JEST WIELCE KORZYSTNY, BOWIEM UZNAĆ MOŻNA, ŻE PRAGNIESZ MNIE W TEN SPOSÓB WYKORZYSTAĆ DO OSIĄGNIĘCIA SWYCH WŁASNYCH CELÓW.
— Co prawda, to prawda — Wzruszyłem ramionami jakby od niechcenia i zacząłem grzebać w pobliskiej trawie, wyciągając spomiędzy nich niewielkie żołędzie — Ale to ty ściągnąłeś na nas ten problem. Więc musisz go rozwiązać. I nie kłóć się ze mną — Na potwierdzenie faktu, że nie jestem człowiekiem, z którym można się nie zgadzać, rzuciłem żołędziem w stronę stworzenia, trafiając jednak w jedną z jego kończyn zamiast czaszkę, jak wcześniej planowałem.
Tak, jak się mogłem spodziewać, mój towarzysz nie był zbyt skłonny do odpowiadania czy w ogóle rozwijania swojej wypowiedzi. Nie chcąc przedłużać niepotrzebnie ciszy, wygrzebałem kolejny żołądź.
— Jak cię nazywają?
<Akroteastor?>

Od Heleny do Vincenta

Helena nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek z własnej woli uda się w teren, żeby załatwiać własną brudną robotę sama. Otóż posiadała pieniądze, którymi byłaby zdolna zapłacić wyłuskanemu z szarej tłuszczy plebejuszowi, który z pewnością chętnie poszedłby nadstawiać karku za parę nędznych groszy rudowłosej medyczki. Mimo pozornej prostoty tej metody, od czasu do czasu zdarzało się jej jednak zawodzić. Po pierwsze, najpierw należało oddzielić niewychowane psy od pozbawionych kompetencji ignorantów - najczęściej analizowana osoba należała do jednej i drugiej grupy jednocześnie, co było pomocne w procesie dyskwalifikacji jednostek, którym jakiejkolwiek pracy zlecać się nie powinno. Po drugie, nienawidziła się targować. Nie miała na to czasu. I po trzecie, zwyczajnie nie znosiła wdawać się w rozmowy, które przeciągały się, mimo że elokwentny mówca bez trudu zamknąłby całą argumentację strony przeciwnej w pięciu zdaniach.
Kobieta wsunęła dłonie w kieszenie długiego płaszcza, kiedy para rękawiczek zaczęła przestawać jej wystarczać. Przed nią las, za nią las, i po bokach - piętrzące się w górę sylwetki różnych gatunków drzew, po których gałęziach co jakiś czas, o zgrozo, przemykało jakieś zwierzątko. Przesunęła lewy rękaw do twarzy, jakby przez próbę złapania oddechu przez materiał mógłby pomóc jej się ogrzać. Szukała rozsianych po lesie skałek, na których wzorem bluszczu rosła pewna roślina, która sama w sobie była nic nie warta, jednak jej obecność wskazywała na zawartość rzadkiego minerału w osadzie, który oblepiał kamień. Z początku zamierzała wysłać w tym celu kogoś, komu aktualnie bardzo zależało na pieniądzach, jednak kiedy osoba, na której łaknienie zysku bardzo liczyła, nie zjawiła się w miejscu umówionego wcześniej spotkania, była tak wściekła, że wbrew własnym uprzedzeniom wobec dzikiej przyrody, postanowiła zdobyć minerał sama - dla dobra nauki. Las posiadał dwie podstawowe zalety: pierwszą, czyli to, że nie śmierdział jak miasto; drugą, czyli pozwalał na zrzucenie maski, na klnięcie od czasu do czasu, zatrzymanie się tu i ówdzie, by przyjrzeć się czemuś tak trywialnemu jak poletko stokrotek czy napicie się wody ze strumienia. Mimo to, z tyłu głowy drobnej i słabej fizycznie kobiety cały czas pozostawało to, że jeśli napotka kogoś na swojej drodze, będzie musiała stać się sobą z powrotem lub… najpewniej zginie, bo jeśli faktycznie byłby to zbójca, to w lesie nie miałby kłopotów z pozbyciem się ciała. Helena przeklęła w myślach swoją nieuwagę, kiedy praktycznie wypadła prosto na obcego mężczyznę, który wyglądał na dość zaskoczonego. Jego pytanie dodatkowo kazało jej cofnąć się dwa kroki, a sympatyczny ton, jakim ten je zadał, sprawił, że jej mięśnie stężały.
Mogłabym zadać dokładnie to samo pytanie - wyciągnęła prawą dłoń z kieszeni, lewą opierała o skórzaną torbę przewieszoną przez jej ramię.
Nie wyglądała na zadowoloną ze spotkania. W rzeczywistości, była bardzo niezadowolona, bo chętnie byłaby w domu, zamiast błąkać się po lesie i w dodatku natrafiać po drodze na jakiejś nienazwane recydywa z tatuażami. Podróżnik, myśliwy, sekciarz sprawiał wrażenie zaskoczonego. Jego wyraz twarzy zdradzał przede wszystkim to, że Helena znalazła się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. W rzeczywistości, w momencie, w którym przestał być sam, ochota na grzebaniu w leśnej ściółce znacznie osłabła.
Moja wizyta pokrzyżowała ci plany…? - Helena przetarła okulary wolną ręką, widząc brudne ręce maga.
Vincenty splótł je na piersi, jakby chcąc pokazać, że nie było nic zdrożnego w tym, że przed chwilą ciężko pracował. Ponieważ pracował, tak?

<Vincenty?>

czwartek, 20 grudnia 2018

Od Parysa do Richarda

Skuliłem się mocniej kiedy Zajrzał do mnie. Zakryłem pysk łapą i westchnąłem. Leżałem długo, słuchając. W końcu kiedy on zasnął,  ja również. Było tak ciepło, i wygodnie... Nie to co w boksie, z sianem jako wyściółką.
Obudził mnie grzmot. Podskoczyłem a potem podniosłem się powoli z kocem na grzbiecie. Zeskoczyłem z kanapy i ruszyłem powoli do jego sypialni. Tu przed wejściem przyspieszyłem bardzo i rozpędziłem się przestraszony grzmotem. Biegłem moment w miejscu, ślizgając się na podłodze, a następnie wjechałem pod jego łóżko szybko. Zakryłem pysk łapami i leżałem tam. Drżałem, popiskując cicho. Uspokoiłem się trochę kiedy długo nic nie uderzało i spróbowałem zasnąć. Nic to jednak nie dało kiedy huk brzmiał jakby coś się stało tuż obok mnie. Zaskowyczałem i zacząłem piszczeć kuląc się jeszcze bardziej. I wtedy poczułem jego ręce. Bez wahania wyszedłem do niego i pozwoliłem się wciągnąć na łóżko, pod kołdrę. Wepchnąłem mu nos pod pachę i przylgnąłem do niego mocno. Drżałem przerażony, zamykając mocno oczy. Pan zakrył moje ucho i zaczął mnie głaskać. Zamerdałem lekko ogonem i wtuliłem się mocniej w jego ciało. Był taki ciepły. Przełknąłem ślinę i odetchnąłem. Zasnąłem przy nim, czując się bezpiecznie, w ciepłym i miłym miejscu...
Obudziłem się rano, przed nim. Leżał teraz do mnie tyłem, a ja zajmowałem większą część łóżka. Ziewnąłem i wyciągnąłem się, wyciągając tylne i przednie łapy. Położyłem mu pysk na głowie i zacząłem lizać jego ucho chcąc go obudzić. Podskoczył zaskoczony i złapał mnie za głowę. Chyba nie wiedział co się dzieje, ale kiedy poczuł moją sierść zaczął mnie drapać po głowie. Polizałem jego rękę zadowolony i położyłem się na boku, znowu mocno wyciągając łapy. Leżałem tak póki nie usłyszałem że zmienia pozycję. Spojrzałem na niego, odchylając głowę do tyłu. Leżał teraz na plecach i patrzył na mnie. Przewróciłem się na brzuch, kładąc się na boku w jego stronę i też spojrzałem mu w oczy. Jak tylko jego ręka przesunęła się po mojej głowie położyłem pysk na jego piersi i spojrzałem mu w oczy. Westchnąłem, a on się uśmiechnął. Nie musiał nic mówić, ta chwila była bardzo przyjemna.
W końcu jednak oboje wstaliśmy zmuszeni przez głód.
-Idziemy jeść piesku, co? Zrobię Ci coś dobrego.-Szedłem tuż obok jego nogi patrząc na niego. W kuchni tym razem leżałem obok jego nóg, ale tak żeby nie przeszkadzać i czekałem  na swoje śniadanie. Czując zapach świeżego mięsa bezczelnie złapałem surowego kurczaka i zeskoczyłem z nim na ziemię. Zacząłem zajadać, chrupiąc kości. Patrzyłem na niego czy mi nie zabierze. Dostałem jeszcze jajko rozbite na talerzyku. Oblizywałem się potem smakowicie, patrząc jak on je. W końcu jednak podszedłem pod drzwi i zacząłem w nie drapać łapą.

< Richard? >

Od Richarda do Parysa

Biedny Parys... Jak można tak traktować psa?
Ja rozumiem, inną istotę rozumną, jakiegoś człowieka czy coś, kogoś, kto na to zasłużył... Ale psa?
Posprzątałem plamki krwi, które znalazły się na podłodze. Ucho powinno się teraz ładnie zagoić, bez tego kawałka żelastwa.
Poszedłem do łazienki. Chciałem dać mu czas, by się uspokoił, więc była to idealna chwila wieczorną toaletę.
Nalałem do wanny pełno gorącej wody, prawie wrzątku. Idealna temperatura.
Zanurzyłem się w niej, odprężając. Cóż, to był jednak ciężki dzień...
Ale czułem się dobrze. Już od dawna nie zrobiłem nic dobrego...
A chyba uratowałem żywą istotę. Kto wie, co tamten handlarz by z nim zrobił...
Teraz będzie bezpieczny. A ja nie będę sam.
Leżałem w wodzie przez jakiś czas, wpatrując się w sufit spowity w mrok oraz wsłuchując się w głuchą ciszę przerywaną jedynie odgłosem mojego oddechu.
Gdy już dość się wymoczyłem dokończyłem mycie się, osuszyłem się i ubrałem lekkie, lniane spodnie.
Wypuściłem z łazienki kłęby pary. Chłodne powietrze uderzyło w moją rozgrzaną skórę.
Zajrzałem do salonu, do Parysa. Wciąż tam leżał...
- Ja idę spać, piesku. Możesz zostać tutaj, ale możesz przyjść do mnie, do łóżka. Zostawię Drzwi otwarte. Dobranoc - zgasiłem światło i ruszyłem do sypialni.
Rozebrałem się i położyłem do spania...
Powietrze w nocy było ciężkie... Czyli burza.
Ale to nie to mnie obudziło.
Słyszałem piski, przerażony skowyt.
Parys.
Chyba boi się burzy...
Po odgłosach zorientowałem się, że był pod łóżkiem. Na wpół śpiąc sięgnąłem tam, z zamkniętymi oczami szukając go dłońmi. Gdy wyczułem jego miękką sierść chwyciłem go i przyciągnąłem do siebie, po czym wciągnąłem go na łóżko.
Przytuliłem psa do siebie, mocno owijając go kołdrą i zakrywając jego ucho dłonią. Miałem nadzieje że tyle starczyło...

< :3 >

Od Parysa do Richarda

Potrząsnąłem głową i się otrzepałem przed nim. Nikt nie tyk kolczyka. Cały czas boli, więc nie. Cofnąłem głowę kiedy jego ręce do mnie wystartowały. Spiąłem się do skoku i przeleciałem nad jego ramieniem. Co prawda upadłem przy lądowaniu ale szybko się zebrałem i ruszyłem biegiem. Wparowałem do uchylonych drzwi, sypialnia. Zapędzony przez niego wskoczyłem na łóżko i szczeknąłem na niego mocno. Stałem na łóżku, merdając ogonem i szczekając na niego.
-No chodź, tylko to zdejmiemy.-Zacząłem ujadać zażarcie, cofając się, brzmiąc coraz mniej przyjaźnie. Cofnął się, z dziwną miną.-Spokojnie, Parys, spokojnie. Chcę tylko wyciągnąć kolczyk.-Wszedłem łapami na poduszki, stając do niego bokiem, pomrukując. Mężczyzna próbował znaleźć najlepsze miejsce do złapania mnie. Nie spuszczałem go z oka. Kiedy stanął za mną wiedziałem, że coś się szykuje. Zanim jego ramiona całkiem mnie objęły pod brzuchem wykonałem zajęczy skok i czmychnąłem na podłogę. Stamtąd wczołgałem się pod łóżko. Spojrzałem na niego i odsłoniłem kły kiedy schylił się do mnie. Warknąłem głośno jak tylko zaczął zbliżać do mnie rękę. Gdy objął moją łapę palcami i spróbował mnie wyciągnąć zacząłem kąsać jego dłoń wściekle. Ciągnął jednak uparcie i w końcu znalazłem się między jego nogami. Zanim wyskoczyłem mu do twarzy złapał mnie za pysk i zamknął mi go. Próbowałem uwolnić głowę, ale trzymał mnie silnie, zaledwie jedną ręką. Zacząłem skamleć, a gdy ruszył kolczyk zakwiliłem i zacząłem się jeszcze silniej szarpać, tym razem do tyłu.-Ciiii, zaraz będzie po wszystkim. Spokojnie, pomogę Ci. Chwilkę, powoli.-Uspokajał mnie, choć nic to nie dawało. Kiedy wyciągnął kolczyk po prostu popłynęła krew z ropą. Popiskiwałem dalej, zapierając się mocno łapami. Spojrzałem na niego zraniony. Pogłaskał mnie lekko po boku i wytarł ucho.-Zaraz przestanie boleć, będzie dobrze piesku.-Rozluźnił palce na moim pysku a ja przeskoczyłem jego nogę, odszedłem kawałek i potrząsnąłem głową. Stałem przodem do niego aby go kontrolować. Kiedy wyciągnął rękę żeby mnie znowu pogłaskać szybko się odsunąłem ruszając do wyjścia z pomieszczenia. Jak tylko wstał uciekłem. Ruszyłem prosto na kanapę, gdzie wszedłem pod koc. Patrzyłem na niego spod okrycia, z wyrzutem i znowu niepewnie. A mówiłem, że nie...

< >

Od Richarda do Parysa

Hah, tak uroczo spał....
Gdy pies zasnął na moich kolanach, wykorzystałem ten czas do głaskania go. Delikatnie i ostrożnie oglądałem jego uszy, łapy...
Słodki.
Gdy się obudził od razu zażądał spacerka. Wypuściłem go...
A wtedy zaczął świrować. Biegał, skakał...
Aż miło się patrzyło.
Pozwoliłem mu biegać. Niech się wyszaleje. Potem, hmmm... Wyczeszemy go. I umyjemy mu łapy. Aż będzie błyszczał.
Po pewnym czasie zauważyłem, że chyba zapraszał mnie do zabawy.
No, skoro tak...
Zaczęła się nasza mała prywatna gonitwa. Biegłem za nim, utrzymując powoli zmniejszającą się odległość.
Mogłem go dogonić. To ciało dawało mi takie możliwości.
Złapałem go po pewnym czasie. Chwyciłem go pod łapami, unosząc do gory. Jego pysk zamknął się na moim ramieniu, jednak nie mocno, a jedynie jakby przeżuwając, wydając z siebie zabawne odgłosy.
- No, dość Świeżego powietrza. Idziemy do domu. - spojrzałem w niebo. - Zaraz będzie ciemno... - skierowałem się do budynku, wciąż pożerany przez zwierzę.
Zmrok na Ucurum Taxti często zapadał w ciągu nawet kilku minut.
Z psem na rękach skierowałem się do łazienki, gdzie od razu zapaliłem światło.
Postawiłem Parysa na szafce. Nasze oczy były na tym samym poziomie
- A teraz trochę cię umyjemy... Nie wiem czy lubisz kąpiele, a dzisiaj jest i tak za późno, więc umyjemy tylko łapy, resztę uczeszemy. - znalazłem małą szmatkę którą namoczyłem w ciepłej wodzie. Delikatnie chwyciłem jego łapę...
Nie protestował. Delikatnie, ale dokładnie zacząłem czyścić całe jego stopy. Poduszeczki, pomiędzy nimi, dookoła.. Każdą łapę po kolei.
Czesanie też poszło dobrze. Jego sierść była tak aksamitna, że nawet kołtuny było łatwo rozplątać. A wyglądał po prostu coraz lepiej.
- No dobrze, to by było na tyle... Jeszcze wyjme ci ten kolczyk, dobrze? Nie chce, żebyś się gdzieś nim zaczepił i rozerwał sobie ucho... Dobrze? - posmyrałem go pod brodą

<>

Od Parysa do Richarda

Obserwowałem go cały czas kiedy tylko zajął miejsce obok mnie. Miedy wyciągnął smakołyk postawiłem uszy i przełknąłem głośno ślinę. Miałem na to straszną ochotę, tak smakowicie pachniało... Kiedy podsunął mi rękę pod pysk cofnąłem głowę od razu aż wstając do siadu. Spojrzałem w dół, na zawartość jego ręki i przeknąłem znowu. Powąchałem mięso i zdjąłem je językiem z jego otwartej dłoni. Potem ją wylizałem dokładnie i spojrzałem na niego wyczekująco. Zamiast dać mi kolejny smakołyk wyciągnął rękę żeby mnie pogłaskać. Chciałem już warknąć na niego kiedy dotknął mojego futra, ale w tym samym momencie dostałem smakołyk. Zacząłem go żuć kiedy głaskał mnie za uchem. Dostałem kolejny kiedy skończyłem poprzedni, on jednak wciąż mnie dotykał. Pasował mi taki układ, jedzenie za możliwość dotyku.
Aż najadłem się tymi kąskami. Spojrzałem mu w oczy i pochyliłem głowę. Polizałem jego dłoń a potem wepchnąłem mu nos pod palce.
-Dobry pies, grzeczny. Nic Ci nie zrobię, widzisz?-Pogłaskał mnie po mostku nosa a ja zamknąłem oczy. Położyłem się, wyciągając łapy na jego kolana. Takie głaskanie było takie przyjemne. Ziewnąłem rozluźniony i oblizałem nos. Spojrzałem na niego, patrzył na mnie z lekkim uśmiechem. Wpatrywałem się w jego oczy długo. Potem przyciągnąłem się i położyłem na jego kolanach. Pozwoliłem sobie na chwilę snu.
Kiedy się obudziłem musiałem od razu na dwór. Zaskoczyłem i poszedłem do drzwi. Zaskomliłem głośno i mężczyzna szybko do mnie podszedł.
-Siku? To idź.-otworzył mi drzwi a ja od razu ruszyłem pędem w stronę otwartej bramy.
-Parys!-Wyrwał za mną, ale ja biegłem dalej. Tu przed bramą skręciłem jak na torze i ruszyłem dookoła domu. Zatrzymałem się na szybkie siku i znowu ruszyłem. Przebiegłem obok niego, rzucając mu spojrzenie. Znowu wyrwałem do przodu, trawa tak śmiesznie łaskotała łapy~

<Gonisz?! :D>

Od Richarda do Parysa

Hah... Przeczucie mnie nie zawodzi. Jak dobrze, że podałem mu specyfik..
Gdy mnie pogryzł przez kilka chwil go obserwowałem. Ze strachem wypatrywałem jakichkolwiek oznak zatrucia, działania kwasu...
...ale było dobrze. Lek podziałał.
Wycofałem się z kuchni, dając mu spokojnie zjeść.
Zniknąłem w najbliższym pomieszczeniu. Stałem przy drzwiach, nasłuchując jego kroków.
Czekałem tak, póki po odgłosach nie dało się domyślić, że pies wrócił na do salonu. Przez cały ten czas obserwowałem swoje ramię, zadowolony z działania stworzonego przez siebie ciała. Rany po zębach powoli malały, by po kilku chwilach całkiem się zabliźnić. Ciecz, która pozostała na skórze wtarłem w ich pozostałości, małe, ciemniejsze plamki, by się ich całkowicie pozbyć.
Wróciłem do kuchni. Ogarnąłem tam trochę, szukając sposobu na pokazanie Parysowi że nie mam wobec niego złych zamiarów. Chyba szykowalo się trudne zadanie...
Jedyne co wpadło mi do głowy to jedzenie. Może jakieś smakowite kąski by go jakoś przekonały...
Zacząłem więc szukać czegoś, co by się nadawało. Padło na suszone mięso.
Czy ktoś byłby w stanie mu się oprzeć?
Ruszył do salonu powolnym, spokojnym krokiem. Pies wrócił na koc.
Gdy wszedłem do pokoju podniósł łeb, na moment marszcząc pysk.
Nie zważając na to uśmiechnąłem się do niego i podszedłem, siadając na końcu kanapy, na odległość ramienia.
Postawiłem sobie na kolanach puszkę z mięsem. Gdy odkręciłem wieczko zauważyłem, że pies postawił uszy i zaczął niuchać.
Wziąłem sobie kawałek mięsa i zacząłem go powoli przeżuwać. Parys uważnie mnie obserwował, wyraźnie zaciekawiony.
Kolejny kawałek położyłem na otwartej dłoni i delikatnie przysunąłem do jego pyska..

< Więcej już nie uskrobie xd >

Od Parysa do Richarda

Obudziłem sje i sam wypiłem całą miskę w wodzie. Zeskoczyłem na ziemię i zacząłem się przeciągać, ziewając szeroko. Najpierw przednie łapy daleko do przodu a tyłek do tyłu i w górę, a potem zadnie łapy jak najdalej i pierś najbardziej do przodu. Otrzepałem się i wylizałem jeszcze raz miskę. Byłem naprawdę spragniony. Zauważyłem, że nie ma tego mężczyzny i zacząłem się rozglądać. Węszyłem przy tym wszystko. Kiedy poczułem zapach gotowanego mięsiwa powoli ruszyłem jego śladem. Nawet jakbym chciał to wszystkie pomieszczenia były zamknięte. Sprawdzałem to kilka razy, węsząc pod każdymu drzwiami. Dotarłem w końcu do przestronnej i dobrze zorganizowanej kuchni, źródła smakowitego zapachu. Aż poczułem, że mocniej się ślinę. Przestąpiłem próg i ruszyłem powoli, jak najdalej od niego, nie spuszczając z niego oczu. Węszyłem szukając głównie wody ale też jedzenia.
Zatrzymałem się raptownie kiedy się do mnie odwrócił. Od razu spojrzałem przed siebie i znizyłem się na łapach, kuląc ogon i szyję. Próbowałem być niewidocznym.
-Jak dobrze, że wstałeś. Zaraz dostaniesz coś dobrego, piesku. Przygotowałem dla Parysa coś smacznego.-Skierowałem na niego wzrok. Kiedy się zbliżył szybko uciekłem do pokoju, a potrafiłem błyskawicznie się przemieszczać. Spojrzałem na stół i wziąłem miskę w zęby. Powoli, z gracją i uwagą żeby nie stłuc miski wróciłem do kuchni. Delikatnie położyłem ją w niewielkiej odległości od niego i szybko się wycofałem. Mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony, ale podniósł miskę. Oby tylkp zrozumiał...! Zacząłem lekko merdać kiedy usłyszałem dźwięk nalewanej wody. Kiedy postawił miskę nie od razu podszedłem. Dopiero kiedy odszedł kilka kroków wróciłem się napić. Wypiłem tak jeszcze miskę a potem położyłem się pod ścianą, naprzeciw niego. Trzymałem głowę wysoko, zbierając ten cudny zapach.
-Podano do stołu.-Spojrzałem na porcelanowy talerz z jedzeniem. Teraz od razu się odsunął a ja chętnie podszedłem jeść. Całkowicie skupiłem się na pochłanianiu jedzenia. Nie zwróciłem nawet uwagi na to, że się zbliżył. Dopiero jego ręką w pobliżu mojego jedzenia wzbudziła we mnie odruch obronny. Tym razem nie dałem żadnych ostrzeżeń. Od razu pokąsałem jego rękę z groźnym odgłosem. Spojrzałem na niego, przyciskał poranioną rękę do ciała. Bardzo zdziwiłem się widząc zieloną ciecz zamiast krwi, ale nie okazałem tego. Stałem nad talerzem, wciąż odsłaniając kły. Na moich wąsach widoczna była zielona kropla. Byłem gotowy bronić swojego jedzenia. Mężczyzna wyszedł, a ja dokończyłem w spokoju. Po posiłku wróciłem na koc. Położyłem się tam, oblizując smacznie.

< Richard? >