Z gęstniejącego mroku na zboczu wąwozu wyłoniły się małe, zdeformowane sylwetki - przerażająco chude, niczym kościotrupy. Weszły na most cudaczny, kaczym chodem. Małe oczka świeciły w półmroku na mrożący krew w żyłach żółty kolor.
Wyciągnąłem zza pleców dwuręczny miecz, szykując się do walki. Woźnica, który chowa się pod swoim roztrzaskanym wozem, jęczy cicho z przerażenia. Cholerny głupiec, zwróci na siebie ich uwagę. Pierwszy ze skurczybyków nagle rzucił się na mnie z prędkością, o jaką nie można było go z początku podejrzewać. Bez trudu odrąbałem mu głowę, martwe ciało jeszcze chwilę w konwulsjach rzucało się na drodze. Dwa następne stwory, bo było ich w sumie trzy, rzuciły się na mnie chórem - coraz bardziej inteligentne te bestie. Kiedy z nimi skończyłem, czułem tylko lekkie pulsowanie na gardle - nic szczególnego, zwykłe zadrapanie. Pewnie nawet jad się nie zdążył dostać do krwiobiegu. Na pewno.
Podałem rękę przerażonemu mężczyźnie.
- Dziękuję, panie, dziękuję...dam, co obiecałem - płaszczył się przede mną
- To miało być czterdzieści... - przypomniałem mu
- A nie trzydzieści? O...panie, ranniście! - wskazał na moją szyję.
Machnąłem na to ręką, wyciągając kupca spod wozu.
- Czterdzieści, czterdzieści pięć...- wyliczałem głośno, wrzucając pieniądze do sakiewki.
No, jeśli mądrze będę tym rozporządzał, starczy do końca tygodnia.
Z trudem powstrzymałem się od odchylenia bandaża i podrapania rany. To tak cholernie swędzi. Ale jad na pewno i tak się nie dostał, leżałbym teraz półżywy w gorączce. Wstałem, podpierając się o stół, nagle zakręciło mi się w głowie. No, czas coś zjeść. Zarzuciłem na siebie płaszcz i wyszedłem z karczmy, w której mam nocleg. Popołudniowe światło oślepiło mnie, przez co o mało nie wpadłem pod kopyta konia. Ruszyłem w stronę rynku, tam zawsze jakiś kupiec gotów zniżyć cenę, byle sprzedać wczorajszą rybę. Przeliczyłem się, z trudem szedłem. To na pewno osłabienie...albo jad. Cholera, nawet nie wiem, gdzie w tej części Merkez jest apteka. Usiadłem pod jakimś murkiem, żeby odrobinę odpocząć. Zaraz wstanę i...
Wyciągnąłem zza pleców dwuręczny miecz, szykując się do walki. Woźnica, który chowa się pod swoim roztrzaskanym wozem, jęczy cicho z przerażenia. Cholerny głupiec, zwróci na siebie ich uwagę. Pierwszy ze skurczybyków nagle rzucił się na mnie z prędkością, o jaką nie można było go z początku podejrzewać. Bez trudu odrąbałem mu głowę, martwe ciało jeszcze chwilę w konwulsjach rzucało się na drodze. Dwa następne stwory, bo było ich w sumie trzy, rzuciły się na mnie chórem - coraz bardziej inteligentne te bestie. Kiedy z nimi skończyłem, czułem tylko lekkie pulsowanie na gardle - nic szczególnego, zwykłe zadrapanie. Pewnie nawet jad się nie zdążył dostać do krwiobiegu. Na pewno.
Podałem rękę przerażonemu mężczyźnie.
- Dziękuję, panie, dziękuję...dam, co obiecałem - płaszczył się przede mną
- To miało być czterdzieści... - przypomniałem mu
- A nie trzydzieści? O...panie, ranniście! - wskazał na moją szyję.
Machnąłem na to ręką, wyciągając kupca spod wozu.
***
- Czterdzieści, czterdzieści pięć...- wyliczałem głośno, wrzucając pieniądze do sakiewki.
No, jeśli mądrze będę tym rozporządzał, starczy do końca tygodnia.
Z trudem powstrzymałem się od odchylenia bandaża i podrapania rany. To tak cholernie swędzi. Ale jad na pewno i tak się nie dostał, leżałbym teraz półżywy w gorączce. Wstałem, podpierając się o stół, nagle zakręciło mi się w głowie. No, czas coś zjeść. Zarzuciłem na siebie płaszcz i wyszedłem z karczmy, w której mam nocleg. Popołudniowe światło oślepiło mnie, przez co o mało nie wpadłem pod kopyta konia. Ruszyłem w stronę rynku, tam zawsze jakiś kupiec gotów zniżyć cenę, byle sprzedać wczorajszą rybę. Przeliczyłem się, z trudem szedłem. To na pewno osłabienie...albo jad. Cholera, nawet nie wiem, gdzie w tej części Merkez jest apteka. Usiadłem pod jakimś murkiem, żeby odrobinę odpocząć. Zaraz wstanę i...
[Fufu? Ratuj? XD]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz