niedziela, 27 stycznia 2019

Od Vincenta do Nyati

Daleko mi było do ludzi, którzy to przebywali na zewnątrz każdej wolnej chwili. Bo co przecież można robić na dworze? Chodzić? Zwiedzać? Szukać ziół? Irytować innych swoją obecnością? Być produktywnym członkiem społeczeństwa? O nie, nie, nie. Zwłaszcza to ostatnie nie pasowało mi do gustu w żadnym stopniu. Czasami jednak trzeba było opuścić przyjemny chłód czterech ścian piwnicy, bo to albo któryś z chowańców zrzucił słój z pijawkami, albo to grupa pijaków poprzedniego wieczoru wpadła do mojej pracowni, błagając o coś na kaca, bo mają jutro służbę wartowniczą. Doprawdy, żałosne, lecz zabawne stworzonka mieszkają w tym mieście. 
To był właśnie powód, dla którego tuż po przebudzeniu się, leniwie spojrzałem na puste skrzynki z ziołami oraz na listę zamówień na najbliższy tydzień. Ciekawe, że w jednym miejscu są gotowi spalić cię na stosie lub powiesić za chociaż najmniejszy przejaw stosowania magii czy, w tym przypadku, alchemii, a w drugim wręcz padają przed tobą na kolana, abyś tylko łaskawie poratował ich eliksirem miłosnym. Co kraj, to obyczaj, jak to się zwykło mówić w moim świecie. Dla mnie liczyły się tylko pieniądze, które to akurat w Merkez płynęły cieszącym serce strumyczkiem wprost do mojej sakwy.
Wzdychając cierpiętniczo, podniosłem się z łóżka, od razu sięgając po wypolerowaną laskę. Niby nie potrzebowałem jej, aby przygotować się do wyjścia, jednak wolałem nie być bezbronnym, jeśli jakiś złodziejaszek postanowi wyskoczyć zza rogu i odebrać mi moje oszczędności. Nie żeby to miało szansę się wydarzyć, lecz lepiej dmuchać na zimne.
Z koszem na ramieniu, opuściłem swoją piwnicę, kiedy życie w mieście już się pojawiło. Witałem po drodze do bramy kilka znanych twarzy, przeprowadzając krótkie rozmowy z co bardziej lubianymi klientami czy miłymi sprzedawcami. Warto przecież dbać o swój wizerunek, nawet jeśli do końca miesiąca planuję opuścić ten cały cyrk i znaleźć jakieś spokojniejsze miejsce. Może zbuduję sobie w końcu jakąś chatę i tam zacznę szukać sposobu na powrót do siebie? Byleby blisko do miasta było, bo mimo wszystko, żyjemy w materialnym świecie, a ja jestem materialistą. Pieniądze się same nie zarobią, a wątpię, że wielu ludzi będzie zbaczać z trasy, aby zajść do domku na uboczu po maść na czyraki.
Pogrążony w marzeniach, dotarłem ostatecznie do głębszej części lasu, gdzie miałem zamiar poszukać wilczej jagody i kilku innych ziół. Nie znałem jeszcze dokładniej tych terenów, wiec wypuściłem chowańca w formie niewielkiego puszczyka przed siebie, aby pomógł mi zlokalizować położenie roślin. Tak więc szedłem przed siebie, zajmując się samym sobą, nikomu nie wadząc, kierując się od jednego nawoływania sowy do drugiego, kiedy to usłyszałem głośny dźwięk, należący do grupy zwierząt. Zaciekawiony, zbliżyłem się w tamtą stronę i jak na zawołanie, strzała świsnęła tuż obok mojego ucha. Jakaś elfa dziewczyna zaczęła coś tam krzyczeć, lecz irytujące piszczenie w uchu, które nie zniknęło, kiedy nieznajoma ponownie wycelowała w moim kierunku, nie pozwoliło mi wyłapać poszczególnych słów. Mogłem być jednak pewien, że nie były to żadne komplementy.
— Już, już, spokojnie — Roztarłem ucho dłonią, tym samym odzyskując pełnię słuchu — Bo złość piękności szkodzi... A ty to chyba nie masz na razie czym szastać.

< Nyati? Długo wyczekiwane, ale jednak..>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz