- Przepraszam bardzo… – na wszelki wypadek postanowiła
uważnie dobierać słowa – Czy mogłabym zadać pytanie?
- Pytanie? Najpierw odpowiedz na moje pytania! – znów
uśmiechnął się w ten sam przerażający sposób – Kim jesteś? Skąd pochodzisz? Czy
jest was więcej?
- Eee… - Misericordia nie wiedziała co odpowiedzieć
- W jaki sposób powstała hybryda człowieka i marchwi? Czy
miała w tym udział magia? W środku wyglądasz jak człowiek, czy jak marchew?
Odżywiasz się jak ludzie czy przeprowadzasz fotosyntezę? – Matriasen wyrzucał z
siebie niekończący się ciąg pytań – Potrafisz korzystać z magii? Smakujesz jak
marchew, czy jak człowiek? Czy pod tymi ubraniami skrywa się ludzka skóra, czy
też może pomarszczona skórka z marchwi? Posiadasz korzenie? Jak nauczyłaś się
chodzić i mówić? Czy jest możliwe stworzenie więcej ludzi-marchwi?
- Ja… Yyy… - zasypana pytaniami nie wiedziała na które
powinna odpowiedzieć na początek
- Czekaj! Nie odpowiadaj! Przyniosę swój wykrywacz kłamstw,
tak na wszelki wypadek. I coś do notowania – to powiedziawszy zniknął w
sąsiednim pomieszczeniu
„To moja szansa!” pomyślała Misericordia i zaczęła wdrażać w
życie swój plan opracowany dawno temu na wszelki wypadek. Ćwiczyła kiedyś w
lesie częściową przemianę i postanowiła teraz jej użyć. Najpierw zaczęła
zmieniać swoje stopy w korzenie. Kiedy zwęziły się na tyle, żeby przecisnąć się
przez metalowe obręcze wyciągnęła je z nich i zamieniła z powrotem w stopy.
Następnie powtórzyła to samo z rękami i głową. Najwięcej magii musiała zużyć na
uwolnienie brzucha, bo wymagało to częściowej przemiany połowy ciała, jednak po
chwili uporała się i z tym. Starając się robić jak najmniej hałasu wzięła w
ręce jedną z metalowych rur i zaczęła się skradać. Powoli wyjrzała zza progu i
ujrzała Matriasena grzebiącego w jednym ze swoich złomo- pagórków. „Jednak mam
dzisiaj szczęście” pomyślała widząc, że jest odwrócony do niej plecami. Zaczęła
powoli iść w jego stronę starając się nie nadepnąć na wszechobecne kawałki
żelastwa. Była już tuż za nim kiedy ten znalazł to, czego szukał i odwrócił się
w jej stronę. W tym momencie z perspektywy wynalazcy zdarzyło się kilka rzeczy
jednocześnie. Odwrócił się, zrobił zaskoczoną minę, próbował krzyknąć, poczuł
silne uderzenie w głowę i stracił przytomność. Misericordia przywaliła mu
jeszcze kilka razy dla pewności i spróbowała podnieść ciało mężczyzny.
- Jakie to ciężkie! – wysapała i upuściła go prosto w stos
gwoździ – To pewnie przez tą metalową rękę tyle waży
„Jak nie siłą, to może sposobem?” pomyślała i spróbowała
złapać go za nogę i pociągnąć. Powoli zaczął się przesuwać w pożądaną przez nią
stronę. Jednak ciągnięcie nieprzytomnego mężczyzny przez wysypisko śmieci nie
należy do najłatwiejszych i na tej kilkumetrowej trasie zdarzyło się kilka
„wypadków”. Otóż najpierw całkowicie „niechcący” nadepnęła mu na rękę kiedy wyciągała
ze stosu żelastwa skrzynkę, którą Matriasen określił jako wykrywacz kłamstw.
Następnie jeden z pagórków zawalił się prosto na jego brzuch, coś wybuchło tuż
obok kiedy jego metalowa ręka trąciła jakiś podejrzanie wyglądający cylinder,
na głowę spadła mu puszka z farbą, którą Misericordia przypadkiem strąciła
kiedy uderzyła się głową o półkę, a już pod sam koniec ciało mężczyzny
zaliczyło bliskie spotkanie trzeciego stopnia z progiem od drzwi i rzuconą
niedbale na podłogę cegłą. Żaden wypadek nie był jednak na tyle poważny żeby
wynalazca nie był w stanie odpowiedzieć jej na kilka pytań. A przynajmniej taką
miała nadzieję. Do pokoju z tajemniczą maszyną dotarł poobijany, podrapany,
posiniaczony i miał z lekka przypalone ubranie (prawdopodobnie od wybuchu)
jednak po bliższych oględzinach nadal wydawał się być całkiem żywy. Przy
najmniej na tyle, na ile marchewka była w stanie stwierdzić. Władowała go na
krzesło, na którym sama jeszcze chwilę wcześniej siedziała, przykuła go
metalowymi obręczami, podpięła do niego te dziwne przyssawki wystające z
wykrywacza kłamstw, wzięła i postawiła obok siebie doniczkę z marchewką po czym
usiadła na podłodze na wprost krzesła i postanowiła poczekać. Na jednym z
kawałków tego dziwnego pergaminu, który leżał na biurku zaczęła pisać anonimowy
list do cesarza, w którym zamierzała oskarżyć siedzącego na krześle
nieprzytomnego człowieka o próbę morderstwa, tortury i niebezpieczną fascynacją
hybrydami ludzi z warzywami. Uznała, że mężczyzna jest niebezpieczny i cesarz
powinien coś z nim zrobić. Pisanie nie było nigdy jej mocną stroną, więc w
żółwim tempie kreśliła koślawe literki na papierze.
- Jego eksel… ekcel… escel… - marchew próbowała przypomnieć
sobie pisownię słowa – eminescencjo? Nie… To było inaczej… To może „Wielmożny cesarzu”.
Tylko jak on się nazywał?
Usilnie próbowała sobie przypomnieć imię cesarza. Jak to
Te’Yahnna go nazywała? Martes? Morten? Manfed? Macarius? Mahomet?
- O! Już wiem! Matriasen z rodu Valhinów! – to powiedziawszy
spojrzała na uwięzionego mężczyznę i zbladła.
W tej oto chwili przypomniała sobie skąd kojarzyła imię tego
człowieka i wcale jej się to nie podobało. Właśnie poturbowała i przykuła do
krzesła władcę państwa, w którym właśnie się znajdowała. Jakby tego było mało
wcześniej przywaliła mu rurą i siedząc na krześle wprost powiedziała, że
zamierzała go zabić. Z tego to się już chyba w życiu nie wybroni… Z paniką w
oczach wpatrywała się w ciało mężczyzny. Co teraz powinna zrobić?
(Matriasen?)