Odłożyłam czarne pióro obok kałamarza o tym samym kolorze i spojrzałam na napisane przeze mnie zaproszenia. Przyjęcie postanowiłam zorganizować za dwa miesiące. Do tego czasu wszystkie listy powinny dotrzeć na miejsce, a goście zdążyliby przygotować się i przyjechać.
Złożyłam zdobione kartki, każdą dwa razy, po czym przewiązałam je czarnymi wstążkami. W miejscu, gdzie były małe supełki, rozlałam szkarłatny lak. Następnie sięgnęłam po rodzinną pieczęć, przedstawiającą dużą literę "N", oplecioną przez róże i odbiłam ten symbol na każdym zaproszeniu.
Słysząc ciche kraczenie Diaval'a, przeniosłam wzrok na ptaka.
- Spokojnie, nie będą tu długo. Najwyżej siedem dni. - powiedziałam, gładząc kruka powoli po grzbiecie. Następnie złożyłam zaproszenia w stosik i pokazałam je Diaval'owi.
- To jest dla pani Josephine i jej męża, Ludwik'a od Timor'ów. To dla pary szlacheckiej, Elizabeth i Carol'a ze strony Salvis'ów. To dla hrabiny Eleonory i jej męża, hrabiego Grimsby'ego z rodu Superbia. - odłożyłam na bok trzy zaproszenia, zatrzymując w dłoni kolejne trzy - To dla naszego tła, panny Camile od Amissów, a to dla naszej postaci drugoplanowej, pana Damien'a z rodu Pristini. I w końcu nasz gość honorowy, panna Lotta z rodu Duplicia. Wspaniała przyjaciółka, dama i narzeczona. - zakończyłam z drwiącym uśmiechem na ustach. Kruk przesiadł się ze stosu książek na oparcie zajmowanego przeze mnie fotela.
- Jeszcze dziś odwiedzimy Nelayan. Muszę złożyć zamówienie. Zatrzymamy się tam na noc, a od następnego dnia zaczniemy rozwozić listy. - oznajmiłam, składając zaproszenia na nowo w stosik. Diaval zaskrzeczał, przechylając przy tym głowę na bok.
- Nie, nie możemy ich wysłać. Muszą trafić tylko do rąk osób, dla których są zaadresowane. Poza tym wątpię w skuteczność gołębi, a ciebie nie chcę wysyłać samego w taką podróż. Droga jest zdecydowanie za długa. - powiedziałam, przenosząc wzrok na ptaka. Był jedyną bliską mi istotą. Nie mogłam go stracić.
Po skromnym śniadaniu wyszliśmy na dziedziniec przed posiadłością. Czarna kareta już na nas czekała wraz z wynajętym poprzedniego dnia woźnicą. Zobaczywszy nas, mężczyzna uśmiechnął się szeroko i ukłonił nisko.
- Wszystko już jest gotowe, pani. - powiedział, wskazując otwartą dłonią na powóz.
- Cieszy mnie to, dziękuję panu. Zgodnie z umową, zapłatę otrzyma pan po wykonaniu zadania. - odparłam, wsiadając do karety. Zanim drzwiczki się zamknęły, usłyszałam jeszcze westchnięcie szatyna. Może i byłam nazbyt surowa, ale lepiej dmuchać na zimne. Nie mogłam od tak ufać każdemu na słowo honoru, bo dla większości zazwyczaj nic ono nie znaczy.
Oparłam się i spojrzałam przez okno, gładząc przy tym kruka na moich kolanach. Przed nami była długa i niebezpieczna droga. W duchu modliłam się o to, by wszystko poszło zgodnie z planem.
Uniosłam wzrok na gęste korony drzew, które tworzyły tunel prowadzący do posiadłości. Wokół panowała przyjemna cisza, która w połączeniu z cieniem rzucanym przez rośliny działała kojąco na moje nerwy.
Po kilku godzinach podróży, w trakcie której zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, by nakarmić oraz napić konie zaczęłam odczuwać zmęczenie. Doskonale jednak wiedziałam, że nie mogę zasnąć. Nie ufałam wynajętemu woźnicy. Przez te wszystkie lata nauczyłam się, że nie można ufać nikomu. Za dużo zapłaciłam za swoją naiwność, by o tym zapomnieć. Obce strony również nie sprawiały, że mogłabym poczuć się bezpiecznie. Prawdopodobnie zbyt długo ograniczałam się jedynie do pałacowego ogrodu i lasu. Ale taka już byłam. Nigdy nie pasowałam do ludzi, którzy za wszelką cenę chcą zwrócić na siebie uwagę, być zabawiani i komplementowani.
Moje rozmyślania nagle przerwało gwałtowne zatrzymanie się karocy. Syknęłam cicho z bólu, gdy moje ciało uderzyło z całej siły o jej ścianę.
- Co tym razem? - warknęłam, słysząc krzyki. Już zamierzałam się podnieść i wyjść z pojazdu, gdy do środka zajrzał jakiś mężczyzna w średnim wieku. Czarna broda zasłaniała mu część twarzy jak maska, a krzaczaste brwi niemal wchodziły brunetowi do oczu. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że był przystojny.
- Hej, mamy tutaj jakąś lalunię! - krzyknął do bandy, która zaczęła zbierać się za jego plecami. Czy ja im wyglądałam na eksponat?
- Jakąś lalunię? - powtórzyłam, mierząc ich wzrokiem z obrzydzeniem.
- Zamknij się i wyłaź. - odparł mężczyzna. Zmrużyłam oczy i bez słowa podniosłam się z siedzenia, a następnie wysiadłam z karocy na udeptany szlak. Diaval poleciał za mną i przysiadł na moim ramieniu.
- To jest napad, paniusiu. - oświecił mnie rudowłosy mężczyzna. Nie wiem, co bym zrobiła bez jego pomocy.
Uniosłam brew i spojrzałam na tą grupę amatorów. Dalej nie mogłam uwierzyć w to, że ktoś taki zmusił nas do postoju i dodatkowo związał mi woźnicę. Zdecydowanie to był jeden z tych momentów, w których nie wie się, czy powinno się śmiać czy płakać.
Słysząc jak jeden z mężczyzn dobywa sztyletu, przeniosłam na niego wzrok.
- Jeśli chcesz żyć, musisz zrobić to, co ci każemy... - zaczął z obrzydliwym uśmiechem na twarzy - Oddasz nam wszystkie swoje kosztowności i konie. - ciągnął dalej, zbliżając się do mnie, by po chwili przyłożyć mi ostrze do gardła - Chętnie się też trochę zabawimy. - dokończył, kładąc dłoń na moim biodrze. Automatycznie chwyciłam jego nadgarstek, będący bliżej mojej twarzy i wykręciłam go. Ostrze sztyletu wbiłam w drugie ramię zdezorientowanego blondyna. Mężczyzna z krzykiem cofnął swoją rękę, wyklinając siarczyście pod nosem. Jego przyjaciele dobyli swoich broni, wśród których przeważały łuki. Spojrzałam na kruka, który przysiadł na ziemi obok mnie, gotowy na mój ruch.
- W wilka, Diaval. - mruknęłam, skierowawszy na niego dłoń. Spomiędzy moich palców zaczęła ulatywać czarna wiązka, przypominająca dym. Otoczył on ptaka, gęstniejąc z każdą chwilą. Gdy opadł, przed sobą miałam ogromnego basiora o czarnej sierści. Mężczyzna będący najbliżej nas, cofnął się nieco. Wilk warknął groźnie i rzucił się na rabusiów.
Po incydencie w lesie kontynuowaliśmy podróż, jakby nic się nie wydarzyło. Był już środek nocy, gdy zdecydowaliśmy się na postój. Wykupiłam dwa pokoje i miejsca dla koni w stajni. Niska, pulchna kobieta obsługiwała nas z uśmiechem.
Kiedy woźnica był zajęty późną kolacją, ja i Diaval udaliśmy się do naszego pokoju. Od razu wzięłam ciepłą kąpiel, a po niej ułożyłam się do snu. Byłam wykończona już po jednym dniu, a kierowałam się dopiero do pierwszego z czterech państw.
Ruszyliśmy z samego rana, dzięki czemu dotarliśmy na miejsce późnym popołudniem. Zostawiłam konie i powóz pod opieką nowej gospodyni, pozwoliłam woźnicy na chwilę dla siebie i udałam się na targ pod pretekstem zrobienia zakupów na przyjęcie.
Wolnym krokiem zwiedzałam targ w poszukiwaniu niezbędnych do przygotowania potraw produktów, ale to nie były jedyne rzeczy, których wypatrywałam. Wzrokiem szukałam skromnego straganu z ziołami. Dostrzegłam go na samym końcu. Kupiec odziany w łachmany stał przy swoim małym straganie ulokowanym w cieniu. Przechodnie mijali go obojętnie, jakby nie zauważali chemika. Zrobiłam drobne zakupy i ruszyłam powoli w jego kierunku.
- W czym mogę pani służyć? Jakieś ziółka? Coś na niestrawność? Mam świetną mieszankę do wina, nie pożałuje pani. - powiedział sprzedawca, gdy zatrzymałam się przy drewnianej ladzie i zaczęłam przeglądać suszone rośliny.
- Szukam raczej czegoś...mocniejszego. - odparłam, patrząc na niego porozumiewawczo.
- Oczywiście. W formie stałej, płynnej? - mężczyzna sięgnął po środki na gryzonie.
- Nie, wolałabym raczej coś dyskretniejszego. - szepnęłam. Mężczyzna spoważniał i patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu. Szybko jednak uśmiech powrócił na jego bladą twarz. Wyjął spod ciemnego materiału drewniane pudełko po biżuterii i podniósł ostrożnie wieko, pokazując mi jego zawartość. Było ono wypełnione flakonikami o różnej zawartości. Przyjrzałam im się w poszukiwaniu tego, po co tak naprawdę przyjechałam do Nelayan. Niestety nie znalazłam upragnionego płynu.
- Mam nawet flakoniki po perfumach dla niepoznaki. - dodał mężczyzna.
- Ile czasu potrzebujesz, żeby zdobyć tetrodotoksynę? - zapytałam wprost. Sprzedawca zamyślił się.
- Z miesiąc?
- Nie dasz rady szybciej? Zapłacę.
- Niestety.
-... Dobrze więc, niech będzie miesiąc. - westchnęłam zrezygnowana.
Miesiąc minął niezwykle szybko. Za ten czas zawiozłam zaproszenia Timor'om, paniczowi Pristini i pannie Amiss z Leoatle,
pannie Duplici z Merkez oraz państwu Superbia i Salvis z Patriam. Przed powrotem do domu ponownie obrałam na cel Nelayan pod pretekstem zakupu wszystkiego, co zapomniałam kupić wcześniej.
Obróciłam w palcach ukrytych pod czarną rękawiczką kryształową flaszkę odpowiadającą wielkością połowie dłoni. W środku znajdował się przeźroczysty płyn.
- Jest pan pewny, że to na pewno to? - zapytałam podejrzliwie. Mężczyzna w końcu mógł wcisnąć mi wodę z byle jakiego źródła za kosmiczną cenę. A ja nie bardzo jak mogłam sprawdzić, czy mówi on prawdę.
Sprzedawca spod ciemnej gwiazdy złapał gwałtowny oddech, ściągnął grube, krzaczaste brwi i poczerwieniał na twarzy, przez co w połączeniu z jego gęstym, czarnym owłosieniem na całym ciele wydawało mi się, że zawieram pakt z prawdziwym diabłem.
- Uważa pani, że kłamię?! Mój towar jest najwyższej jakości! - oburzył się brunet, zupełnie jakbym przed chwilą nazwała jego matkę kobietą lekkich obyczajów.
- To się okaże. Inaczej słono mi za to zapłacisz. - mruknęłam - I lepiej zamilcz, jeśli nie chcesz, żeby wszyscy się tu zlecieli, łącznie ze strażnikami. - syknęłam nieco ciszej, mróżąc przy tym oczy. Wyraz twarzy mężczyzny błyskawicznie przeszedł z gniewu w przerażenie. Rzuciłam mu małą sakiewkę z pieniędzmi.
- Żegnam pana. - powiedziałam, naciągając duży kaptur tak, by zasłonił jeszcze większą część mojej twarzy.
- Dla jasności, nigdy się nie widzieliśmy. - dodałam, chowając flaszkę w koszyku pod warzywami i ziołami, po czym ruszyłam w drogę powrotną do domu.
Kilka dni przed przyjęciem zaczęłam przygotowania. Wszystko musiało być doskonałe, dopięte na ostatni guzik. Wystrój pałacu miał pasować do muzyki, mojej sukni, pory roku, ogrodu, a nawet potraw. Kupiłam niezbędne ozdoby, trunki oraz suknię.
Na początek, dzień przed przyjęciem, zajęłam się otoczeniem posiadłości. W trakcie pielęgnacji ogrodu zebrałam nieco plonów i ziół do ugotowania potraw oraz kwiatów na girlandy, do ozdobienia stołu i do wazonów. Nimi zajęłam się jednak dopiero, gdy pałac lśnił. Starannie dobierałam rośliny, by ozdoby zrobiły na gościach jak najlepsze wrażenie.
Potrawy, które nie mogły czekać za długo bezczynnie zostawiłam na dzień, w którym mieli przyjechać wszyscy zaproszeni.
O zmierzchu zastawiłam do stołu, zapaliłam świece i czekałam już przebrana na przyjazd wszystkich zaproszonych osobistości. Obserwowałam jak kolor nieba przechodzi z błękitu, przez szary, złoty i ognisty czerwony w granat. Wokół panowała błoga cisza, przerywana jedynie muzyką świerszczy i pohukiwaniem sów. Wypełniłam płuca zapachem sosen.
- Piękna noc, czyż nie? - zapytałam cicho, nie chcąc psuć tejże chwili. Diaval rozsiadł się na moim ramieniu.
Słysząc tętent końskich kopyt przeniosłam wzrok na tunel z drzew. Poprawiłam szybko swoją suknię z czarnego i białego jedwabiu, którą zdobiły "prawie oczka", wyszywane srebrną nicią. Na dziedziniec wjechało po chwili pięć karet - dwie białe, jedna pudroworóżowa, jedna błękitna i jedna ciemnozielona. Dwie pierwsze - jedna ze złotym "S" na drzwiczkach, a druga ze srebrnym - przyjechały z Patriam. Pierwsza przywiozła parę Superbia. Hrabina Eleonora ubrana była w niebieską, jedwabną suknię, zdobioną złotymi nićmi. Dodatkiem do niej był złoty naszyjnik z diamentami i szafirami. Kręcone, kasztanowe włosy związała z tyłu w mały kok. Jej mąż również miał na sobie ubrania o podobnej kolorystyce.
Z drugiej białej karety wysiadło państwo Salvis. Szlachcianka odziana była w fioletową suknię o srebrnych obręczach nad łokciami. Czarne włosy związała w warkocze, które zaplotła po obu stronach głowy na wzór baranich rogów. Pan Carol natomiast ubrany był w granatowy płaszcz, ciemne spodnie oraz białą koszulę.
W błękitnej karocy ze srebrnym "T" na drzwiczkach przyjechała z Leoatle pani Timor wraz z mężem. Ludwik wyraźnie skupił się na uzyskaniu jak najczystszej bieli, natomiast Josephine kontrastowała z nim w swojej turkusowej sukni. Zaraz za nimi, z tego samego państwa, przyjechała panna Amissa i panicz Pristini. Jechali jedną karocą, zieloną ze srebrnym "P" na drzwiczkach, oraz byli ubrani na ten sam, bordowy kolor. Bogato zdobiona suknia panny Camile, której jasnobrązowe włosy związane były w ten sam luźny kok, co moje, rzucała się w oczy, ale nie tak bardzo jak łososiowa sukni panny Lotty, pełna kokard i białych koronek. Na odkryte ramiona opadały falami blond włosy, które gdzieniegdzie zdobiły perły. Wraz z nią z pudroworóżowej, bogato zrobionej karety ze złotym "D" na drzwiczkach wysiadł młody mężczyzna odziany w czerń ze szkarłatnymi elementami. Przyjrzałam się zaskoczona przystojnej twarzy bruneta. Czyżby kolejny nieszczęśnik?
Powitałam gości, zostawiając Lottę na koniec. To jednak jej nie zraziło. Miała tą minę, co zawsze, gdy chciała się czymś pochwalić. Mogłabym się założyć, że swojego towarzysza poznała tuż przed wyjazdem.
- Witaj, Dolorem. Tak bardzo się cieszę, że mnie zaprosiłaś. To jest Marco Taranisson, mój partner. Mam nadzieję, że nie sprawiłam ci kłopotu, zapraszając go. - powiedziała blondynka, chcąc wyglądać jak najbardziej niewinnie. Dygnęłam przed brunetem, który w odpowiedzi ucałował wierzch mojej dłoni.
- Ależ skąd. To żaden kłopot. - odparłam z uśmiechem.
Zaprosiłam gości do środka, ruszając następnie z nimi do jadalni. Przedstawienie czas zacząć.
<Marco? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz