środa, 23 maja 2018

Od Annmea'i do Carreou

Po długiej i mroźnej zimie w końcu spod śniegu zaczęły wyglądać nieśmiałe, delikatne łodyżki przebiśniegów. Powietrze znów pachniało ciepłem. A przede wszystkim zaczęło wypełniać się śpiewem ptaków, po miesiącach lodowatej ciszy. W ciągu zaledwie jednego tygodnia świat przeszedł niespodziewaną metamorfozę. Cały śnieg zniknął, a trawa zazieleniła się. Przebiśniegi i krokusy kwitły na każdym kroku. Służba też odetchnęła. Nie było już potrzeby palenia w setkach kominków i pilnowania, aby ogień nie wygasł. Nie trzeba było już parzyć tyle herbaty, gdyż zrobiło się ciepło. Nie musieli już czerpać wody na mrozie i balansować na pokrytym lodzie dziedzińcu, gdyż obie te rzeczy po prostu rozpłynęły się w cieple słońca. Na dodatek niedługo miał się zacząć Wielki Wiosenny Targ. Służba była więc niezwykle podniecona tym faktem. Na dwa dni przed początkiem targu Naema wysłała mnie razem z Anną i Sae do miasta po sprawunki. Rano spakowałam torbę z medykamentami, gdyby ktoś z mieszkańców potrzebował pomocy.
Dziewczyny jak zwykle zamiast skupić się na zakupach rozglądały się dookoła szukając jakiś "przystojniaków", jak zwykły mawiać. Dzięki Bogu, Naema dała mi pieniądze. Miałam pewność, że gdyby otrzymały je te dwie trzpiotki, zaraz by ktoś je okradł lub by je zgubiły. Kolorowe stragany, kolorowo ubrani ludzie, tysiące głosów, istna kakofonia potrafiły przyprawić człowieka o ból głowy. Szczególnie po zastoju panującym w zimowych miesiącach. Kupowałam właśnie marchewkę, gdy niespodziewanie Anna złapała mnie za ramię. Prawie upuściłam ciężką torbę z warzywami.
- Oszalałaś? - warknęłam.
Ledwo zdążyłam zapłacić, gdy z kolei Sae pociągnęła mnie w swoją stronę.
- Mea patrz! - pisnęła mi do ucha.
Skrzywiłam się i pozwoliłam zaciągnąć tam gdzie chciała. Pod jedną z kamienic rozstawił się jeden z wielu artystów.
- Patrz jaki piękny! - rozpływała się tym razem Anna.
Wyplątałam się z objęć dziewczyn i spojrzałam, na wspaniały obraz. Chłodne barwy i spokojne, delikatne linie. Może mi się wydawało miały symbolizować samotność. Wyciągnęłam dłoń i musnęłam delikatnie płótno. Niesamowite. Pomyślałam.
- Nie obraz głuptasie. - zachichotała Sae. - Autor.
Powiedziałam to na głos? Wtedy podniosłam wzrok i ujrzałam mężczyznę. Blondyn. Bardzo szczupły. Błękitnooki, jak niebo. Mimo, że stałam kawałek od niego czułam, że za tym niewinnym obliczem skrywa jakąś tajemnicę.
- Masz rację Sae. Jednak jego obrazy są warte uwagi. - stwierdziłam.
Dziewczyny prychnęły z politowaniem.
- I oto dlaczego nie znajdziesz sobie męża. - rzekła Anna, zarzucając mi ramię na szyję.
- Nie dotykaj mnie! - warknęłam odpychając ją.
Wróciłam do kontemplacji dzieła. Spodobał by się mistrzowi. A ojciec w ogóle oszalałby na jego punkcie.
- Zainteresowana kupnem? - usłyszałam jego głos.
Podniosłam wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Błękitne jak niebo tęczówki wpatrywały się w moje. Cofnęłam się o kilka kroków. Dziewczyny za moimi plecami piszczały podniecone. Pokręciłam przecząco głową.
- Pańskie dzieła są zbyt cenne, aby wisiały w pomieszczeniu dla zwykłej służącej. - Powiedziałam z przepraszającym uśmiechem.
Odsunęłam się, bo musiałam kontynuować zakupy. Zerknęłam na zegar na wieży kościoła. Powinnyśmy się pośpieszyć inaczej Naema nas skrzyczy.
- Nie zapytałaś go jak ma na imię?! - warknęła do mnie Anna, gdy tylko oddaliłam się kilka kroków.
- Po co? - spytałam oglądając pietruszkę.
- Jak to po co? Jak to po co?! Mogłabyś nas później z nim poznać!
- Jesteś żałosna... - wymsknęło mi się.
- Mów tak dalej. Ja przynajmniej mam rodzinę. Jak myślisz, która z nas ma większe nadzieje na lepszą przyszłość?
- Anna...- zaczęła niepewnie Sae.
- Jesteście siebie warte. - mruknęłam, czując kłujące łzy pod powiekami. - Idę odwiedzić Fariana. Powiedzcie Naemie, że wrócę później.
Wepchnęłam im w dłonie kosze oraz pieniądze. Zanim zdążyły coś powiedzieć szybko się oddaliłam. Idąc przez plac, raz jeszcze rzuciłam wzrokiem na obrazy. Ten, który tak mi się podobał zniknął. Widocznie ktoś go kupił. Nic dziwnego w końcu był przepiękny. Nagle usłyszałam płacz jakiegoś dziecka. Spojrzałam w kierunku, którego dochodził dźwięk. Obok fontanny leżał mały chłopiec, który się przewrócił. Szybko podbiegłam do niego, unosząc fałdy spódnicy by się nie przewrócić. Podniosłam małego i posadziłam na murku fontanny. Z rozbitego kolana płynęła krew. Zmarszczyłam brwi. I zaczęłam grzebać w torbie. Najpierw nabrałam trochę wody by umyć ręce a potem znów, tym razem na później. Wytarłam kawałkiem materiału krew, a następnie posmarowałam maścią.
- Lepiej? - spytałam malca.
Ten uśmiechnął się do mnie szeroko. Po chwili przez tłum przeciskała się jego matka.
- Malcolm! - krzyknęła gdy nas zobaczyła. - Mój Boże wszystko dobrze?
Złapała syna w objęcia. Ja w tymczasie umyłam ręce. Schowałam rzeczy do torby obiecując sobie, że jak tylko przyjdę do obozowiska przyjaciół, spalę zakrwawiony kawałek materiału.
- Dziękuję pani.
- Nie ma za co. To moja robota.
- Ile płacę? - spytała
Przyjrzałam się jej ubiorowi. Od razu poznałam, że jest biedna. Wszystkie pieniądze pewnie wydaje na synka. Uśmiechnęłam się do niej lekko.
- Nic. I proszę. - podałam jej mały słoiczek. - Proszę smarować raz dziennie. Nie trzeba tego dużo i starczy pani na długo.
Łzy stanęły kobiecie w oczach. Zamknęła mnie w uścisku.
- Dziękuję! Jest pani taka dobra!
Delikatnie wyplątałam się z jej objęć.
- Nie ma za co. Pomagam ludziom i nie oczekuję niczego w zamian.
Po tych słowach kobieta pożegnała się, a chłopczyk przytulił mnie na do widzenia.
- Dobrze, że są na tym świecie jeszcze dobrzy ludzie. - powiedziała jego matka zanim odeszła.
Uśmiechnęłam się do nich. Gdy znów rozejrzałam się po placu, zauważyłam że tajemniczy malarz przyglądał się tej scenie. Szybko zniknęłam w tłumie, aby pozbyć się jego badawczego spojrzenia. Wkrótce wyszłam z miasta i dotarłam do polany, na której swoje miejsce mieli cyganie. W czasie zimy mieszkali w niewielkich domkach w lesie,a na resztę roku wracali pod miasto. Akurat stawiali największy namiot. Lathia biegała razem z innymi dziećmi, jednak gdy tylko mnie zobaczyła odłączyła się od nich i przybiegła się przywitać.
- Mea! - pisnęła skacząc mi w ramiona.
Przytuliłam dziewczynkę. Przez zimę dużo urosła i miała coraz więcej siły.
- Rośniesz jak na drożdżach Latti. Niedługo będziesz mogła utrzymać mały miecz w dłoniach. A wtedy nauczę cię szermierki. Co ty na to? - spytałam.
- Naprawdę?!- jej szmaragdowe oczy rozbłysły w ciemnej twarzyczce.
- Oczywiście, jeśli tylko Roxalia się zgodzi.
- Yey! - pisnęła.
Uśmiechnęłam się delikatnie.
- Biegnij do reszty. - pocałowałam ją w czubek głowy.
Podeszłam do ognia i spaliłam tkaninę.
- Znów komuś coś się stało? - spytał znajomy, stary głos.
- Farian! - mocno przytuliłam się do mężczyzny, który zastępował mi ojca. - Jak miło jest ciebie widzieć.
Pogładził mnie delikatnie po głowie i policzku.
- Cieszę się, że cię widzę. Chodź, muszę usiąść.
Pozwoliłam mu się na sobie oprzeć. Ze zgrozą zauważyłam, że się postarzał. Wciąż widać, że miał dużo krzepy i werwy, jednak ten ogień, który kiedyś tlił się w jego orzechowych oczach, dziś przypominał mi jedynie kaganek, który silniejszy powiew wiatru może łatwo zgasić.
- Co się stało? - zapytałam go.
- Przez zimę sporo chorowałem.
- To do ciebie nie podobne. - rzekłam z lekkim uśmiechem, mając nadzieję, że żartuje.
- A jednak, skarbie. Na każdego kiedyś przychodzi czas by się rozchorować.
- Ale nie na ciebie. Zawsze byłeś zdrowy.
Starzec pokręcił przecząco głową. Zapatrzył się w płomienie ognia.
- Nie kochanie. Byłem wtedy młody. Jak ty, jak mój syn i wnuczki. Wiesz, że kiedyś mnie zabraknie na tym świecie. Będziesz wtedy musiała dać sobie radę beze mnie.
- Ale Farianie... - poczułam łzy pod powiekami.
Przerwałam i tylko go przytuliłam.
- Kocham cię, jak ojca. Jesteś dla mnie ważny. - wyszeptałam.
- Ja ciebie też kocham. Ale na każdego przychodzi czas. Czy twój mistrz cię tego nie uczył?
- To był temat naszej pierwszej lekcji. Powiedział mi wtedy: "Kiedyś moja Annmea'o zabraknie mnie wśród żywych. Jednak do tego czasu zdążę uczynić cię jednym z potężnych magów. Zdołam ukształtować twoją moc, tak aby służyła dobru. Jeśli jednak nie dam rady, musisz mi obiecać, że zrobisz to sama lub z czyjąś pomocą. Że nie porzucisz swojego dziedzictwa, które jest w tobie."
- To samo powtarzam swoim dzieciom. - rzekł mężczyzna.
Po czym spojrzał w niebo.
- Powinnaś już iść. Zbliża się deszcz.
Kiwnęłam lekko głową. Jeszcze się nie zdarzyło, aby jego prognoza się nie sprawdziła. Wstałam i złapałam jego dłonie w swoje.
- Zostań na tej ziemi tak długo, jak tylko zdołasz. O to tylko cię proszę.
Posłał mi lekki, zmęczony uśmiech.
- Dobrze panienko.
- Mówiłam ci, że... - zacięłam się. - Nie ważne.
Posłałam mu ciepły uśmiech po czym pożegnałam się. Kiedy mijałam duży namiot, przywitałam się z resztą jego rodziny, po czym pośpieszyłam w stronę zamku. Idąc leśną drużką, nagle usłyszałam odgłosy walki. Albo raczej coś co brzmiało jak walka. Prędzej to ktoś próbował się bronić przed napastnikiem. Wygrzebałam sztylet z fałd spódnicy i ruszyłam w kierunku dźwięku, przygotowując po drodze zaklęcie obronne. Dzięki braciom, potrafiłam poruszać się bezszelestnie. Teraz oprócz dźwięku walki słyszałam jęk tego co był atakowany. Pierwsze krople deszczu zaczęły padać na ziemię. Przyśpieszyłam kroku. Gdy przybyłam na miejsce ujrzałam dwóch potężnych mężczyzn, okładających drobnego mężczyznę. W pobliżu leżał porzucony sztylet. Gdy tylko mnie zobaczyli jeden z nich szybko ukradł sakiewkę ofierze. Po czym powalił ją na ziemię mocnym ciosem. Chyba zamierzali rzucić się teraz na mnie.
- Co taka panienka robi w miejscu takim jak to? - spytał głupio jeden z nich.
- Może pozwolisz się odprowadzić dwójce gentelmanów? - rzekł drugi.
- Dobrze wam radzę stąd iść.
- Bo co? - ten większy udawał hardego.
- Ostrzegam was. - i na potwierdzenie słów wyciągnęłam dłoń, na której rozbłysł ogień.
- Czarownica! - wrzasnął jeden z nich. - Lepiej uciekajmy!
- Tylko blefuje.
Uniosłam brew w geście mówiącym "czyżby?". Po czym posłałam ognistą kulę, która roztrzaskała skałę za ich plecami. To zmusiło ich do ucieczki. Gdy tylko zniknęli wśród drzew podbiegłam do nieznajomego. Był ogłuszony, ale widocznie wziął mnie za zagrożenie, gdyż nagle zerwał się z błota i próbował uciec. Jego koszula była cała w brunatnych plamach od błota i -zadrżałam- krwi. Nie mógł jednak daleko odbiec, przez obrażenia.
- Poczekaj! Nie skrzywdzę cię! - krzyknęłam za nim.
Nieznajomy zatrzymał się i obrócił, rozpoznałam w nim malarza z wcześniej. Deszcz padał już obficie, całkowicie przemacząc mężczyznę. Ja na szczęście miałam płaszcz, który mnie chronił. Nagle mężczyzna zachwiał się. I upadłby twarzą w błoto, gdybym go nie złapała. Był jeszcze drobniejszy niż mi się początkowo zdawało. Co więcej był niezwykle lekki. Z tego miejsca najbliżej było do zamku, jednak wiedziałam jak zareaguje Naema, gdy zjawię się z pół-żywym mężczyzną. Na dodatek tym którego Sae i Anna widziały na targu. Najlepsze rozwiązanie to było zabranie go do mojej kryjówki pod zamkiem. Do nieuczęszczanej części piwnic. Dreszcze mężczyzny przerwały mi moje rozmyślania. Zdjęłam z siebie płaszcz i zarzuciłam go na drobne ciało. Jedno było pewne. Nie mogłam go tutaj zostawić.
***
Droga do zamku zajęła mi o wiele więcej czasu niż zwykle. Kiedy dotarłam do tajnego przejścia byłam już całkiem przemoczona. Późniejsza droga przez ciemne korytarze również nie należała do najprostszych. Jednak, gdy dotarłam do nieuczęszczanej części piwnic - służba myślała, że są nawiedzone- poszło już łatwo. Słyszałam przemykające w ciemności szczury, zainteresowane moim gościem. W końcu weszłam do mojej kryjówki za załomem muru, w komnacie, której nikt poza mną nie widział od stuleci. Położyłam chłopaka na sienniku. Zapaliłam świece, aby widzieć. Wiedziałam, że to ryzykowne, ale napaliłam w kominku. Miałam nadzieję, że plany mówiły prawdę i jest komin łączy się z tym w kuchni. Więc nikt nic nie zauważy. Obejrzałam jego obrażenia. Były dość poważne i niebezpieczne. Szybko wzięłam się za oczyszczanie, zszywanie i opatrywanie ich. Widziałam blizny na jego ciele. Czyli już wcześniej miałeś takie wypadki. Mam nadzieję, że wtedy ktoś się tobą zaopiekował. Kiedy skończyłam byłam mocno zgrzana. Więc szybko przebrałam się w inną suknię. W ogniu spaliłam poszarpaną koszulę. Obiecałam sobie, że znajdę jakąś inną. Pewnie ten młokos Peter mi jedną da. Zrobi wszystko o co go poproszę od czasu, gdy wyleczyłam jego nogę po tym jak spadł z konia i zwierzę mu ją złamało. Jak pomyślałam tak zrobiłam. Wkrótce malarz spał spokojnym snem. Wiedziałam, że muszę wracać na górę, powiedziałam więc szczurom by któryś z nich do mnie przyszedł jeśli chłopak się obudzi lub jego stan się pogorszy. W środku nocy poczułam lekkie łaskotanie. Kiedy się obudziłam ujrzałam dwoje czerwonych oczu wpatrujących się we mnie. Kiwnęłam lekko głową. Zabrałam koc i zeszłam na dół. W nocy mężczyzna dostał gorączki. Położyłam mu dłoń na głowie i poczułam że jest cały rozpalony. Do świtu próbowałam ją opanować, aby go nie zabiła. Zmieniałam okłady i przepoconą pościel. Oczyściłam również rany. Dopiero kilka chwil przed wschodem słońca nieznajomy spokojnie zasnął. Czułam jednak, że wciąż jest rozpalony. Po kilku dniach rany zaczęły się goić jak należy, a temperatura spadła do odpowiedniego poziomu. Byłam niewyspana i odbiło się to na mojej pracy. Naema kazała mi wziąć sobie dzień wolnego i odpocząć. Ale bez opuszczania zamku. Podgrzewałam sobie obiad, gdy usłyszałam poruszenie od strony siennika. Od razu odstawiłam kociołek z zupą na bok. Nalałam wody do kubka. Nieznajomy był mocno zdezorientowany i wydawał się przerażony.
- Hej. Już dobrze. - wyszeptałam ciepłym głosem.
- Pić... - wyszeptał.
Kiwnęłam lekko głową i pomogłam mu się napić. Poprawiłam mu poduszkę, tak by mógł siedzieć. Wytarłam jego spocone czoło.
- Co się stało? - spytał gdy już zaspokoił swoje pragnienie.
- Napadli pana w lesie. - powiedziałam i szybko zrelacjonowałam mu to co się działo. Pominęłam tylko fragment o ciskaniu ognistą kulą w opryszków. Uznałam, że jest już zbyt przerażony samym faktem obudzenia się w jakimś nieznanym miejscu.
- Głodny? - spytałam podchodząc do kociołka z parującym jedzeniem. Nałożyłam mu trochę do miski i podałam.
Nieznajomy przyjął danie. Dotknęłam jego czoła by sprawdzić czy gorączka całkiem ustąpiła. Cofnął się niepewnie.
- Spokojnie nic panu nie zrobię. Miał pan dużo szczęścia, że pana znalazłam w tym lesie. Swoją droga jestem Mea. Proszę mi powiedzieć co robił pan z tymi ludźmi na takim odludziu? Nie było to zbyt bezpieczne.

<Carreou?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz