czwartek, 31 maja 2018

Od Carreou do Annamea'i

Śpiew.
Przywiódł mu na myśl dawne czasy, kiedy jeszcze jako oficer we własnym wymiarze podróżował po Ziemi. Kiedy to zstąpił między ludzi, aby nieść Wolę Pana. Bo ten jeszcze wtedy był w ich świecie.
Pamiętał, że tamtego dnia padało. Dlatego, po wylądowaniu w miejskim skwerze, okrył się od razu płaszczem. Wzrokiem powiódł po wysokich, szklanych budynkach, prawie sięgających chmur. Mimo później pory, życie na ulicach kwitło w najlepsze, ludzie snuli się po chodnikach, samochody przejeżdżały przez kałuże, a panny lekkich obyczajów uśmiechały się, oblizując lubieżnie wargi. Jednak ignorował je całkowicie. Był zbyt skupiony na celu, dla którego tutaj zstąpił. Z tego powodu, wsunął jedynie głębiej ręce w kieszenie i ukrył twarz za kołnierzem płaszcza. Nie spoglądał na boki. Szedł przed siebie, co rusz schodząc komuś z drogi czy mrucząc niewyraźne "Przepraszam", co było jedynie formalnością. Bo i tak nikt nie zawracał sobie uwagi byle osobą, która i tak pojawiła się w ich życiu przelotnie, aby następnie zniknąć i pozostać w pamięci jedynie jako cień. I tym właśnie ludzie różnili się od aniołów — byli w stanie zapomnieć. A Edeńczycy? Boskie istoty?
Byli przeklęci wiedzą od początku aż do końca.
Pokręcił głową, chcąc odrzucić jasne kosmyki na bok bez używania rąk. Nie odczuwał jakoś specjalnej potrzeby, żeby wyciągać je i wystawiać na działanie deszczu czy chłodnego wiatru, który teraz dodatkowo muskał policzki młodzieńca, barwiąc je na różowo. Przyspieszył kroku, przez materiał owijając się szczelniej płaszczem. Kierował się już prawie na oślep, bo krople wody skutecznie uniemożliwiały podniesienie mu głowy. Dlatego kiedy wyczuł na swoim ciele przyjemne ciepło i ujrzał kątem oka, że mija żelazną bramę, odetchnął z ulgą. Zostało mu tylko pchnąć ciężkie wrota, co zrobił z chęcią. 
Wewnątrz wyciągnął ręce z kieszeni i rozejrzał się po wnętrzu kościoła. Było niezwykle piękne. Zbudowane głównie z białego, niezwykle czystego kamienia, z kolumnami, dźwigających misternie wykonane żebrowate sklepienie z freskami oraz kopułę nad główną częścią świątyni, a w dodatku, w bocznych nawach, posiadające rzeźby, obrazy czy inne relikwie. Carreou uśmiechnął się do siebie, widząc, jak ludzka trzódka celebruje istnienie Pana. Tak, jak powinno się to czynić.
Blondyn, słysząc westchnięcie, przerwał oględziny i skupił się na postaci, klęczącej przed ołtarzem. Od razu rozpoznał Metatrona. Te szare włosy, rozłożyste skrzydła, a w dodatku boska aura, godna posiadacza tytułu Króla Aniołów. 
Chłopak powoli podszedł do archanioła. Echo kroków oficera niosło się po wnętrzu katedry, rezonując od ścian. Dzięki temu Metatron wiedział, że jego gość przybył, mimo, iż zapewne wyczuł to od razu, gdy Carreou zstąpił na Ziemię. Zakończył więc swoją żarliwą modlitwę, podniósł się z klęczek i obrócił w stronę blondyna. Przywitali się skinięciem głów. Nie było czasu na inną wymianę grzeczności.
— Wzywałeś mnie, o wielki Metatronie — Skłonił się z uniżeniem, oddając cześć archaniołowi. Szaro włosy jedynie machnął dłonią, każąc mu wyprostować się. Nie przepadał za tą całą hierarchią, gdyż uważał ją za bezsensowną, jednak nie będzie kwestionował decyzji Ojca, czyż nie?
— Zbierz wszystkie anioły ze swojego oddziału i wracaj do Edenu. Jak najszybciej — powiedział Metatron bez ogródek, licząc, że Carreou nie będzie zadawał zbyt wielu niepotrzebnych pytań. Dlatego zignorował pytające spojrzenie anioła i kontynuował — Zajmijcie pozycje. Nie wpuszczajcie nikogo do Edenu, kto nie jest jednym z nas. Przekaż Gabrielowi, aby wzmocnił fortyfikacje...
Blondyn, jeszcze bardziej zdziwiony, chwycił wuja za ramię, kiedy ten zaczął znikać w plamie światła.
— Metatronie, dlaczego? Co się dzieje?
Król z wahaniem spojrzał w oczy bratanka.
— Lucyfer prowadzi wojska na Niebo. A ja mam zadanie do wykonania razem z Ojcem w innym świecie. Nie wiem, czy się kiedyś spotkamy, ale pamiętaj — Mężczyzna wskazał na miecz przy pasie Carreou, teraz zmieniony w parasol — Pilnuj Saula jak oka w głowie. Tylko on pomoże ci przeżyć.
A następnie, nie mówiąc już nic więcej, zniknął, pozostawiając Carreou z większą ilością pytań niż odpowiedzi.
Kiedy wychodził, w kościele niósł się śpiew anielskich chórów, żegnających Boga swymi smętnymi pieśniami.

Nagle głos dziewczyny ustał, a ja, wyciągnięty po raz kolejny z głębin własnego umysłu, zamrugałem kilkukrotnie. Nie wiedziałem, dlaczego to się stało, a nie miałem sił o to spytać. Wywnioskowałem jednak po wyrazie twarzy Mei, że po prostu jej obszerny zasób wiedzy w tej kwestii wyczerpał się. Uśmiechnąłem się więc delikatnie, a ten grymas powiększył się jedynie, kiedy usłyszałem kolejne pytanie.
— Jak długo już pan maluje, gdyż pana obrazy są naprawdę niezwykłe...
Wziąłem głębszy wdech, po czym powoli, stopniowo wprawiając w ruch poszczególne mięśnie i stawy, usiadłem na łóżku. Ciemnowłosa wyglądała, jakby biła się z myślami, jednak, mimo to, pomogła mi usiąść, a dodatkowo podała mi jeszcze jeden kubek wody. Podziękowałem jej cichym głosem.
— Jak długo maluję...? — W zamyśleniu spojrzałem na kamienny sufit, próbując zebrać myśli — Zacząłem szkicować, kiedy byłem w wojsku. Kiedy miałem czas, rysowałem pola bitew czy maszyny wojskowe. Potem, gdy w moim domu panował pokój... Zająłem się malowaniem. Czyli jakieś dziesięć lat. Pewnie więcej — Umyślnie skłamałem w kwestii czasu, gdyż wiedziałem, że informacja o kilku wiekach praktyki nie poprawi naszych relacji i wzbudzi więcej pytań. A na nie nie byłem w stanie odpowiedzieć. Pewna rzecz jednak zainteresowała Meę, gdyż ta po pokiwaniu głową, nagle się wyprostowała, splotła dłonie na podołku i wbiła we mnie te czujne spojrzenie.
— Był pan w wojsku? Jak to wygląda? — zapytała, przechylając głowę na bok. Widząc, że nie rozumiem do końca, do czego nawiązuje, szybko dodała — Wojna. Jak ona wygląda w rzeczywistości?
— Na pewno nie tak, jak mówią królowie — Zatrzymałem się na dłuższą chwilę, ponownie przytłoczony wspomnieniami — Wojna to walka, gdzie niewinni ludzie giną za wartości, które władcy wtłoczyli do ich umysłów. Walczą za coś, co ich nie dotyczy. — Wypiłem do końca wodę, po czym uniosłem kącik ust — Sam zaczynam mieć wątpliwości, czy dobrze robiłem. Jednak... To już przeszłość. Teraz bitwy, które wygrałem, stały się wyznacznikiem nowego jutra. I to się liczy. Tak przynajmniej próbuję to sobie wyjaśniać.
— Wiedziałam — szepnęła, zaciskając palce na materiale swojej sukni, po czym nagle wstała i zmierzyła mnie szybko wzrokiem — Powinien pan się położyć. Rany jeszcze się nie zagoiły.
Zaśmiałem się cichutko pod nosem, a następnie przekornie podniosłem się na własne, drżące z wyczerpania nogi. Zrobiłem ledwie krok do przodu i upadłem na kolana przed Meą. Świat zawirował mi przed oczami, lecz na szczęście nie zemdlałem. Dziewczyna jednak uznała to za znak, że miała rację i zmusiła mnie do położenia się na sienniku. Nie mogłem protestować, bo za każdym razem uciszała moją osobę wzrokiem.
— Jeszcze pan nie wyzdrowiał — oznajmiła, wracając do gotowania. A potem zaczęła coś mówić, lecz już jej nie słuchałem. Coś przykuło moją uwagę. Jakby ciche echo, woń magii i energii, tajemnicza więź przenikały przez kamień i docierały do mojej osoby. Znaczyło to tylko jedno.
— Co jest nad nami? — spytałem, a Mea przerwała swoją czynność i zerknęła na mnie przez ramię — Jakie pomieszczenie jest nad nami? Czy są tam jakieś miecze?

<Annamea?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz