sobota, 26 maja 2018

Od Carreou do Annmea'i

Drzwi uchyliły się nieznacznie, skrzypienie zmroziło krew w żyłach. Słaba smuga światła padła na kamienną podłogę w dole, wyciągając z ciemności delikatne zarysy beczek i skrzyń. Starszy, wyniosły mężczyzna spojrzał na nieruchome ciało chłopaka, na którego karku zaciskał dłoń. Jasne kosmyki, pozlepiane przez złotą krew w smętne strąki, przysłaniały delikatną twarz, lecz on wiedział, co się za nią ukrywa. Boskie stworzenie, dziecię światła, uosobienie chwały, glorii i wszystkiego, co dobre. Jednak, z drugiej strony, płomienny wojownik, przed którym drżą wymiary. Gotowy wymordować całe rodziny w imię Najwyższego. Jednym słowem, anioł, który teraz został sprowadzony do najniższego z możliwych poziomów.
Blondyn poruszył się nieznacznie, zadrżał i spróbował podnieść głowę, budząc tym w mężczyźnie odrazę. Zupełnie, jakby trzymał robaka, a nie istotę humanodialną. Dodatkowo, kiedy ujrzał mięśnie, wcześniej poruszające odciętymi skrzydłami, zapragnął w duchu odrzucenia od siebie tego bytu.
Dlatego opuścił jasnowłosego na podłogę i kopnął go w pokryty brudem bok, sprawiając, że chłopak stoczył się bezwiednie po schodach na zimną posadzkę. Anioł pisnął cicho, jednak poza tym, zachował ciszę. Tak, jak go nauczył.
— Zregeneruj się. Jutro nie będę tolerował twoich omdleń, rozumiesz, Carreou? — Mężczyzna po raz ostatni zmierzył ciało wzrokiem, po czym cofnął się i zamknął drzwi. Świetlista smuga powoli przebiegła po ścianie, zmniejszając się, aby ostatecznie zniknąć zupełnie, zostawiając anioła samego w chłodnym pomieszczeniu. Carreou przygryzł wargę z bólu, kiedy obrócił się z boku na brzuch. Mimo, że nic nie widział, zaczął się czołgać przed siebie, chcąc dotrzeć między skrzynie, jakby to miało dać mu schronienie przed agresywnym mężczyzną. Każdy ruch, każde posunięcie sprawiało mu niemiłosierny ból, ale mimo tego, posuwał się dalej. Nieznośne szumienie w głowie narastało z każdą chwilą, a ogólne osłabienie atakowało kolejne części ciała anioła. Do tego, ogarnął go wręcz paniczny strach, kiedy poczuł, że pod swoimi dłońmi nie czuje już kamienia, lecz trawę.
"Nie... Tylko nie to... Znowu..." pomyślał, nieruchomiejąc na ziemi. Musiał odpocząć. I to jak najszybciej. Wziął kilka głębszych wdechów, wypełniając płuca kłującym powietrzem. Powoli, nieznośnie powoli podniósł się wpierw na łokciach, później przedramionach i dłoniach, aby następnie zająć się obracaniem dolnej części ciała tak, aby mógł usiąść. Blondyn odchylił głowę, spoglądając na szkarłatne niebo, będące jedynie iluzją prawdziwego nieboskłonu. Widok zaszedł mu mgłą, zaczął się po raz kolejny przewracać. Cofnął się więc nagłym zrywem, opadając plecami na szorstki pień drzewa, jakich w tym miejscu było wiele. Powiódł wzrokiem po czarnych korach, wielobarwnych liściach i egzotycznych owocach. Sad wyglądał zupełnie jak edeński, gdyby zignorować to, że znajdował się w podziemnej krainie łez i rozpaczy. Infernie.
— Znowu się spotykamy, Carreou. 
Anioł zacisnął chude palce na trawie i poszukał wzrokiem właściciela głosu. I znalazł go.
Stał obok drzewa, jakby od niechcenia trzymając się jedną ręką zwisającej gałęzi. W drugiej trzymał dorodne jabłko, którego powierzchnia błyszczała niczym kryształ. Wyglądał młodo. Mógł mieć co najwyżej dwadzieścia pięć lat. Jak za dawnych czasów, posiadał długie, jasne włosy, na ten moment zaplecione w warkocz, luźno przerzucony przez ramię. Jednak w granatowych jak wzburzone morze oczach czaiło się niebezpieczeństwo i doza... szaleństwa?
Nie miał skrzydeł. Musiał je ukryć. Bądź Carreou był zbyt słaby, aby je dostrzec. 
Grafitowa szata zaszeleściła, kiedy Lucyfer podszedł do chłopaka, kucnął przed nim i pogłaskał kciukiem po policzku. Widząc brak reakcji ze strony anioła, spoliczkował go, ciągle uśmiechając się ciepło i przyjaźnie. Łzy napłynęły rannemu do oczu, a cała poprzednia energia zniknęła. Być może sam Upadły nieumyślnie ją odebrał.
— Wiesz, oczekiwałem, że przynajmniej porozmawiamy jak wuj z bratankiem o twoim życiu — Młodzieniec pstryknął palcami, po czym opadł na wyczarowane krzesło. Dokończył jedzenie jabłka, przechylił głowę na bok i zerknął bez zainteresowania na podnoszącego się anioła. Obserwowanie jego nieudolnych prób zdawało się wprowadzać Lucyfera w stan specyficznej euforii. Lecz nawet Pan Piekieł nie ma nieskończonych pokładów cierpliwości, więc kilka chwil po tym, jak Carreou zupełnie znieruchomiał, zaśmiał się krótko i wstał.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo cię nienawidzę. Jak bardzo nienawidzę Michała, Gabriela, Rafała, nawet tego starego Tsafkiela! — W kilku pełnych dumy krokach podszedł do blondyna, chwycił go za kark i podniósł. Wszystkie dwanaście par złotych skrzydeł wyrosły w jednej chwili z pleców Gwiazdy Zarannej. Niebiański Ogień przemknął w formie kilku płomieni po ramionach młodzieńca, kiedy ten obrócił rannego w swoją stronę. Unosząc kącik ust, pochylił się nad uchem Carra, a anioł mógł jedynie zadrżeć, gdy ciepły oddech wuja musnął jego skórę — A wyrywanie serca Razjelowi było najpiękniejszą rzeczą, jaką zrobiłem od wieków. Żebyś mógł zobaczyć jego twarz, kiedy rozrywałem jego przyjaciół, kawałek po kawałeczku.. Na drobne strzępy...
Łopot skrzydeł wypełnił okolicę, a wiatr momentalnie zniknął. Nic się nie poruszało, jakby każda żywa istota w promieniu kilkudziesięciu metrów wymarła. Wszystko z powodu wysokiego mężczyzny, którego gniewne oblicze było poprzecinane siateczką ciemnych żył. Oczy były szare, a włosy, w przeciwieństwie do Lucyfera — kruczoczarne. Nawet skrzydeł było więcej, bo ku niebu kierowało się ich aż czternaście. Najwięcej w historii mieszkańców Edenu. Nawet tych, co upadli.
— Co znowu? Przeszkadzasz mi w rozmowie — Lucyfer puścił wystraszonego anioła i zwrócił się ku brunetowi — Jak zwykle, pragnę zauważyć, Samael.
— Wróć do zamku — Głos Sa'ela był niski, wręcz mrukliwy. Współgrał jednak idealnie z potęgą, jaką były archanioł wokół siebie roztaczał. Nawet u wyniosłego Lucyfera, który lubił szczycić się swym statusem, nie była ona tak wyczuwalna. Ciemnowłosy zgromił wzrokiem młodszego mężczyznę, kiedy ten otworzył usta, aby zaprotestować. Jutrzenka rzuciła długie spojrzenie bratankowi, po czym zerwała kolejne jabłko i zniknęła w obłoku mgły. Sa'el odczekał chwilę, a następnie ponownie posadził Carreou pod drzewem. Sam stanął w pobliżu i spojrzał w przestrzeń. Nastała cisza, podczas której można było usłyszeć nawet ciche bicie serca anioła. Blondyn splunął krwią na bok, czując, że metaliczna ciecz wypełnia mu usta. Samael wyszeptał zaklęcie, a ciało zdziwionego Carra zaczęło się leczyć.
— Zdaję sobie sprawę, że raczej mi nie ufasz, prawda? 
— W-Wrogowi ... trudno zaufać — Carreou odetchnął cicho, prawie że bezgłośnie, kiedy ból zaczął opuszczać jego organizm. Nadal jednak odrzucał od siebie myśl, że to wszystko dzięki Diabłu wcielonemu. Który dodatkowo, na domiar złego, przesunął się w stronę anioła i przysiadł obok niego, chcąc się zrównać z rannym. Dłoń Samaela ujęła podbródek chłopaka, obróciła jego twarz w stronę diabła. Sa'el przyjrzał się dokładniej ranom i bliznom młodziana, cmokając z niezadowoleniem.
— I ty na to pozwalasz? Oficer? Syn Razjela? Przecież mógłbyś zniszczyć to miasto od tak... 
— “Cierpliwy do czasu dozna przykrości, ale później radość dla niego zakwitnie.” — zacytował Carreou, zbierając w sobie siłę na odpowiedź — Nie chcę być też taki, jak wy. Zdradziliście ojca, bo unieśliście się pychą. A ty, Sa'elu, w dodatku odrzuciłeś najpiękniejsze dzieło Ojca...
Brunet ściągnął brwi, aby w następnej sekundzie chwycić chłopaka za nadgarstek i wyciągnąć jego rękę do przodu.
— Patrz — warknął, używając swojej mocy do ukazania wszystkich ran. Obrażenia, zarówno stare jak i nowe, pojawiły się wręcz na każdym fragmencie chudej i niewielkiej ręki. Anioł otworzył szeroko oczy, a jego dłoń poczęła niekontrolowanie drżeć, kiedy wszystkie dotąd odrzucane informacje wróciły do niego z podwójną siłą — I zgadnij, kto to robi. Ludzie. Ludzie, których tak ukochaliście. Chroniliście nierzadko za cenę własnego życia. A teraz? Teraz te same boskie twory tną cię na stole, torturują i wykorzystują dla własnej radości.
Samael puścił nieruchomego, spoglądającego pustym wzrokiem w przestrzeń Carra i wstał. Odwrócił się plecami do blondyna, był gotowy odejść, kiedy przystanął i obejrzał się przez ramię.
— Nie chcesz o tym myśleć, ale wiesz, że niedługo do nas dołączysz. To kwestia czasu. Będę na ciebie czekał, drugi Lucyferze.

Obudziłem się gwałtownie, zdezorientowany, słaby, wyczerpany fizycznie i Pan wie, co jeszcze. Każdy ruch był dla mnie niewyobrażalnym wysiłkiem, więc jedyne, co robiłem, to leżałem nieruchomo, wodząc zamglonym spojrzeniem po kamiennym suficie. Gdzieś z boku docierały do mnie odgłosy ludzkiego bytowania, które w pewnym momencie zmieniły się w kroki. Fala wspomnień zalała mój umysł, więc kiedy kobieca postać zbliżyła się do mnie, nie byłem w stanie nic powiedzieć. Spiąłem się zupełnie, wiedząc, że nie jestem w stanie się obronić i zapewne kolejna osoba mnie wykorzysta. A tego nie chciałem. Po prostu najbardziej w świecie nie chciałem. Bo uczucie bycia czymś, traktowanym gorzej niż zwierzę, nie jest przyjemne.
— Hej, już dobrze. — Ciepło w głosie, wyraźnie należącym do płci pięknej, nieco uspokoiło mnie. Bo w końcu, niewiasty są miłe. Prawda?
— Pić... — poprosiłem szeptem, a chwilę potem, kubek znalazł się pod moimi ustami. Młoda ciemnowłosa kobieta dodatkowo poprawiła poduszki, że mogłem jako tako usiąść. Powoli piłem, kojąc wysuszone gorączką gardło, a nieznajoma ścierała kropelki potu z mego czoła. Poczułem słabe ciepło na sercu. Ktoś... zajął się mną. To aż nierzeczywiste uczucie.
— Co się stało? — spytałem pewniejszym głosem, przenosząc nadal w jakimś stopniu wystraszone spojrzenie na dziewczynę, chłonąc szczegóły jej osoby. Głównie skupiłem się na szatach nieznajomej, gdyż te wyglądały inaczej niż te u panienek z bogatych rodzin. Wtedy przypomniałem sobie o spotkaniu grupy niewiast na rynku i dodałem dwa do dwóch. Zapewne była służką. To jednak nie było ujmą na jej honorze. Można nawet powiedzieć, że dodawało jej powagi i siły. Biorąc na to ślady na palcach ciemnowłosej, świadczące o ciężkiej pracy. Jednak, patrząc na wyraz twarzy dziewczyny, dawała sobie radę z natłokiem zajęć. Piękny przykład boskiego dzieła stworzenia.
— Napadli pana w lesie..
Wsłuchiwałem się w ciszy w słowa nieznajomej, kiedy opisywała wydarzenia poprzednich dni, w tym samym czasie próbując dostosować opowieść do chaotycznych myśli w moim umyśle. Tak, opowieść pokrywała się z lukami w pamięci, gdyż moje własne, ostatnie wspomnienie dotyczyło wychodzenia z miasta przez wysoką bramę na trakt, aby ruszyć do kolejnego miejsca, gdzie mógłbym sprzedawać obrazy, bez używania fałszywego imienia czy udawania, że nagłe napady paniki na widok ciemnych zaułków to nic takiego.
— Głodny? — spytała dziewczyna, kończąc swój wywód. Nie musiałem reagować, gdyż parująca misa zupy znalazła się przede mną. Z grzeczności zabrałem się za jedzenie, mimo, że moje wnętrzności były bardziej skręcone niż Jormungand. Prawie całkowicie skupiłem się na potrawie, kiedy to nagle dłoń ciemnowłosej skierowała się w stronę mego czoła. Zareagowałem instynktownie, cofając się szybko i spanikowanym spojrzeniem patrząc na dziewczynę.
— Spokojnie nic panu nie zrobię. Miał pan dużo szczęścia, że pana znalazłam w tym lesie. Swoją droga jestem Mea. Proszę mi powiedzieć co robił pan z tymi ludźmi na takim odludziu? Nie było to zbyt bezpieczne.
Mea. Ładne, proste imię. Pasujące do osoby o tak dobrym sercu jak ona. Skąd to wiedziałem? Chyba dzięki swej anielskości. Ciągnie swój do swego, czy coś...
— Carreou Afrei — powiedziałem po chwili ciszy, po przeanalizowaniu za i przeciw. Uznałem, że podanie prawdziwego imienia w tym przypadku może nie obróci się przeciwko mnie. — Tamtego wieczoru... Podróżowałem do innego miasta. Nie mogę sobie teraz przypomnieć, ale oni prawdopodobnie śledzili mnie od dłuższego czasu.
Mea skinęła w zamyśleniu głową, po czym sięgnęła po koc i narzuciła mi go na ramiona. Zachowywała się jak matka, co było niezwykle miłą odmianą. Odpowiedziałem jej delikatnym uśmiechem. Czy raczej jego cieniem. Następnie zerknąłem na dziewczynę, kiedy podeszła do paleniska, aby tam sprawdzić, czy ogień jeszcze się utrzymuje. Zacząłem pocierać palcami nadgarstki, wbijając wzrok w plecy Mei. Chciałem ją zapytać o coś jeszcze, lecz byłem zbyt niepewny, aby się odezwać. Prawdopodobnie muskałbym swoja skórę do momentu, aż ciemnowłosa skończy swoje zadanie i wróci, lecz nagle syknąłem z bólu. Brunetka jak na zawołanie odwróciła się i momentalnie, wręcz w kilku krokach, znalazła się przy sienniku.
— Coś się stało, panie Carreou? Coś pana boli? — Słyszałem w głosie dziewczyny prawdziwą troskę i dobroć. To samo dało się wyczuć również w jej ruchach, gdy ujęła mnie za blade dłonie, wyprostowała skostniałe palce i spojrzała jeszcze raz na skórę. Zobaczyłem zmianę w jej obliczu. W pierwszym odruchu, wyraźnie zdziwiła się, po czym przybrała zdeterminowany wyraz twarzy i sięgnęła po coś, co znajdowało się na stoliku. Przyjrzałem się dokładniej źródle bólu. Skamieniałem, a mój oddech gwałtownie przyspieszył. Bowiem na nadgarstku znajdowały się czarne ślady. Odpowiadające dokładnemu układowi palców Samaela z mojego snu. Przed oczami po raz kolejny pojawiła się ciemność, a ja, przez nagły stres, straciłem przytomność.

***

— Mea... — wyszeptałem po odzyskaniu świadomości. Nadal nie byłem jednak w stanie otworzyć oczu, a w głowie miałem zupełną pustkę. To cud, że w ogóle zapamiętałem imię mojej bohaterki — Mea, proszę, jesteś tutaj...?
Ton skoczył mi o kilka oktaw, poddając się atakowi paniki. Zrozumiałem to po nagłym przypływie zimna w okolicy łomoczącego w piersi serca, nagłych skurczach palców i ogólnemu poczuciu bycia obserwowanym. Wszystko przez odciski. Wszystko przez te ślady, których nie powinno tam być!
Przygryzłem wargę, próbując znaleźć rozwiązanie.
Wszystko, co kiedyś robiłem, działało raz, może dwa. Potem musiałem szukać innego sposobu. Jednak w takim stanie, graniczy to wręcz z cudem. Co mam zrobić? Nie chcę znowu zacząć się bać, rozpłakać, zacząć krzyczeć!
Sivi.
Co by zrobiła moja Duża Cholera? On na pewno miałby jakiś pomysł, pomógłby mi, uratował...!
— Spokojnie... — Kojący, ciepły głos wrócił, a czyjaś dłoń wplotła się w moją i uścisnęła ją, opanowując drżenie. Nabrałem nieco głębszy wdech, zmusiłem się do otworzenia oczu. Spojrzałem zaszklonym wzrokiem na Meę. To ona była przy mnie. Wyglądała na zmartwioną i zmęczoną. Być może była w pracy. Spojrzałem jej długo w oczy. Miały niezwykle piękną, różowo — fioletową barwę. Jak fiołki. Albo lilie w ogrodzie Metatrona, chluba archanioła. Podobno sam je wyhodował.
— Mea, proszę... — Przełknąłem ślinę, chcąc załagodzić pieczenie w gardle. Wzmocniłem uścisk, próbując nie użyć do tego całej swojej siły, co było niezwykle trudne — Proszę, tylko nie odchodź...

<Mea?> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz