Rav zniknął na dobre, po Aysalu ani widu, ani słychu, ja w tym wszystkim zostałem całkiem sam, no okazjonalnie potowarzyszyła mi Nihian, która i tak po ostatnich odpałach z wianiem na jej kasztanowej klaczy, zszywaniem mi zdecydowanie zbyt dużej ilości kończyn (rozlatuję się w drobny mak, na litość sił wyższych, co się dzieje), miała już tego po dziurki w zadartym, obsypanym milionem, o ile nie miliardem, piegów, nosku. No, ogólnie rzecz ujmując, zupa była po prostu za słona.
Dlatego może jedyne, co mogłem w tym wszystkim zrobić, to westchnąć ciężko, przetrzeć twarz, odstawić na jakiś czas ten nieszczęsny kufel, bo mi w życiu za bardzo nie pomagał i ruszyć w dalsze przygody, licząc na to, że tym razem sprzedadzą mi ulubioną herbatę z liści żółtnika filijskiego, a nie dobrze przemielone, odurzające łodygi toskijka. Po ostatnich ziołach, kupowanych zresztą na lewo, mój organizm dochodził do siebie przez dobre dwa tygodnie, a ja przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie wezmę niczego o jednej trzeciej wartości rynkowej. Nie no, kogo ja oszukuję, sknera ze mnie parszywa, powtórzy się pewnie niejednokrotnie, dodatkowo wszędzie coraz więcej kanciarzy, no i jak tu przeżyć, co?
No i właśnie w tych codziennych rozmyślaniach na tematy ważne i ważniejsze, przerwał mi widok jakiejś damulki wyrzuconej samopas przy brzegu jakiegoś jeziorka. Chude to to, małe to to. Absolutna norma spotykana przeze mnie już jakieś dziesiątki razy w ciągu ostatnich trzech miesięcy, ale co poradzę, że załącza mi się ten cholerny tryb Matki Teresy i wręcz w podskokach musiałem dobrnąć do dziewczyny, która jak się okazało, wcale taka zwyczajna nie była. Nimfy się zdarzały, owszem. Elfy też, jakaś wróżka się napatoczyła, ludzie to norma, no ale obdarzonej wilczym ogonem i uszami kobiety, to żem już dawno nie widywał.
Do tego nieprzytomnej, obdarzonej wilczym ogonem i uszami kobiety. Niby dychała, niby się krztusiła, no nie wiadomo co w sumie tu mogło się wydarzyć. Jedyne co było pewne, to fakt, że ją z wody dopiero co wyrzuciło, udowadniały to jeszcze mokre ubrania i włosy.
Miałem dwie opcje, zostawić ją tu, albo dać się ponieść instynktom i zabrać ją niczym ten książę z pierwszej lepszej baśni dla naiwnych dzieciaków. W sumie to może mi w końcu ta legendarna Karma, o której gadał ostatnio jakiś knypek z cieplejszych terenów, zadziała i życie mi się odwdzięczy?
Dlatego bez zająknięcia okryłem dziewczynę własnym płaszczem, uniosłem, bo jak się okazało, była nadzwyczaj lekka i zaniosłem gdzieś bliżej znajdującej się tuż obok kamienistej plażyczki puszczy, gdzie teren zdecydowanie bardziej miękki, niż gruz przy niemiłosiernie głośnym wodospadzie. Podciągnięcie materiału pod dziewczynę, prowizoryczne ognisko dla ogrzania i czekanie, bo nic innego nie mogłem zrobić. No przecież teraz to już jej nie zostawię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz