wtorek, 21 listopada 2017

Od Babci Boo - Jeszcze trochę historyjek

Trzydzieści lat temu przez bezkresne pola Khayru wędrował wytrwale rudy, kędzierzawy osiołek, ciągnąc mały, lekko już rozklekotany kryty wóz. On sam był jedyną widoczną istotą w promieniu parunastu mil, a pomimo to nieprzerwanie stawiał kopytko za kopytkiem, wsłuchany w skrzypienie kół. Jednak to nie o osiołku chciałabym dzisiaj opowiedzieć (chociaż kocham łobuza nad życie), ale o samym wozie - oraz o ludziach, dla których ten wóz stał się domem.
Chyba jasne jest, komo mam na myśli, co nie? (nie myśl sobie złociutki, że nie zamierzam wystąpić w tej historii!) Ten rozklekotany kryty wóz i rudy osiołek byli dla mnie czym więcej niż tylko środkiem transportu i ciągnikiem dla owego środka. Byli domem, jednym z wielu jakie miałam, ale nadal domem. Powtarzam się, prawda? Och, idźmy dalej:

W ten konkretny dzień towarzyszył mi jeszcze ktoś. Dobrze pamiętam, jaka to była pora, mój syn przywitał świat razem z pąkami kwiatów. Ba, był równie piękny jak one! Świat nie był gotowy na jego narodziny, nawet ja czasami nie dawałam rady, hah. To, że był w połowie chimerą, wcale nie pomagało w wychowywaniu go jak należy, w żadnym razie! (Najgorsze chyba było sprzątać wóz co rok, gdy liniał… O! Albo, gdy postanowił zaostrzyć pazurki na moim zbiorze książek kucharskich. Na szczęście pamięć do przepisów mam nie najgorszą).
Yord był pociesznym malcem, ale gdy przestawał nim być, nadal mnie zadziwiał. Nie mogłam uwierzyć, że nauczył się latać po tylu latach prób. Bałam się, że może moje geny trochę okaleczyły mu tą jego ,,potworzą” stronę, ale jednak był zdrowy. Od początku Yord bywał nieco żywiołowy, ale gdy poczuł wiatr pod piórami, wprost nie dało się go opanować. Oczywiście, że cieszyłam się z tego, że nie wypierał się swojej drugiej strony! Rozpierała mnie duma…ale na dnie serducha czułam, że może wkrótce opuścić rodzinne gniazdko. Oczywiście miał do tego prawo, nie chciałam go zatrzymywać, w żadnym razie. Jednak gdy patrzyłam, jak sunie wśród obłoków, miałam wrażenie, że te obłoki wkrótce go przykryją i już nigdy nie oddadzą…
Opuszczanie bliskich może mieć w przecież genach.

***

- Mamo. - Odezwał się w końcu Yord. - Muszę odejść.
Na dźwięk tych słów moje oczy zaszkliły się. Mój mały synek już wcale nie był taki mały. Jak tak teraz patrzyłam na niego (a musiałam zadzierać głowę), wydawało mi się, że nie zauważyłam jakiegoś etapu jego życia, w którym z małego chłopca zamienił się w… a zresztą posłuchajcie. Zmężniał, co tu nie mówić, wyrósł prawie pod sam sufit wozu. Był o wiele bardziej człowieczy niż Thiago, ale… na spleśniały rondel, on tak bardzo go przypominał! Jedyne co po nim odziedziczył to lwie łapy - złote futerko przerzedzało się na wysokości kolana, jednak i tak nie mogłam dla niego znaleźć żadnych przyzwoitych butów (mówiłam, że zmarznie biedaczysko) - oraz ogromniaste, sowie skrzydła, które ledwo co mieściły się pod dachem tego mieszkanka. Za to piórka były niezwykle mięciutkie, cieplejsze od najdelikatniejszej wełny. Przez chwilę wydawał mi się majestatycznym posągiem, zanim nie podniósł ręki i nie przeczesał przydługich, falowanych włosów koloru słomy. Był już dorosłą chimerą, nieważne co sobie wmówię.
- Oh, synku… - Wtuliłam się w jego szeroki tors. Był tak duży, że nie byłam w stanie nawet go objąć, więc zarzuciłam mu ręce na szyję. – Ja wiem, wiem.
Moje stare oczy nie mogły przestać płakać, a usta szlochać. Już sama nie wiem, czy to w końcu on, czy ja potrzebowałam tego pożegnania. Dał mi czas na wypłakanie się, wpatrując się tylko tymi swoimi żółtymi, okrągłymi oczami.
- Zupełnie jak ojciec. - Zaśmiałam się pomimo łez i położyłam mu dłoń na policzku. Pod opuszkami wyczuwałam szorstki zarost. - ...mój mały Yord!

Był już wystarczająco dojrzały, aby odlecieć. Moja głupia, desperacka miłość do niego nie dawała mu odejść przez te wszystkie lata. Co ja wyrabiam?

***

Przez jeszcze długi czas stałam na ganku wozu, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Pomimo tego, że już dawno stał się tam mały jak jedna z tych lśniących punkcików, ja nadal go wypatrywałam. Sama nie wiem dlaczego… może w głębi duszy chciałam, aby zawrócił?

Byłam z niego dumna CAŁYM SERCEM, nie zrozumcie mnie źle. Jednak ten zachwyt, prawdziwe oczarowanie i zażyłe, słodkie przywiązanie mieszało się z przebijającą spod spodu goryczą. Może to właśnie na trwodze polega prawdziwe szczęście matki?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz