- Nie żyje? - zapytałam tylko, powstając z dotychczas zajmowanego miejsca. Zrobiłam pierwsze kroki ku drzwiom, gdy wtem, mężczyzna powstrzymał moje ruchy stanowczym, choć równie delikatnym chwytem za ramię.
- Panienko, lepiej nie zbliżać się do niego póki śpi. - ostrzegł, na przekór swym rzeczywistym wyobrażeniom, co podświadomie udało mi się wyczuć. Uniosłam na jego osobę, pełny podejrzeń wzrok. Ten facet - albo już nie żyje, albo odnajdę go w kilku kawałkach. Obie opcje, w teorii powinny zmobilizować mnie do natychmiastowej reakcji, lecz nic nie zmieni faktu, że podświadomie chciałam śmierci tego mężczyzny.
- Nie jestem dzieckiem, a jego cierpienia i tak nieumyślnie pragnęłam. - wzruszyłam ramionami. - Cokolwiek mu pan zrobił, chciałabym przynajmniej z ręką na sercu, pozwolić opuścić jego duszy to ciało. Ukrócić męki, jako- -
- Ishi, Ishi... - westchnął głośno, powstrzymując ponownie moje ruchy. Nie minął ułamek sekundy, a przyciągnięta, znalazłam się oparta plecami, o tors mężczyzny. Spuściłam mimowolnie wzrok, ku zadrapanej, widocznie starej podłodze. "Zawsze staram się trzymać prawnych zasad, lecz czy to sprowadzi mnie na odpowiednią ścieżkę?" - zapytałam samą siebie w myślach, czując wplatające się w me włosy palce. Nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie, choć, jak dobrze wiem, odpowiedź powinna być dla medyka oczywista. - Spakowała panienka już wszystko? - podpytał, chyba już na trwałe zmieniając temat. Skinęłam w odpowiedzi głową, spoglądając jednocześnie w górę.
- Powinniśmy się pospieszyć, jeśli nasz gość ma nie sprawiać nam żadnych kłopotów... Bo jak widzę, zabiera pan praktycznie cały dobytek ze sobą. - stwierdziłam, gdy tylko za rogiem dostrzegłam wypakowane po brzegi juki.
- Racja, pora się zbierać. - przytaknął mi głową. Z cichym westchnięciem, podeszłam na powrót do swych sakw, które w głównej mierze zawierały ubrania. Dopiero w tamtym momencie, zdałam sobie sprawę, jak długo nie witałam w swych, prywatnych progach. Pozostały tam rzeczy, których za żadną cenę nie chciałabym stracić. Zacisnęłam mocniej dłonie, na pasku torby, po czym - o mało się nie przewracając -, przewiesiłam ją sobie przez ramię. Z racji na przystosowaną pod konie budowę sakw, ich wygodne noszenie na barkach, jest rzeczą absolutnie nie możliwą. Przeklęłam pod nosem, jak najszybciej przenosząc torbę pod same drzwi wyjściowe. W dźwiganiu wszelakich ciężarów, nigdy nie byłam dobra... Rzecz jasna fizycznie, bo umyślnie wykorzystując swe moce, dałabym radę z wieloma, nawet większej masy przedmiotami.
- Proszę się nie przemęczać, pomogę panience z torbami. - doszedł do mnie po chwili głos Pana Marco, który widocznie gotów do podróży, zajął się przyodzianiem płaszcza oraz obuwia. Zmrużyłam podejrzliwie powieki, by w ułamku sekundy znaleźć się bliżej mężczyzny. Podwinęłam któryś raz z kolei, jego górny przyodziewek.
- Może dojść do niedotlenienia mózgu, wywołanego przez niedobór tlenu we krwi. - objawiłam momentalnie. - Nie będzie pan niczego dźwigać, rynek znajduje się całkiem niedaleko, więc wrócimy tutaj z końmi. - zaproponowałam.
- To jedynie strata czasu, poza tym, nic mi nie jest. - uniósł delikatnie oba kąciki ust, zapewne, chcąc mnie tym samym zapewnić w swej racji. Mruknęłam coś niezrozumiałego pod nosem, dorywając do siebie zarówno płaszcz, jak i pozostawioną na tym samym wieszaku maskę. W pojedynkę, z pewnością znalazłaby się ona na mojej twarzy, lecz tymczasem, zmuszona wtopieniem się w tłum jak najwiarygodniej, przywiązałam ją do jednej z toreb.
- Ruszajmy już. - mruknęłam praktycznie niezrozumiale, uprzednio dorywając do siebie ciężar, wychodząc na zewnątrz. Podczas gdy mężczyzna, rozglądał się jeszcze po mieszkaniu, zajęta sprawdzaniem swego sprzętu służącego do samoobrony, powoli zbliżałam się ku głównemu wyjściu. Poprawiałam jednocześnie nieco gryzące w nadgarstek, narzędzie obronne. Drut, który wedle mego życzenia, może stać się ostrzejszą od samych szwów nitką, rozcinającą ofiary na najdrobniejsze kawałeczki. Nie sprawiłoby mi również najmniejszego problemu, wprawienie go w wibracje na poziomie atomowym o wysokiej częstotliwości. Przynajmniej na tym ma to polegać, z tego co tłumaczył mi niegdyś ojciec.
Wspólna droga, minęła nam w głównej mierze na drobnych sprzeczkach, ściśle związanej z dźwiganą przeze mnie torbą oraz świeżo zagojoną raną mężczyzny. Strony, upierające się przy własnych wersjach, - na całe szczęście -, ostatecznie zakończyły swą wojnę, gdy tylko oczom ich reprezentantów ukazały się przepiękne wierzchowce. Zamrugałam kilka razy, przyglądając się średniej wielkości wybiegowi, na którego powierzchni, do każdego z wbitych w ziemię słupków, przywiązany był inny koń. "Pora się wykazać..." - powiedziałam do siebie w myślach, rzucając przelotne spojrzenie ku mężczyźnie. Ten, najwidoczniej zajmował się poszukiwaniem swej saszetki z pieniędzmi. Świadomość, że Pan Marco miał mnie wyręczać w kolejnych kwestiach, była dla mnie szczerze, nie do pomyślenia. Stanowczym szarpnięciem mężczyzny za ramię, zaciągnęłam go wprost przed oblicze starszego handlarza. Zaskoczony ciemnowłosy, zaprzestał swej czynności, tym razem skupiając się głównie mym poczynaniom. Z delikatnym uśmiechem, puściłam mu oczko, chcąc dać przy tym jasny znak o prośbie improwizacji, czy ewentualnego mówienia, niekoniecznie zgodnie z prawdą. Wzięłam głębszy wdech, na przekór nagłemu oporowi, brnąc w prezentowanej przeze mnie scence.
- Przepraszam pana, że przeszkadzam... - odrzuciłam na ziemię dotychczas dźwiganą torbę, by po chwili, niespodziewanie "przytulić" do siebie rękę Pana Marco. - Od kilku dni, z braciszkiem jesteśmy w pieszej podróży... - zaczęłam najsmętniejszym tonem, na jaki w tej chwili było mnie stać. - Przyszły do nas wieści, że z naszymi chorymi rodzicami jest coraz gorzej, możliwe, że nie zostało im więcej, niż czterdzieści osiem godzin, a my... - rzuciłam w jego stronę, bardzo bliskie płaczu spojrzenie. - Wciąż tkwimy w martwym punkcie, a przed nami jeszcze spora droga... - wtuliłam się bardziej w rękaw płaszcza, towarzyszącej mi osoby. - Zostało nam tylko tyle... - dodałam ciszej niż wcześniej, wyciągając z kieszeni niewielką sakiewkę, z zawartością nie równą cenie, nawet jednego rumaka. Starzec, widocznie niechętnie przejął drobnostkę, równocześnie przyglądając się mojej osobie, pełnym litości oraz rozczulenia wzrokiem. Odstawił zapłatę na dotychczas zajmowany taborecik, tym samym podnosząc się na równe nogi. Otworzył przed nami zagrodę, delikatnie się uśmiechając.
- Proszę, wybierzcie którekolwiek chcecie. Mam nadzieję, że uda wam się przynajmniej z nimi pożegnać... Reszty nie trzeba. - oznajmił swym delikatnie zachrypniętym głosem. Z zewnątrz zaskoczona, skłoniłam się teatralnie przed starcem, by następnie, ciągnąc za sobą Pana Marco i torby, znaleźć się wśród koni, przyjaznych w stosunku praktycznie do każdego. Dopiero, gdy wzrok dobroczyńcy został skierowany ku innym klientom, pozwoliłam sobie cicho się zaśmiać. Wstrzymywałam w sobie ów odruch w trakcie tłumaczenia wszystkiego, teraz, nie potrafiłam się powstrzymać...
- Przepraszam, panie Marco. Jeśli w jakikolwiek uraziło cię cokolwiek, co wypłynęło przed momentem z mych ust. - powiedziałam, przyglądając się wyższemu, który jedynie westchnął, z nutką, wyraźnie słyszalnego zawodu. Przechyliłam pytająco głowę. - Wiem, że to dziwne, ale wolę posunąć się do podobnych kłamstw, niż zobowiązywać pana do pomagania, czy płacenia za mnie. -
- Powinienem się godnie odwdzięczyć, za tak troskliwą opiekę, poświęcenie czasu oraz, w zasadzie, uratowanie życia. - odparł niemalże od razu me słowa, zajmując się jednocześnie założeniem juków na grzbiet każdego z koni. Odwróciłam wzrok, mimowolnie urywając, gdy tylko doszły do mnie słowa mężczyzny. Chyba nie potrafię odróżnić człowieka, od zobowiązań, jeśli można to tak nazwać. W zasadzie - Gdy jedno, monotonnie góruje nad drugim... Jak mam dostrzec prawdziwe wartości...?
Pogrążona w swych gdybaniach, po zaledwie pięciu minutach siedziałam już na koniu. Cisza, którą utrzymywaliśmy przez cały ten okres czasu, przynajmniej utrudniała ewentualnym łowcom, rozpoznanie mnie. Choć zlokalizowanie ofiary po głosie, w przypadku zwyklejszych byłoby niemożliwe, osoby lepiej przystosowane, obdarzone na przykład umiejętnością echolokacji, szybko poradziłyby sobie z ewentualnym rozpoznaniem. Tak przynajmniej ja sądzę...
- Gdy tylko złapiemy Dante'go, będę musiała wrócić do do- - urwałam nagle, gdy na myśl wróciła mi krwawa scena, z ledwo oddychającym Panem Marco, którego ubrania były całe we krwi. W tamtym momencie, zadawałam sobie tyle pytań, które dotychczas, chcąc dać odpocząć mężczyźnie, odkładałam na później. Rzuciłam kątem oka spojrzenie, ku dumnie prezentującemu się na rumaku przedstawicielu płci - niekoniecznie, w nielicznych przypadkach -, brzydkiej. - W zasadzie, to bardzo dobrze się składa! Możemy w końcu, spokojnie porozmawiać, o wydarzeniu, osobach, które zapoczątkowały pana problemy zdrowotne oraz, rzecz jasna, moją lekarską, ponad dwudziestoczterogodzinną opiekę!
<Panie Marco? Kobiety wybierają idealne momenty~ >
- Nie jestem dzieckiem, a jego cierpienia i tak nieumyślnie pragnęłam. - wzruszyłam ramionami. - Cokolwiek mu pan zrobił, chciałabym przynajmniej z ręką na sercu, pozwolić opuścić jego duszy to ciało. Ukrócić męki, jako- -
- Ishi, Ishi... - westchnął głośno, powstrzymując ponownie moje ruchy. Nie minął ułamek sekundy, a przyciągnięta, znalazłam się oparta plecami, o tors mężczyzny. Spuściłam mimowolnie wzrok, ku zadrapanej, widocznie starej podłodze. "Zawsze staram się trzymać prawnych zasad, lecz czy to sprowadzi mnie na odpowiednią ścieżkę?" - zapytałam samą siebie w myślach, czując wplatające się w me włosy palce. Nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie, choć, jak dobrze wiem, odpowiedź powinna być dla medyka oczywista. - Spakowała panienka już wszystko? - podpytał, chyba już na trwałe zmieniając temat. Skinęłam w odpowiedzi głową, spoglądając jednocześnie w górę.
- Powinniśmy się pospieszyć, jeśli nasz gość ma nie sprawiać nam żadnych kłopotów... Bo jak widzę, zabiera pan praktycznie cały dobytek ze sobą. - stwierdziłam, gdy tylko za rogiem dostrzegłam wypakowane po brzegi juki.
- Racja, pora się zbierać. - przytaknął mi głową. Z cichym westchnięciem, podeszłam na powrót do swych sakw, które w głównej mierze zawierały ubrania. Dopiero w tamtym momencie, zdałam sobie sprawę, jak długo nie witałam w swych, prywatnych progach. Pozostały tam rzeczy, których za żadną cenę nie chciałabym stracić. Zacisnęłam mocniej dłonie, na pasku torby, po czym - o mało się nie przewracając -, przewiesiłam ją sobie przez ramię. Z racji na przystosowaną pod konie budowę sakw, ich wygodne noszenie na barkach, jest rzeczą absolutnie nie możliwą. Przeklęłam pod nosem, jak najszybciej przenosząc torbę pod same drzwi wyjściowe. W dźwiganiu wszelakich ciężarów, nigdy nie byłam dobra... Rzecz jasna fizycznie, bo umyślnie wykorzystując swe moce, dałabym radę z wieloma, nawet większej masy przedmiotami.
- Proszę się nie przemęczać, pomogę panience z torbami. - doszedł do mnie po chwili głos Pana Marco, który widocznie gotów do podróży, zajął się przyodzianiem płaszcza oraz obuwia. Zmrużyłam podejrzliwie powieki, by w ułamku sekundy znaleźć się bliżej mężczyzny. Podwinęłam któryś raz z kolei, jego górny przyodziewek.
- Może dojść do niedotlenienia mózgu, wywołanego przez niedobór tlenu we krwi. - objawiłam momentalnie. - Nie będzie pan niczego dźwigać, rynek znajduje się całkiem niedaleko, więc wrócimy tutaj z końmi. - zaproponowałam.
- To jedynie strata czasu, poza tym, nic mi nie jest. - uniósł delikatnie oba kąciki ust, zapewne, chcąc mnie tym samym zapewnić w swej racji. Mruknęłam coś niezrozumiałego pod nosem, dorywając do siebie zarówno płaszcz, jak i pozostawioną na tym samym wieszaku maskę. W pojedynkę, z pewnością znalazłaby się ona na mojej twarzy, lecz tymczasem, zmuszona wtopieniem się w tłum jak najwiarygodniej, przywiązałam ją do jednej z toreb.
- Ruszajmy już. - mruknęłam praktycznie niezrozumiale, uprzednio dorywając do siebie ciężar, wychodząc na zewnątrz. Podczas gdy mężczyzna, rozglądał się jeszcze po mieszkaniu, zajęta sprawdzaniem swego sprzętu służącego do samoobrony, powoli zbliżałam się ku głównemu wyjściu. Poprawiałam jednocześnie nieco gryzące w nadgarstek, narzędzie obronne. Drut, który wedle mego życzenia, może stać się ostrzejszą od samych szwów nitką, rozcinającą ofiary na najdrobniejsze kawałeczki. Nie sprawiłoby mi również najmniejszego problemu, wprawienie go w wibracje na poziomie atomowym o wysokiej częstotliwości. Przynajmniej na tym ma to polegać, z tego co tłumaczył mi niegdyś ojciec.
Wspólna droga, minęła nam w głównej mierze na drobnych sprzeczkach, ściśle związanej z dźwiganą przeze mnie torbą oraz świeżo zagojoną raną mężczyzny. Strony, upierające się przy własnych wersjach, - na całe szczęście -, ostatecznie zakończyły swą wojnę, gdy tylko oczom ich reprezentantów ukazały się przepiękne wierzchowce. Zamrugałam kilka razy, przyglądając się średniej wielkości wybiegowi, na którego powierzchni, do każdego z wbitych w ziemię słupków, przywiązany był inny koń. "Pora się wykazać..." - powiedziałam do siebie w myślach, rzucając przelotne spojrzenie ku mężczyźnie. Ten, najwidoczniej zajmował się poszukiwaniem swej saszetki z pieniędzmi. Świadomość, że Pan Marco miał mnie wyręczać w kolejnych kwestiach, była dla mnie szczerze, nie do pomyślenia. Stanowczym szarpnięciem mężczyzny za ramię, zaciągnęłam go wprost przed oblicze starszego handlarza. Zaskoczony ciemnowłosy, zaprzestał swej czynności, tym razem skupiając się głównie mym poczynaniom. Z delikatnym uśmiechem, puściłam mu oczko, chcąc dać przy tym jasny znak o prośbie improwizacji, czy ewentualnego mówienia, niekoniecznie zgodnie z prawdą. Wzięłam głębszy wdech, na przekór nagłemu oporowi, brnąc w prezentowanej przeze mnie scence.
- Przepraszam pana, że przeszkadzam... - odrzuciłam na ziemię dotychczas dźwiganą torbę, by po chwili, niespodziewanie "przytulić" do siebie rękę Pana Marco. - Od kilku dni, z braciszkiem jesteśmy w pieszej podróży... - zaczęłam najsmętniejszym tonem, na jaki w tej chwili było mnie stać. - Przyszły do nas wieści, że z naszymi chorymi rodzicami jest coraz gorzej, możliwe, że nie zostało im więcej, niż czterdzieści osiem godzin, a my... - rzuciłam w jego stronę, bardzo bliskie płaczu spojrzenie. - Wciąż tkwimy w martwym punkcie, a przed nami jeszcze spora droga... - wtuliłam się bardziej w rękaw płaszcza, towarzyszącej mi osoby. - Zostało nam tylko tyle... - dodałam ciszej niż wcześniej, wyciągając z kieszeni niewielką sakiewkę, z zawartością nie równą cenie, nawet jednego rumaka. Starzec, widocznie niechętnie przejął drobnostkę, równocześnie przyglądając się mojej osobie, pełnym litości oraz rozczulenia wzrokiem. Odstawił zapłatę na dotychczas zajmowany taborecik, tym samym podnosząc się na równe nogi. Otworzył przed nami zagrodę, delikatnie się uśmiechając.
- Proszę, wybierzcie którekolwiek chcecie. Mam nadzieję, że uda wam się przynajmniej z nimi pożegnać... Reszty nie trzeba. - oznajmił swym delikatnie zachrypniętym głosem. Z zewnątrz zaskoczona, skłoniłam się teatralnie przed starcem, by następnie, ciągnąc za sobą Pana Marco i torby, znaleźć się wśród koni, przyjaznych w stosunku praktycznie do każdego. Dopiero, gdy wzrok dobroczyńcy został skierowany ku innym klientom, pozwoliłam sobie cicho się zaśmiać. Wstrzymywałam w sobie ów odruch w trakcie tłumaczenia wszystkiego, teraz, nie potrafiłam się powstrzymać...
- Przepraszam, panie Marco. Jeśli w jakikolwiek uraziło cię cokolwiek, co wypłynęło przed momentem z mych ust. - powiedziałam, przyglądając się wyższemu, który jedynie westchnął, z nutką, wyraźnie słyszalnego zawodu. Przechyliłam pytająco głowę. - Wiem, że to dziwne, ale wolę posunąć się do podobnych kłamstw, niż zobowiązywać pana do pomagania, czy płacenia za mnie. -
- Powinienem się godnie odwdzięczyć, za tak troskliwą opiekę, poświęcenie czasu oraz, w zasadzie, uratowanie życia. - odparł niemalże od razu me słowa, zajmując się jednocześnie założeniem juków na grzbiet każdego z koni. Odwróciłam wzrok, mimowolnie urywając, gdy tylko doszły do mnie słowa mężczyzny. Chyba nie potrafię odróżnić człowieka, od zobowiązań, jeśli można to tak nazwać. W zasadzie - Gdy jedno, monotonnie góruje nad drugim... Jak mam dostrzec prawdziwe wartości...?
Pogrążona w swych gdybaniach, po zaledwie pięciu minutach siedziałam już na koniu. Cisza, którą utrzymywaliśmy przez cały ten okres czasu, przynajmniej utrudniała ewentualnym łowcom, rozpoznanie mnie. Choć zlokalizowanie ofiary po głosie, w przypadku zwyklejszych byłoby niemożliwe, osoby lepiej przystosowane, obdarzone na przykład umiejętnością echolokacji, szybko poradziłyby sobie z ewentualnym rozpoznaniem. Tak przynajmniej ja sądzę...
- Gdy tylko złapiemy Dante'go, będę musiała wrócić do do- - urwałam nagle, gdy na myśl wróciła mi krwawa scena, z ledwo oddychającym Panem Marco, którego ubrania były całe we krwi. W tamtym momencie, zadawałam sobie tyle pytań, które dotychczas, chcąc dać odpocząć mężczyźnie, odkładałam na później. Rzuciłam kątem oka spojrzenie, ku dumnie prezentującemu się na rumaku przedstawicielu płci - niekoniecznie, w nielicznych przypadkach -, brzydkiej. - W zasadzie, to bardzo dobrze się składa! Możemy w końcu, spokojnie porozmawiać, o wydarzeniu, osobach, które zapoczątkowały pana problemy zdrowotne oraz, rzecz jasna, moją lekarską, ponad dwudziestoczterogodzinną opiekę!
<Panie Marco? Kobiety wybierają idealne momenty~ >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz