Nie dało się normalnie, prawda? Żaden dzień w tym pieprzonym mieście z Carrem u boku nie mógł być po prostu zwykłym dniem, neutralnym, spokojnym, takim, jakie lubię? Musiało się coś dziać. Jak nie narkomani, to demony, a potem walone ataki magiczne na nasze osoby, ogień, panika mniejszego i namiętne uciekanie przed niebezpieczeństwami, które bez wątpienia na mnie sprowadzał. Bo nie było na to innego wytłumaczenia.
Dlaczego to zawsze mnie trafia takie fatum? I to jeszcze na starość?
— Musimy się stąd wynosić, Sivi. — Chwycił mnie za dłoń, odetchnął ciężko, aczkolwiek jego wydechy były bardzo nerwowe, drżące, jak cały mężczyzna, który przebierał tymi krótszymi nogami i starał się opuścić pomieszczenie, a ja brnąłem za nim.
Syczące, skwierczące drewno, piski zwierząt, które zdążyły zagnieździć się w budynku, ktoś umierał, a otulające mnie strużki energii, które jeszcze kiedyś były ludźmi, coraz dotkliwiej dawały o sobie znać, bo nie mogłem o nich zapomnieć. Szczególnie gdy tak bardzo domagały się mojej uwagi, moich spojrzeń, reakcji. Słów, działań, odesłania ich dalej.
Otulił mnie nagle tymi wątłymi ramionami i puchatymi skrzydłami. Pióra wlazły mi do ust, rozbiegane spojrzenie latało od ognia do drzwi, a następnie dusz, a już całkiem otumanił mnie fakt, że za chwilę grunt zdecydował się osunąć spod naszych nóg.
Już nie wiem, czy wtedy lecieliśmy, spadaliśmy, biegliśmy, czy co do cholery jasnej się działo, kojarzyłem tylko wielką, coraz szybciej zbliżającą się dziurę, za którą czaiło się jezioro, uścisk Carra i jego, a może mój głośny, niespokojny oddech, który jeszcze długo dudnił mi w uszach.
Szelest ubrań, huk piór, które były ciągle agresywnie bite przez wiatr i pęd, który posiadaliśmy.
Ciemność, która jak dotąd nas otaczała, zniknęła, zastąpił ją błękit nieba, miękkie, białe chmury i ładne, krajobrazy. Mężczyzna dalej kurczowo mnie trzymał, zaciskał palce na mojej dłoni, dziwnym cudem uspokajał, sprawiał, że mój oddech nagle zwolnił, głowa nagle się oczyściła, a dziwna, wręcz dziecięca beztroska powoli zapełniła jak dotąd dość rozkołatane myśli.
Spadnięcie do wody równało się spadnięciu na kostkę brukową, a ziemia też jakoś średnio mi się w tym wszystkim widziała.
Siłując się z oporami powietrza, udało mi się jakimś cudem dociągnąć mężczyznę do siebie, otulić ramieniem i zadbać, żeby w razie, gdybyśmy jednak spadli na grunt, spadł na mnie i wyszedł z mniejszym szwankiem.
Ograniczone przez chłopaka i okoliczności ruchy, których starałem robić się jak najmniej, jak najmniej się przemęczać, jak najmniej walczyć. Zanurzyłem palce w jednej sakiewce, w drugiej, otoczyłem nieszczęsne ziarna poduszkowca sproszkowanym porostowcem i czekałem.
Jeszcze daleko. Jeszcze tak daleko. Jeszcze tyle czasu, tyle planów, tyle możliwości. Hamowanie lotu skrzydłami towarzysza groziło natychmiastowym wyłamaniem, powiedzmy sobie szczerze. Jeszcze, żeby sam leciał, a nie z o wiele cięższym załadunkiem, jakim byłem.
Jeszcze chwila. Jeszcze dosłownie chwila.
Kilkadziesiąt. Naście. Kilka. Metrów.
Wyrzucenie nasion, liczenie w duchu na trafienie na dobrą ziemię, na litość dusz, które też miały znaczenie, na przychylność losu.
Fioletowy proch wybuchł, wielki, miękki kwiat pojawił się znikąd, to znaczy z ziaren, a my bez większego fiasko wylądowaliśmy na wielkiej pufie. Jednak to, że bez większego fiasko, nie oznaczało, że wcale go nie było, bo doskonale czułem ból w kręgosłupie, gdy mężczyzna runął na mnie całym swoim, chociaż i tak lekkim ciałem.
Szybkim ruchem ująłem jego twarz w dłoniach, przyjrzałem się dokładniej błękitnym oczom, całej buźce chłopaka, sapiąc przy tym niemiłosiernie głośno.
— Nic ci nie jest? — wyszeptałem drżącym głosem, odgarniając przy okazji złote kosmyki z czoła Anioła. — Żyjesz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz