To, co zobaczyłem, sprawiło, że zacząłem zadawać sobie zbyt wiele pytań.
Co to było?
Kim był ten chłopak?
Czy to rzeczywiście ta sama osoba, jaką spotkałem w mieście?
To był jego dom?
- Cholera! - syknąłem, prawie zsuwając się po kamieniach. W ostatniej chwili uczepiłem się palcami półki skalnej, ale i tak zawisłem, poruszając nogami w powietrzu. Szykowałem się, aby zawołać Pancho, żeby ruszył z dołu swój puchaty zad i coś ogarnął. Cokolwiek. Ale zanim otworzyłem usta, usłyszałem dochodzący z jaskini szelest, towarzyszący poruszaniu się.
Mieszkaniec chyba usłyszał moje przekleństwo. Jak mnie tu zobaczy, to albo zginę, albo zamienię się w kamień. Żadna opcja nie brzmiała zachęcająco. Znieruchomiałem więc, oczekując na to, co ma nadejść.
Po dłuższej chwili, uznałem, że jestem bezpieczny. Podciągnąłem się więc na półkę skalną, a stamtąd zszedłem na dół. Bez słowa minąłem psa, czyszczącego swoje futro z liści i z dłońmi w kieszeniach, skierowałem się na drogę w stronę miasta.
- Ej, Nichio! - Zawył Pancho, podnosząc się i biegnąc za mną. Przewróciłem oczami. Nadal się nie odzywałem, licząc, że zrozumie, iż jestem na niego obrażony.
Jak się spodziewałem, nie przyjął tego do wiadomości. Nigdy nie był bystrzakiem oraz mistrzem dedukcji. Ciągle próbował mnie skłonić do rozmowy. Hardo trzymałem się przy swoim.
Wynająłem pokój w gospodzie, wszedłem na górę i rzuciłem się na łóżko. Od razu odwróciłem się na bok, a Pancho wskoczył między moje nogi.
- Nichio.. Zdejmij mi to wszystko, co? Będzie mi nie wygodnie. - wyjęczał, ocierając się o moje ciało. W odpowiedzi nakryłem głowę poduszką. W myślach błagałem towarzysza, aby się zamknął. Byłem na skraju wytrzymałości psychicznej.
- Chii..
- Nie mów tak do mnie! - krzyknąłem, siadając gwałtownie na łóżku. Dyszałem gniewnie przez zaciśnięte zęby, posyłając zwierzakowi spojrzenie pełne furii. Pancho podkulił uszy. Wydawał się być autentycznie smutny. Te duże oczy wyglądały, jakby miał zaraz się rozpłakać. Rzeczywiście go zraniłem.
Chciałbym się po prostu położyć, od tak, jak zwykle i zignorować psa. Ale nie mogłem. To był mój jedyny przyjaciel.
Dlatego ostrożnie ściągnąłem mu uprząż i przytuliłem pupila do swojej piersi. Wtuliłem twarz w jego mięciutkie futerko, chłonąc samą obecność kogoś bliskiego.
Nie musiałem przepraszać, ten gest wystarczył, aby Pancho odpuścił mój wybuch gniewu. Rozumiał mnie jak nikt inny. Czasami żałowałem, że nie może być człowiekiem.
Po pobudce, śniadaniu i kłótni z barmanem o kolejne piwo, wyszedłem z gospody na ulicę. Było tu więcej ludzi, niż wcześniej. Może szli do kościoła albo do czegoś w tym stylu.
W planach miałem zaniesienie szkatułki mojego "pana" do jakiegoś znawcy, aby ten rzucił choć trochę światła na to, czym artefakt jest. Skierowałem się w stronę rynku, podrzucając pudełeczko w dłoni. Wtem usłyszałem śmiech ludzi. Obróciłem się w kierunku bocznej uliczki.
Dwóch rzezimieszków napastowało rudzielca. Tego samego, co był w karczmie i w jaskini. Potencjalnego bazyliszka.
Pomyślałem, że nie warto się w tę akcję wtrącać, ale sam widok mizernej twarzy chłopaka sprawił, że przewróciłem oczami i wszedłem do alejki. Nie miałem ochoty na typowo ludzkie walki, więc zacząłem się skupiać na wszystkim, co doprowadzało mnie do szału. A że było tego wiele, nim wszedłem między złodziei, z moich pleców wyrastały już dwie macki, poruszające się jak dzikie węże. Bynajmniej nie rzeczne.
Zasłoniłem swoim ciałem rudego, który osunął się po ścianie na brudny kamień.
- Zostawcie go. - Rozkazałem, owijając jedną z dodatkowych kończyn wokół szyi nieznajomego. Podniosłem mężczyznę, spoglądając, jak się dusi. Przyjemny widok.
Drugi złodziej postanowił nie pozostać dłużny i rzucił się ze scyzorykiem na drugie ramię. Z westchnięciem odrzuciłem go na bok.
Z czasem, sprawa została rozwiązana.
Ciało ukryłem gdzieś w głębi, a następnie sam wróciłem do chłopaka z jego sakiewką. Nim jednak mu ją podałem, wyciągnąłem w stronę siedzącego rękę.
- Wstawaj, bo cię szczury zeżrą.
< Regulus?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz