poniedziałek, 10 grudnia 2018

Od Sivika do Carreou

Łopot.
Otworzyłem zmęczone oczy, pokonałem finalnie opór, jaki stawiały ciężkie powieki i prawdopodobnie moje ślepia wyglądały jak królicze. Nie czułem, by kłócenie się w tym momencie z naturą miało jakikolwiek sens, nawet jeśli piekielnie nie chciało mi się podnosić z miękkiej trawy, wysunąć źdźbła spomiędzy zębów, czy po prostu opuszczać mistycznego miejsca.
Było przecież naprawdę przyjemnie, spokojnie i odurzająco.
Zapach ciepłego, słodkiego powietrza radośnie przemykał się tuż przy nosie, leciutko drażniąc dość czuły zmysł. Zielone kosmyki matki ziemi łaskotały ciało, a wiatr, gdzieś w tle, nucił leniwą kołysankę, mającą widocznie na celu uśmierzyć ból płynący z myśli.
Rozbabrałem się, rozmiękłem, roztopiłem.
— Kupiłam królika.
Nawet nie zauważyłem, kiedy nimfa zdążyła się do mnie przysiąść.
Posłałem w jej stronę łagodny uśmiech.
— Nie siedź za długo.
Dłoń przeczesująca moje włosy. Palce śmigające po głowie. Ciepło drugiego ciała.
Skrzydła.
— Nie ma mowy — mruknąłem, poprawiając nóż, którym dopiero co chwilę temu zabawiał się nieostrożny klient. Warknąłem pod nosem, reflektując się, że trzeba będzie go dodatkowo wypolerować, bo wariat zdążył usadzić tłuste łapska akurat na ostrzu, jakby wcale nie istniało coś takiego jak rączka. — Jak to kunszt jest, od samego sztukmistrza, nie sądzicie chyba że sprzedam, jak po zwykłej produkcji — prychnąłem, bo cena rzucona przez mężczyznę była bardziej, niż śmieszna.
— Panie, to wyszczerbione jest.
— Gówno, nie wyszczerbione, wiecie, ile projektant nad tym siedział? Długo, cholera, ma wyglądać, jak zmarnowane przez czas, nieobyte gbury.
— Na chuj mi spsuty nóż — odburknął tylko, oddalając się od stoiska, na co mogłem zareagować tylko i wyłącznie łupnięciem pięścią o ledwo trzymający się blat.
Oczy.
— Łapać tę kurwę!
Ze strażą miejską się ostatnimi czasy po prostu nie lubiłem. I to wcale nie tak, że handlowałem, powiedzmy, tak bardzo delikatnie, przedmiotami, które szczególnie z opinią publiczną się nie przepadały. Już naprawdę, zignorowałem woreczek, który urwał mi się z paska, proch, który rozsypał mi się pod nogami i spowodował natychmiastowe wyrośnięcie roślin lubujących się w chapaniu po kostkach, liczyło się tylko to, coby przed upierdliwą ochroną zwiać, kaptur zaciągnąć i najlepiej ponownie wyemigrować z miasta, przynajmniej na te kilka tygodni.
To trzymałem kurczowo skórzaną sakwę przy boku, przeskakując raz po raz, a to kota, a to belkę, beczkę, czy inne cholerstwo, które stawało mi na drodze. Wymijałem dzieciaki, ludzi, wlokące się kobiety z praniem, co chwila zmieniałem kierunek, skręcałem w wąskie uliczki, czy przebiegałem przez podwórka tutejszych kamieniczek, modląc się tylko o to, by brama po drugiej stronie była otwarta, bo wdrapywanie po murach średnio mi się widziało.
Aż w końcu, przy finiszu w sumie, bo już się tam ktoś darł, że mnie zgubili, z impetem wjebałem się w jakiegoś humanoidalnego, przewróciłem i siebie i jego, wyjękując przy okazji jakieś przekleństwo i za chwilę znajdując się w pozycji klęku podpartego, zerkając na tego, który w pewnym stopniu też przyczynił się do wypadku.
Błękitne oczy.
Które znałem doskonale, a jednak nie byłem w stanie dopasować ich do osoby. Nie byłem w stanie dopowiedzieć sobie, kto to taki. Nie byłem w stanie przypomnieć sobie, co znaczyły, jak znaczyły, kogo znaczyły. Kim dla mnie były. Ile odegrały w mojej historii.
I czekałem.
Sam w sumie nie wiem, na co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz