czwartek, 20 grudnia 2018

Od Vincenta do Heleny

Nigdy nie określiłbym się mianem człowieka wierzącego. Niby wychowałem się w religijnej rodzinie, ale potem nastał okres młodzieńczego buntu, wstąpiłem na nowe drogi w swoim życiu i jakoś ta pamięć o obrzędach zatarła się. Od kiedy jednak zostałem zmuszony do zamieszkania w tym dziwnym świecie, stwierdziłem, że czemu nie, wrócę do regularnego odprawiania modłów do swych bóstw, a nuż któreś spojrzy przychylniej na moją obecną sytuację i postanowi sprowadzić do mnie jednego ze sług, aby ten pomógł mi wrócić do prawidłowych czasów. Z tego powodu, kiedy tylko zgarnąłem z iluzji stolika niesprzedane eliksiry i dotarłem do piwnicy w niezamieszkanej kamienicy, wydobyłem kilka całych owoców, dokładając do tego bochen chleba, swoją drogą, jedyny, jaki kupiłem za prawdziwe, nie wyczarowane pieniądze. Czułem się, szczerze mówiąc, trochę źle, że w taki sposób oszukuję tamtego piekarza... Ale mnie się należy. Tak to próbowałem wyjaśnić swojemu niespokojnemu sumieniu.
— Wychodzę. Pilnuj, żeby tu jakie szuje nie przylazły — powiedziałem do siedzącego na szczycie starej szafy ptaka, który skinął jedynie łbem i wsunął dziób pod zmieniające się w dym skrzydło. Do wolnej ręki wziąłem laskę, bo nawet jeśli planowałem przejść się jedynie na krótki spacer do lasu, preferowałem być przygotowany na możliwe przedłużenie swojej podróży. Kręte meandry losu są przecież niezbadane, a ja, zdaje się, od dłuższego czasu miałem niezwykłe problemy z utrzymaniem się na tej drodze zwanej życiem w jednym kawałku.
Nie zwlekając dłużej, wspiąłem się po schodach, aby po chwili znaleźć się na powoli wyludniającej się ulicy. Księżyc już się wznosił ponad miejskimi budynkami, a większość gwiazd migotała na ciemnym niebie. Dzisiaj była idealna pora na złożenie ofiary, bowiem nie zanosiło się na deszcz czy inną burzę. To znaczy, jeśli jakiś szalony mag nie uzna, że cudownym pomysłem będzie rozpętanie wichury stulecia, to ten wieczór potoczy się tak, jak powinien. Musi się potoczyć. Innej możliwości nie uznaję.
Kiedy droga od kamienicy do bramy miejskiej była stosunkowo krótka i przyjemna, to gdy znalazłem się poza murami, zorientowałem się, że najbliższy skraj lasu znajduje się po drugiej stronie pola, aż wydałem z siebie pełne irytacji westchnięcie. Cudownie. Człowiek próbuje być dobry, a tutaj jeszcze zostaje kopnięty w mniej szlachetne miejsca. Ale mus to mus, nie będę się przecież wracał, to tylko kilkadziesiąt, jak nie kilkaset metrów przedzierania się przez zarośniętą ziemię, gdzie to stwory wszelakie mogły się czaić na każdym kroku. Najtrudniejszym etapem tej całej wędrówki, mówiąc szczerze, było przekonanie się, że o tej porze węże czy inne niebezpieczne zwierzęta już poszły do swoich jam, co jednak było o tyle trudne, że uważałem w szkole i wiedziałem, że większość drapieżników wyrusza właśnie w nocy na polowania. Mimo wszystko, dotarłem do lasu, klnąc po drodze na każdy poruszający się łan i rzucając groźby na prawo i lewo. Zgubiłem prawie przez to mój tobołek, jednak na szczęście wcześniej pomyślałem o zawiązaniu mocniejszego supła na końcu materiału, co uratowało zawartość przed wypadnięciem na ziemię.
— No dobra — powiedziałem do siebie, chcąc tym odrzucić wszelkie myśli, jakie przed chwilą mnie męczyły. Teraz muszę tylko znaleźć dostatecznie miękką ściółkę, bo o czymkolwiek do kopania to akurat udało mi się zapomnieć. Ale jak to się już mówi, głupota boli.
Niechętnie klęknąłem przed jakimś dębem, wbiłem palce w ziemię i już miałem kopać, kiedy to usłyszałem kroki, zapewne na okolicznym leśnym trakcie. Wyprostowałem się momentalnie, bardziej bojąc się, że tajemniczy podróżnik (czy raczej podróżniczka, bowiem twarz była iście kobieca) zobaczy mnie w takiej, a nie innej pozycji. Moja ręka zacisnęła się na lasce, gdy spomiędzy drzew wyłoniła się rudowłosa, całkiem niska osóbka.
— Dobry wieczór! To to tak nie jest niebezpiecznie, żeby chodzić samej nocą po lasach, ma droga towarzyszko?

<Helena? xD>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz