poniedziałek, 31 grudnia 2018

Od Aurory do Vincenta

Uniosłam wzrok na ciemny dach utworzony z koron wysokich drzew. Złote promienie słońca przechodziły przez niewielkie, ale liczne szczeliny i oświetlały w większej części leśny szlak, udeptany przez zwierzęta. Z uśmiechem wsłuchiwałam się w ptasi śpiew. Draco natomiast wesoło dreptał za mną, skacząc po liściach, leżących na ziemi.
Wróciłam spojrzeniem na runo leśne w poszukiwaniu ziół niezbędnych do wykonania lekarstw. Koszyk wykonany z witek wierzbowych co prawda był już prawie pełny, ale wciąż brakowało mi kilku roślin. Niestety nie mogłam znaleźć ich w żywozielonej gęstwinie. Spojrzałam na ciąg dalszy drogi, który tonął w mroku. Bałam się iść dalej. I to bardzo. Ale musiałam znaleźć te zioła. Dla dobra osób, które czekały na te lekarstwa. Podniosłam się więc z klęczek i zacisnęłam dłoń na rączce koszyka. Smok wzbił się w powietrze, a następnie przysiadł na moim ramieniu, dodając mi otuchy.
Mając przy sobie przyjaciela, ruszyłam wolno naprzód. Złocisty blask stopniowo ciemniał, aż w końcu zniknął całkowicie. Mimo tego, wciąż dało się dostrzec większą część tego, co nas otaczało. Oczywiście o ile to coś było maksymalnie w odległości metra od twarzy.
Wiedziałam, że muszę się pospieszyć, jeśli nie chcę, żeby zastała mnie jeszcze ciemniejsza od dnia noc. Wtedy prawdopodobnie bym się zgubiła. Spanikowałabym tak bardzo, że nawet gdybym znała drogę, nie potrafiłabym jej sobie przypomnieć.
Ostrożnie stawiałam małe kroki, podpierając się przy tym o drzewa, by nie stracić równowagi, potykając się o wystające korzenie lub liczne kamienie. Co do szukania roślin, to nawet się nie rozglądałam. W tej części lasu bowiem było tak ciemno, że nic poza gęsto rosnącymi drzewami w niej nie występowało. Musiałam przejść tym leśnym korytarzem do innej oświetlonej części i tam poszukać celu swojej wyprawy.
Jakiś czas szłam przed siebie, mając nadzieję, że ten przerażający tunel z drzew się kiedyś skończy, lecz słysząc cudze kroki, przystanęłam gwałtownie. Dochodziły z drugiego końca. Ktoś zmierzał w moją stronę i był coraz bliżej.
Przez moją głowę przeleciały masy czarnych myśli. W końcu nie raz się słyszało, że ktoś zaginął w lesie w tajemniczych okolicznościach. Serce od razu zabiło mi szybciej, zupełnie jakby chciało wziąć nogi za pas, porzucając i misję, i zioła w koszyku, i swoją właścicielkę. Nie mogłam jednak od tak uciec. Ten ktoś na pewno by mnie dogonił. W końcu ciężko się biegnie na oślep po nierównym terenie.
Czym prędzej schowałam się za jednym z drzew i wstrzymałam oddech. Światło ognia bijące od pochodni trzymanej przez tą osobę było coraz bliżej. Automatycznie wbiłam paznokcie w materiał mojej peleryny, modląc się w myślach, by ten ktoś mnie nie zauważył lub przynajmniej nie był postacią z opowieści mieszkających w tych lasach ludzi.


< Vincent?  >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz