środa, 19 lipca 2017

Od Aysala do Sivika

Ciepło płynące od rozpalonego ogniska nieprzyjemnie paliło moje plecy. Starłem wierzchem dłoni resztki czerwonej cieczy z ust, starając się za wszelką cenę nie rzucić na towarzysza. Tak naprawdę, to nawet mi się nie chciało. Ból, uczucie palenia w żołądku, który najwyraźniej nie miał zamiaru odejść zbyt bardzo mnie rozkojarzył. Do tego stopnia, że po zwróceniu tego całego gówna nie potrafiłem się na niczym skupić. Nawet cichy syk ze strony chłopaka wydawał mi się rzeczą tak odległą, że w życiu bym nie powiedział, iż siedzi on obok mnie. Po prostu jakoś się tak wyłączyłem, przestałem kontaktować, mimo tego że wiedziałem co się dzieję.
Przymknąłem lekko powieki, wpatrując się w krzaki naprzeciw siebie, które co jakiś czas kołysały się przez wiatr. Wtedy też kilka przekleństw doleciało do moich uszu, więc obróciłem lekko głowę za siebie, dostrzegając tylko cieknący od krwi nadgarstek. Westchnąłem cicho, mając wyjątkowo dzień dobroci dla innych i oderwałem kawałek i tak poszarpanej peleryny. Podparłem się ręką o ziemię i rzuciłem mu materiał, nie chcąc ani trochę zbliżać się do tego palącego się drewna. Za gorąco, fe.
Ten spojrzał na mnie zdziwiony, prawdopodobnie nie spodziewając się takiego obrotu wydarzeń.
- Nie wiem z jakiego powodu mi pomogłeś, dlaczego dałeś mi się pogryźć, ale mimo wszystko dziękuję. - mruknąłem, odwracając od niego wzrok i siadając prosto. Coś po prostu tutaj cholernie mi nie pasowało. Kto o zdrowych zmysłach zaryzykowałby własnym życiem, żeby ocalić kogoś, kto tylko na to zasłużył. Przecież to głupie. Jednak wiedział co zrobić, jakimś sposobem miał pojęcie, że go nie zaatakuję. Owszem, może i polowałem na niego wcześniej, ale czy nie lepiej czasami być dobrym dla innego człowieka i mu po prostu darować? W końcu uratował mi życie, nie ważne jak to wszystko obrzydliwe musiało być.

Stukot kopyt uderzających o utwardzoną ziemię, od dawna rozbrzmiewał mu w uszach. Wcześniej niesamowicie go to drażniło, ale za pomocą silnych ramion oplatających go z tyłu, kompletnie się wyłączył. 
Sam nie wiedział gdzie tak właściwie jechali. Po prostu udało im się niepostrzeżenie zgarnąć jakiegoś konia i na jego grzbiecie wędrować nie wiadomo gdzie. 
- Długo jeszcze? - białowłosy zapytał ciapkowatego ogiera, jakby liczył na to, że mu odpowie. Poklepał go więc tylko po szyi i odwrócił głowę w stronę swojego chłopaka, który w ciszy rozglądał się dookoła. Wykorzystując moment jego nieuwagi, wygiął się do tyłu i złączył ich usta w lekkim pocałunku. Brunet, gdy skupił się już na mniejszym, a ten nagle się odsunął, złapał jego twarz pomiędzy długie palce i znów przyciągnął do siebie. Obaj napawali się obecnością ust jednego na tych drugiego, w delikatnym złączeniu ust, które dla nich znaczyło więcej niż wiele.

Przyglądałem się mu w ciszy, patrząc jak nieumiejętnie obwiązuje nadgarstek czarnym materiałem. Miałem ochotę zlizać dalej cieknącą z rany krew, bo nie lubiłem marnować tego, z czego dalej mogłem skorzystać, ale mogło się to skończyć zbyt tragicznie, gdyż nie do końca potrafiłem panować jeszcze nad swoim instynktem. Do tego, miałem mu dać święty spokój.
Położyłem się po raz kolejny, skupiając swoje spojrzenie na granatowej kopule, spowitej świecącymi lekko gwiazdami. Gdzieniegdzie spod koron drzew można było dostrzec kawałki księżyca, który sam, na swój własny sposób oświetlał niektóre fragmenty ziemi. Westchnąłem pod nosem, nie przejmując się zbytnio panującą ciszą, przerywaną tylko skrzeczeniem ognia i tupotem kopyt konia, który od pewnego czasu grzecznie stał przy jednym z drzew. Jednak te dwa odgłosy, właściwie same w pewnym momencie zaniknęły w ciszy.

- Braciszku, ale opowiedz nam jakąś bajkę. - jęknęła dziewczynka, po raz kolejny ciągnąc swojego najstarszego brata za mały palec u lewej dłoni. Ich różnica wieku, była tak przerażająco duża, że białowłosy czasami miał jej dosyć. Czterolatka uwielbiała się z nim bawić i słuchać jego opowieści, które wyniósł z miasta, kiedy on najzwyczajniej w świecie był już na to za stary. Będąc dwudziesto-trzy latkiem jego ojciec zawalał go coraz większą dozą nauki, prawiąc mu ciche kazania, na temat tego, że obowiązkiem przyszłego króla jest wysokie wykształcenie.
Westchnął po raz kolejny na prośbę swojej siostry i po kolejnych błaganiach w końcu jej uległ. Zamknął grubą księgę, opowiadającą o dziejach Deste i powędrował z dziewczynką do jej pokoju.
- Ale tylko jedna, Asce. Po niej masz iść spać. Dzisiaj i tak wystarczająco przeholowałaś. - mruknął pod nosem, gdy zastanawiał się, co ciekawego działo się w mieście od ostatniego razu.
Blondynka skinęła radośnie głową, wlepiając swoje niebieskie oczy w brata i wskoczyła na swoje łóżko od razu przykrywając się pierzastą kołdrą.
- A Erneff? - zapytała w pewnym momencie, myśląc, że drugi brat dołączy do słuchania dziejów ich mieszkańców.
- Erneff wyrósł już z tych bajek, moja droga. - odpowiedział z czułym uśmiechem, widząc jak ta robi minę zbitego psa.
Ponaglił ją, żeby ułożyła się wygodnie w łóżku i wkrótce po tym rozpoczął swoją opowieść. Właściwie to mówił tylko, jak to pani Makfeyer w końcu uspokoiła się po stracie męża w wielkim pobojowisku, jakie jeszcze nie tak dawno rozpętał ich król, ale również to, jak Robbie, z ich sąsiedztwa, w końcu ustatkował się z dziewczyną, której bał się wyznać swoje uczucia od ośmiu ostatnich lat. Była też opowieść o przyjaciółce Aysala - Rosie, która urodziła dwóch przeuroczych chłopców, gdy ostatni raz ją widział.
Jak się spodziewał, jego siostra zasnęła przed końcem zdawania relacji z życia ich poddanych, dlatego drepcząc na palcach zgasił małą lampkę, która stała na stoliku obok łóżka i wyszedł z pokoju, nie domykając drzwi do końca. Nie spodziewał się jednak widoku własnego ojca, gdy tylko wejdzie do swojej własnej komnaty. Stanął więc jak wryty, na środku pokoju, patrząc przerażony, jak ten przegląda jego notatki.
- Powinieneś już zapomnieć o tej bandzie biedaków, którą przystało nam władać. - powiedział oschłym tonem, gdy tylko wyczuł, że jego syn wpatruje się w niego bezradnie. - Mam powtórzyć akcję sprzed tygodnia? - uniósł jedną brew.
Białowłosy, próbując zachować względny spokój przeszedł przez resztę pokoju i usiadł na swoim łożu, spuszczając wzrok na wypastowaną podłogę.
- Nie, ojcze. Zrozumiałem. - odpowiedział, próbując odpuścić wszczynanie kolejnych awantur.
- Nie powinieneś także zatruwać umysłów swojego rodzeństwa opowieściami stamtąd. - dodał.
Król uniósł się z krzesła przy biurku i nie mówiąc już nic, prócz "Śpij dobrze" po prostu wyszedł. Aysal z jękiem padł na łóżko, mając już dość tego wszystkiego, zważywszy na to, że tego było już za wiele. Ocierając łzy bezradności z policzków, podniósł się gwałtownie i ruszył powoli do drzwi. Rozglądnął się po korytarzu, czy aby na pewno nikogo nie ma, zgarnął swój płaszcz z kapturem i ruszył w stronę wyjścia. Nie widział w tym wszystkim innego rozwiązania, jak poradzenia sobie w ten sposób. Ruszy w las i znajdzie lepsze życie.
Tym właśnie sposobem, przy uniknięciu kilkunastu strażników stał właśnie przed ogromnym lasem, który wydawało się, że wręcz wołał go, by postawił stopę na jego terenie. Pomimo sporego wahania, w końcu przekroczył linię niewielkich drzew, wkraczając do ogromnej, leśnej krainy. Tego co ona skrywała, nie można było w stanie dostrzec od razu, dopiero jak wkroczyło się głębiej, Twoje spojrzenie automatycznie biegło do kolorowych, świecących w ciemności kwiatów, biegających radośnie zwierząt przy rzece, która jak się okazało też tutaj płynęła i świeciła dziwnym, fioletowym blaskiem. Rozejrzał się dookoła z otwartymi ustami, nie dowierzając co tutaj zobaczył, wyłączając się kompletnie na świat zewnętrzny.
Przeszywający ból w ramieniu. Chciał krzyknąć. Głośno. Jednak na jego ustach wylądowała ubrudzona krwią dłoń, skutecznie uniemożliwiająca jakikolwiek ruch warg. Przeniósł przerażone spojrzenie w bok, patrząc na swoje ramie, na którym znajdował się wyraźny znak zębów. Z każdą sekundą ból nasilał się coraz bardziej, jego ciało paliło, jakby ktoś specjalnie wzniecił ogień gdzieś w środku niego. Był tym tak pochłonięty, że nie zwrócił nawet uwagi na mężczyznę, który sprawił mu to całe cierpienie. Cierpienie, które będzie musiał znosić przez całe swoje niekończące się życie.

Dziwne światło, jakby z pochodni mignęło mi w krzakach od strony z której wcześniej przyjechaliśmy. Zerwałem się do równego siadu, nasłuchując jakiegokolwiek odgłosu, którego nie słyszałem do tej pory. Coś zwyczajnie mi tu nie pasowało.
- Coś się stało? - mruknął mój towarzysz zmęczonym głosem, przenosząc wzrok na punkt, w który się wpatrywałem.
- Siedź cicho. - warknąłem na niego szeptem i wstałem na chwiejnych nogach.
Wtem do moich uszu doleciało szczeknięcie psa i odgłos biegnących w naszą stronę nóg. Przekląłem pod nosem, chcąc sięgnąć po swój łuk, nim zorientowałem się, że jego najzwyczajniej w świecie go nie ma. Brunet jakby wiedząc o czym myślę przełknął ślinę i wbił we mnie spojrzenie.
- Będziesz po niego wracał, a teraz schowaj się gdzieś. - burknąłem. Zerknąłem na konia, przywiązanego do drzewa, szukając na nim jakiejkolwiek broni, którą mógłbym w tym momencie użyć. Jednak nic takiego nie było. Wdrapałem się więc na pierwsze lepsze drzewo, wypatrując wyższego z wysokości, tym samym czekając aż grupka upartych ludzi do nas dotrze. Nie trwało to długo, zważywszy na to, że pies idealnie wytropił zapach któregoś z nas i idealnie potrafił wskazać drogę którą jechaliśmy. Niedługo po tym, czteroosobowa grupa mężczyzn stała przy nadal rozpalonym ognisku, rozglądając się dookoła. Wtedy spostrzegłem swoje kochane dziecko w rękach jednego z nich i kołczan strzał u drugiego. Warknąłem pod nosem po raz kolejny. Teraz jeszcze trzeba coś zrobić, żeby to odzyskać, a później wszystkich powybijać.
Przeskoczyłem po kilku gałęziach, w końcu znajdując się obok wyższego chłopaka, zaraz po bezszelestnym zeskoczeniu na ziemię.
- Masz jakiś sposób na odebranie im tego walonego łuku i wystrzelania, żeby badziewie nie robiło więcej problemów? - zapytałem sarkastycznie, wychylając się zza drzewa, sprawdzając czy najbliższe dwa metry wokół na sto procent są czyste.
Pokręcenie głową z jego strony.
Ugh, dobra, sam spróbuję coś wykombinować.
Wtem jak na zawołanie grupka rozdzieliła się na cztery strony i każdy z mężczyzn ruszył w zupełnie inną. Ten trzymający już teraz i łuk i strzały był najbliżej nas.
- Pomożesz mi i zaciągniesz trupy do ogniska, tym samym ocalisz siebie od nadstawiania mi nadgarstka po raz kolejny. - mruknąłem i poprawiłem kaptur na głowie. Nie czekając na odpowiedź, ruszyłem powoli przed siebie tak, by nie wydawać żadnego dźwięku. Wiedziałem dobrze, że przez dłuższy czas nadal będę osłabiony przez ten cały wywar, ale w tym momencie wolałem nie ryzykować życiem naszej dwójki. Właściwie to tylko Moccobiego, za bezmyślne pomaganie mi.
Skradanie się pomiędzy drzewami nie bardzo mi odpowiadało, ale zwyczajnie nie miałem siły na włażenie po drzewach. Tak też przecież mogłem ich pozaskakiwać. W pewnym momencie miałem już dosyć stania prosto, ale dzięki mojemu dziennemu szczęściu znalazłem się obok rudego mężczyzny, który stał do mnie tyłem.
Jeden skok, nieumiejętne wbicie zębów w kark i wysączenie krwi w akompaniamencie głośnego krzyku. No cóż, teraz mam chociaż broń i jak się zlecą, to łatwiej będzie powybijać.
Kolejny odgłos biegu. Trzy osoby. Głuche krzyki.
Leniwie nachyliłem się nad ludzkim skwarkiem, wyrwałem mu z dłoni łuk i zdjąłem kołczan z pleców, zawieszając go sobie.
Wyjęcie strzały. Ustawienie jej na cięciwie. Swobodne puszczenie, gdy przed moimi oczami pojawiło się pierwsze ciało. Prosto pomiędzy oczy. Dwójka pozostałych mężczyzn zatrzymała się gwałtownie obok kolejnego martwego ciała i spojrzała na nie z przerażeniem. Uśmiechnąłem się na ten swój własny sposób i podszedłem do nich bliżej.
- Na co wam to wszystko było? Tak czy siak skończycie jak ta dwójka. - ciche mruknięcie z mojej strony. Kolejna strzała, tym razem w bok czaszki. Jak tak dalej pójdzie, to to targanie ciał wcale nie będzie potrzebne.
Ostatni żywy zacisnął mocno wargę, patrząc na mnie gniewnie, gdy wyciągałem jeszcze jedną strzałę. Widać było, że już się poddał.
Strzał w serce.
Opuściłem ręce wzdłuż ciała, zerkając za siebie na stojącego przy pierwszym ciele bruneta.
- Musiałeś to zrobić? - tym razem to on warknął sarkastycznie.

Odgłos upadającego ciała, tuż pod jego nogami, krew powoli rozlewała się po wcześniej zielonej trawie. Przełknął ślinę usatysfakcjonowany i spojrzał z radością na zdegustowanego chłopaka, opierającego się o drzewo. 
Nie powinien go zabierać ze sobą, przecież oczywistym było, że jeśli od razu nie ucieknie, to będzie patrzył na niego w zupełnie innym świetle. To chyba bolało w tym momencie najbardziej. Chciał mu pokazać co tak naprawdę w życiu robi, a tym samym jest możliwość, że zraził go do swojej osoby. Zagryzł więc wargę i podszedł do chłopaka powoli.
- Sivik, ja... Jeżeli w jakikolwiek sposób Cię to odrzuca... - zaczął, nie mogąc spleść żadnego sensownego zdania.
- Musiałeś to zrobić? - zapytał tylko niebieskooki, wlepiając w niższego swoje spojrzenie.

Przełknął ślinę, kiedy wszystko tak nagle do mnie przyszło. Przecież to nie mógł być on, prawda? Obiecałem mu przecież, że nigdy go nie skrzywdzę, a tymczasem byłem w stanie na niego polować, prawie, by go zabijając, gdyby nie te jego duchy. Spuściłem rozbiegane spojrzenie na ziemię, nie potrafiąc w żaden sposób poskładać myśli.
- Sivik. - mruknąłem pod nosem drżącym głosem. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Przecież gdybym wiedział, że to Ty...

< Koniec anonimowości Ha Ha! >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz