wtorek, 18 lipca 2017

Od Sivika do Rilliane

 Zdjąłem kaptur i rozglądnąłem się po okolicy. Nie miałem absolutnie pojęcia jakim cudem nagle wylądowałem w samej stolicy. Nigdy nie przepadałem za tym miejscem. Wszechobecny przepych, hałas, tłok, chaos. Ilość ludzi, stworzeń magicznych. Wszędzie żebracy, pijacy i kobiety do towarzystwa. Broni nie wyjmiesz, a o kradzież tu łatwiej niż o napatoczenie się na Utopce będąc na Moczarach. Dobrze jest więc trzymać sakiewkę w butach, o ile masz buty, a nie biegasz po lasach na bosaka, jak ja w tym momencie. Nawet nie przyszło mi założyć onucy, więc dalej kaleczyłem stwardniałą już od blizn podeszwę. Ból już dawno zniknął, nie było po nim śladu, jakbym nie posiadał nerwów w tamtej części ciała. Mimo to dalej potrafiłem tak ostrożnie i delikatnie stąpać, uważając na czyhające w wysokich trawach niebezpieczeństwa. Schlebiasz sobie Siviku, nigdy taki nie byłeś, czyżby przyszedł do ciebie kryzys wymagający podbudowania twojego ego? Prawdopodobnie tak.
 Majacząca w oddali istota na koniu. Bądź centaur. Nie był pewien. Nie ufał swoim oczom, odkąd zmarli go mamili. Zawsze się szczypał, dopytywał innych, czy dostrzegają to samo i nawet gdy mówili, że tak, że to prawda, on im nie ufał. Nie ufał nikomu, nawet sobie samemu. On sam mógł być już kimś innym.
 Przetarłem zmęczoną twarz, rozejrzałem się, skanując wzrokiem otaczających mnie ludzi. Elfy, Niziołki, Krasnoludy. Różne warstwy społeczne, jedni spoglądali z wyższością na innych. Szczególnie Elfy. Zarozumiałe istoty, nigdy nie zrozumiem jak można aż tak idealizować swoją rasę przy innych. Jak można tak gardzić kimkolwiek, jak oni czynią to wobec Krasnoludów.
 - Uważaj, idioto! - charknięcie i mocne pociągnięcie w bok. Upadłem na twardą, brukową kostkę, a w miejscu, gdziem przed chwilą spoczywał, po chwili rozbrzmiał tętent kopyt poważnych rozmiarów konia. Sapnąłem cicho, wyobrażając już sobie moją pokiereszowaną osobę, która dopiero co napotkała smak stalowych podków. Mój wzrok powędrował do góry, by natrafić na masywnego męża, który właśnie założył ręce na piersi, spoglądając na mnie jak na skończonego debila. Zerwałem się na równe nogi, wspomagając silnymi ramionami i otrzepując rybaczki stanąłem twarzą w twarz z wybawcą. Posiadaczem groźnej twarzy, lecz ciepłych, radosnych, a do tego pełnych troski oczu. Skinąłem szybko głową, dziękując przy tym z całego serca. Odwzajemnił się tym samym, po czym odwrócił do kupca, z którym na nowo nawiązał konwersację. Pozostało mi ruszyć dalej, błagając przy tym los o łaskę, gdyż nie chciałem skończyć ograbiony, albo, co gorsza, martwy.
 Sapnięcie. Obojętny wzrok mieszczanina. Chociaż nie, bliżej było mu do zarozumiałego szlachcica. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że jest zadurzonym w sobie Elfem bez krzty empatii. Czy już wspominałem, jak bardzo gardzę tymi istotami? Oczywiście, że są wyjątki od reguły, ale zdarzają się bardzo rzadko, więc tak, czy siak, wrzucę wszystko do jednego wora. Jedyne co zrobił, to zagarnął kosmyk złotych włosów za szpiczaste ucho [na sto procent Elf] i wyminął panienkę, która zebrała wszystkie swoje siły, by oprzeć się o konia. Konia, który prawie mnie rozjechał. Zmarszczyłem brwi, widząc tę zniewagę i wpychając dłonie do kieszeni materiałowych spodki, skierowałem się ku rudowłosej dziewczynie. Uginała zranioną nogę. Mocno zranioną, bo krwawiła zdecydowanie zbyt obficie. Jakby nie trafiła na gałąź, czy kamień. Jakby ktoś specjalnie przeciął jej członek, by osłabić to dziecię.
 - Pamiętaj, synu. Nie ważne czy to inny Moccobi, czy człek, czy byt wyższy. Okazuj wszystkim ten sam szacunek, to samo zrozumienie, to samo uczucie, bo każdy to twój bliźni, w którym możliwie kiedyś będziesz szukał oparcia. Karma istnieje, tak samo jak duchy. Pomagaj, a będzie ci to wynagrodzone.
 Słowa zabrzmiały w mej głowie na tyle głośno, by na chwilę, a może dwie, wytrąciły mnie z równowagi. Głos ojca był wyraźny, jakby nie znajdował się tysiące kilometrów ode mnie, a na wyciągnięcie mojego długiego ramienia. Przetarłem palcami skronie, a gdy szum ucichł całkowicie, skierowałem się ku zranionej istocie.
 - Cóż za bezduszne stworzenia stąpają po tej ziemi, nie pomóc innemu osobnikowi w potrzebie. Okrucieństwo. - mruknąłem, ściągając na siebie jej uwagę. Obleciała mnie wzrokiem. Od długich włosów, przez lnianą koszulę, po gołe, zakrwawione i brudne stopy. - Któż tak panienkę skrzywdził? Wygląda poważnie. - stwierdziłem przypatrując się ranie.
 - Czy wiesz, gdzie znajdę Gospodę pod Złotą Gęsią? - Spytała się, całkowicie ignorując moją poprzednią kwestię. Jakbym nie mówił, tylko przyglądał jej się od jakiegoś czasu bez słowa. Jakbym nie przywiązywał wagi do jej stanu zdrowotnego, a był jedynie zwykłym przechodniem, który potraktuje ją jak tamten blondyn.
 - Jesteś pewna, że chcesz iść do gospody? Wolałbym wskazać ci drogę do najbliższego medyka, albo przynajmniej znachora. - założyłem ręce na piersi, spoglądając to na drobną dziewczynę, to na jej wierzchowca. Stał spokojnie, dbając o to, by kobieta znajdowała się w pionie i utrzymywała równowagę.
 - Gdzie znajdę Gospodę pod Złotą Gęsią? - powtórzyła, tym razem bardziej wymagającym odpowiedzi tonem. Jakby nie znosiła sprzeciwu, a myśl o czyjejś opiece ją obrzydzała. Zmarszczyłem brwi. Chciałem być kulturalny i pomóc. Widocznie rasa damy w opresji już wyginęła, a ranne istoty wyrzekają się wsparcia jak kukułki swojego potomstwa. Westchnąłem cicho i spojrzałem ponownie na ranę. Krew powoli ciemniała, ale plama się powiększała, jakby jucha nie chciała zakrzepnąć, tworząc przy tym wielkiego strupa. Rozcięcie musiało być duże, czekające na szwy założone przez porządnego, doświadczonego w swym zawodzie lekarza.
 - Ale...
 - Nie potrzebuję pańskiej pomocy, gdzie jest ta gospoda. - wycedziła przez zęby. Przez głowę przeleciała mi myśl, że ta dziewka jest twardym orzechem do zgryzienia, a uparta jak ostatni muł. Przewróciłem chłodnymi oczami, czując już znudzenie i poddenerwowanie tą sytuacją. Nie zapowiadało się na to, by któreś z nas odpuściło, więc zostało nam trwać w tej karuzeli przekonywań i zaprzeczeń. Podparłem biodra dłońmi i spojrzałem na nią z wyraźną wyższością. Nie trudno o to było, bo dzieliła nas ponad głowa.
 - Dobrze, zaprowadzę cię do niej o ile pozwolisz mi to zobaczyć i w razie czego, opatrzyć. - przystałem na jej prośby, nie odpuszczając jednak swoich. Chciałem mieć wewnętrzną pewność, że zrobiłem dobrze i że dziewczyna nie wykrwawiła się w pokoju motelu. Nie dla niej, nie dla nikogo. Dla samego siebie. Dla własnego poczucia, że moja moralność wcale nie jest tak beznadziejnie podeptana oraz, że mam jakieś priorytety, jak życie drugiej istoty. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym ją tak zostawił, jak tamten pieprzony blondasek. - Proszę... - starałem się wyrazić jak najwięcej skruchy, współczucia i bólu, co prawdopodobnie nie wyszło tak, jak chciałem, ale mniejsza o to. Liczą się chęci, prawda?

< GodDamnIt co to ma być. Bardzo przepraszam za ten bełkot bez ładu i składu, no ale musiałam piękności odpisać >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz