środa, 19 lipca 2017

Od Sivika do Aysala

 Spoglądałem z istnym smutkiem na padające po kolei ciała. W groty, które z impetem wbijały się w ich czaszki i torsy, uprzednio błyszcząc w świetle księżyca, odbijając każdy możliwy strumień srebrnego blasku. Dźwięk przebijanej skóry, czaszki, organów był obrzydliwy, podobnie jak głuche krzyki, które wydzierały się z ciał ostatkami sił. Zmarszczyłem brwi. Już dawno nie przyszło mi oglądać morderstw na ludziach, a te w wykonaniu Aysala zawsze były harmonijne, wręcz perfekcyjne. Mimo to, odrzucały mnie. Tak okrutnie mnie odrzucały, że dawniej nie byłem w stanie spojrzeć mu w oczy. Te chłodne, bezlitosne oczy zabójcy. Momentami bałem się, że zrobi o krok za daleko, że kolejną ofiarą będę ja, mimo, że nigdy to się nie zdarzyło. Westchnąłem cicho, widząc i słysząc powstające z ich ciał duchy. Łkające, wrzeszczące głośno, rozrywające bębenki uszu. Ściągnąłem brwi, próbując odpędzić je od siebie. Nie chciałem mieć do czynienia z kolejnymi czterema, już i tak zbyt wiele uczepiło się mojej dupy. Obserwowałem zmarnowane dusze, które nie wiedziały co tak właściwie się dzieje. Nie wierzono w życie po śmierci, sam nie wiem czemu. Moccobi były przecież doskonałym przykładem tego, że oów bycie po egzystencji jednak istniało. Podniosłem wzrok z ciał. Jeszcze ciepła, ba, wręcz gorąca krew wypływała z czoła, z nosa, ust, piersi. Wylatywała z rytm pulsu, który z czasem słabł, by ostatecznie całkowicie zaniknąć, wraz z ich żywotem. Czasem, gdy nie chciałem wiedzieć, że to krew, wpajałem sobie, że przychodzi mi obserwować wytrawne, czerwone wino. Wolałem wyobrażać sobie, że Aysal spożywa je, jak każdy szlachcic... że nie żywi się gorącą jeszcze juchą... Robił to dla pożywienia, doskonale o tym wiedziałem, mimo wszystko trudno było mi to zaakceptować. Cóż z tego, że sam zjadałem mięso. Picie osocza było... było po prostu bestialskie, nie ważne jak bardzo mówiłem sobie, że to normalne, bo przecież jest wampirem. Inną rasą. Innym bytem mającym własne potrzeby. Ja spijam herbatę, zabijając zioła, on farbę, zabijając ludzi.
 Rozjuszone, szczęśliwe ze swojego czynu oczy zawisły na mojej osobie. Ponownie westchnąłem, odpowiadając zawiedzionym spojrzeniem. Nie był pełen obrzydzenia jak za pierwszym razem, gdy przyszło mi to zobaczyć. Był spokojny, pełen akceptacji dla jego inności. Mimo to usta powiedziały co innego. Coś, czego potem bardzo, ale to bardzo żałowałem, bo ostatecznie mnie zdradziło. Zdradziło fakt, że ja, to ja, istota, z którą przyszło mu się spotykać te kilkadziesiąt lat temu. Czułem rosnącą gulę w gardle, powiększającą się z każdą sekundą. Jego mina rzedła, z pełnej pewności siebie przechodziła do niemałego przerażenia i zdziwienia, co z kolei wryło mnie w glebę. Nie sądziłem, że przyjdzie mi jeszcze kiedyś obserwować jego reakcję na taką sytuację. Że kiedykolwiek jeszcze będę go w ogóle obserwować. Nawet przy tym przeklętym polowaniu, którego szczerze nienawidziłem. Nie spodziewałem się nawet tego, że go spotkam, no chyba, że w marzeniach sennych, w których z kolei jego portret zaczynał mi się zacierać. Jakbym nie widział go od stuleci. Tymczasem, proszę bardzo. Stoi teraz kilka metrów ode mnie, powoli rozumiejąc co się dzieje, jak się dzieje, z kim się dzieje. Wrócił do rzeczywistości. Jego oczy zabłyszczały, jakby ze strachu, po czym jego głowa opadła bezwładnie, by wbić spojrzenie w glebę. Glebę pokrytą trawą i krwią.
 - Sivik... - Wyszeptał. Jego głos drżał, wróć, nie tyle co drżał, a wręcz się załamywał. Wstrząs przepłynął przez jego ciało. Nie lubiłem, gdy wpadał w ten stan. Gdy tracił pewność siebie i zdawał się być tak okrutnie zagubiony, we właściwie wszystkim. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Przecież gdybym wiedział, że to Ty... - Widziałem jak zaciska mocniej dłoń na łuku. Jak ciężko oddycha. jak trudno mu uwierzyć w to, co właśnie się dzieje. Jakie scenariusze odgrywały się w jego głowie? O czym wtedy myślał? Czy przemknęła mu świadomość, że prawie mnie zamordował dla zaspokojenia głodu? A może zaczął wspominać nasze wspólne przeżycia? Chwile pełne szczęścia, jak i te dramatyczne, przyzywające moje gorzkie łzy. Może wcale się nie zastanawiał, po prostu patrzył się to na mnie, to na glebę, doczekując się odpowiedzi, której koniec końców nie otrzymał. Nie byłem w stanie się wysłowić, wymyślić czegokolwiek, co by go w tej chwili zadowoliło. Byłem beznadziejny w tej kwestii. Tak mało oryginalny, tak mało impulsywny, kreatywny.
 - Jedz spokojnie, idę się przejść. - mruknąłem tylko i odwróciłem się do niego plecami. Sapnął, a może raczej warknął. Nienawidził, gdy uciekałem.
 Ale ja nie umiałem inaczej.

 - Nie mów mi, że teraz mnie tak zostawisz. - wrzasnął za nim. Czuł jak wściekły był, jak kipiał, jak miał serdecznie dosyć zachowania młodszego. Wiedział, że białowłosy miał ochotę go w tym momencie ukatrupić, zabić, wyssać do ostatniej kropli, następnie wskrzesić i znowu zabić. Nie wiedział, czy jest to możliwe, ale pewien był, że tego właśnie chce. Rozszarpać go na drobne kawałeczki bo zostawił go w tej niekomfortowej sytuacji, która pozostawiała wiele do życzenia. Można wręcz powiedzieć, że wyrzucił go na bardzo cienki lód i opuścił bez słowa. Chciał jakoś go przeprosić, zareagować, wytłumaczyć, lecz strach kłębił mu się w żyłach i nie wytrzeźwiał jeszcze z adrenaliny, która odbierała możliwość racjonalnego myślenia. Po prostu odszedł bez słowa, zaciskając palce na swoich przeciwnych ramionach. Sam nie wiedział co się stało i dlaczego tak się stało. Stchórzył jak najgorsza fretka. Uciekł z podkulonym ogonem. Wyszedł z uroczej, leśnej chatki, która była jedynym przytulnym i ciepłym miejscem pośród srogiej, cholernie chłodnej zimy. Była ostoją pośród śnieżnych zasp i burz, które szalały, huczały, bębniły w drewniane ściany i słabe okiennice. Ich "wczasy" na okres mrozu wydawały się do tego momentu, gdzie ich romantyczna atmosfera skończyła się fiaskiem. Robili to już kilka razy, na polach, w mieszkaniach, czy nawet jeziorze, ale teraz coś nieubłaganie odciągało go od miłosnego aktu. Jakieś omeny, duchy wrzeszczące o zaprzestanie karygodnych czynów. Ich głosy ciągle brzmiały w jego głowie. Brzęczały i skrzypiały, jakby nienaoliwione zawiasy. 
 Nawet nie zwrócił uwagę na zimno i fakt, że stał właśnie w zaspie, będąc ubrany jedynie w bieliznę. Jego stopy zatapiały się w białym puchu, śnieżynki uderzały w jego twarz, wpadały do oczu. Wiatr smagał nagą, czystą jeszcze od atramentu, klatkę piersiową, oraz o wiele krótsze niż teraz włosy. Zaciskał kurczowo palce na skórze, sapał gorącym oddechem w mroźne powietrze. Drżał i to cholernie mocno. Para buchała spomiędzy warg, nos napełniał się flegmą. 
 - Sivik...? Sivik, do kurwy nędzy co Ty robisz?! Wracaj tu, natychmiast! - Usłyszał nagle głos kochanka. Odwrócił się, by zobaczyć go opatulonego w gruby, brunatny koc. Tylko on wyróżniał go z tłumu latających płatków śniegu. Aysal był bowiem biały. Idealnie wpasowywał się w zimowy krajobraz, nawet jego błękitne oczy. Czasem Sivik określał go w głowie mieniem Księcia Lodu, bo cholernie go przypominał. Brakowało tylko diademu z długich sopli, który spocząłby na jego długich, platynowych włosach. Wyglądał pięknie, nawet gdy się martwił i był smutny. 
 Starszy jednym, silnym ruchem wciągnął Moccobiego do środka, zamknął drzwi i ukrył go pod materiałem, przytulając się przy okazji do zmarzniętej już piersi, która ciężko dychała. Pewnie chciał załkać w jego tors, ale nie mógł. Bolało to obu, świadomość, że Aysal nigdy nie będzie już w stanie robić tych ludzkich rzeczy. Nigdy nie zapłacze, nie zaśnie... Sivik chciał, by mógł zasnąć. Skryłby go wtedy w swoich ramionach i obserwował jego spokojną twarz. Odgarniał białe kosmyki za ucho, całował bez świadomości tego drugiego. Zachwycałby się nim. Oczywiście dalej mógł to robić, ale wydawało mu się to bardzo mało romantyczne i efektowne. Chciał po prostu zobaczyć go w stanie spoczynku, gdzie nic nie zakłóca jego duchowego spokoju. Zamiast tego wydawało się, że to właśnie Sivik śpi i płacze za obu, bo mimo wszystko żałośnie łkać w poduszkę mu się zdarzało. Ba! Potrzebował tego jak nikt inny, wiedział bowiem, jak słaby jest, a dodatkowo nocne zjawy, oraz zmory męczące go za dnia dodatkowo wysysały z niego energię. Tą fizyczną, jak i mentalną. 
 - Oszalałeś? To było niebezpieczne, idioto... jak mogłeś być aż tak nieodpowiedzialny. - szeptał Aysal i rozpoczął pocieranie dłońmi ramion wyższego. Przenosił dłonie na tors, plecy, czy nawet szyję. Wytwarzał tarcie, a co za tym idzie energię, która dawała ciepło. Chyba tak to działało. Nie mógł ogrzać go własnym organizmem, więc robił to za każdym razem, gdy młodszemu przyszło zmarznąć. Jego obraza i oburzenie odeszły tak szybko, jak się pojawiły, a zastąpiła je troska i chęć opieki nad wyższym, ale czasem zdającym się o wiele delikatniejszym, chłopakiem. Tymczasem w głowie Szamana krążyło tylko jedno słowo. Śnieżynka. Słowo, które tak idealnie oddawało każdy cal jego kochanka. Był chłodny, mały i uroczy. Gdy było go za dużo przynosił utrapienie i często ból, ale jeśli pojawiał się co jakiś czas, był czymś perfekcyjnym, wartym uwagi. Do tego wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, jak każdy płatek śniegu. No i przede wszystkim - wyglądał jak on. 
 - Mój mały, Lumipallo. - wyszeptał nisko brunet, wpatrując się z czułością w jego oczy. Białowłosy ściągnął brwi i na chwilę zaprzestał wszelkich czynności. 
 - Co? Zaczynasz bredzić od tego chłodu... - burknął.
 - Śnieżynka... Lumipallo, t-to... to Śnieżynka. Jesteś moją drobną Śnieżynką, dobrze? - Uśmiechnął się krzywo. Nigdy nie był romantyczny. Jego beznadziejność w tej kwestii była wręcz oszałamiająca i zapierająca dech w piersiach, bo nigdy nie umiał rzucić jakimś porywającym tekstem. Zamiast tego sklejał niezgrabnie słowa, no i wychodziło... wychodziło nawet uroczo. Wyraz twarzy Wampira za chwilę złagodniał, a on sam uśmiechnął się delikatnie, widząc niezdarnego partnera. 
 - Dobrze, ale wolałbym, żebyś skrócił to do zwykłego Lumi, zgadzasz się?
 - Zgadzam się, Lumi. - wyszeptał z radością i zaciągnął go do mocnego objęcia, z którego długo nie mógł się wyplątać. Gigant był czasem gorszy niż dziecko, do tego silniejszy, co czyniło sprawę jeszcze trudniejszą. 

 Dalej spokojnie kierowałem się naprzód, mimo krzyków starszego, który z jednej strony chciał za mną iść, z drugiej natomiast nie miał zamiaru zostawiać swojego obiadu samego sobie. Wrzeszczał na mnie, gorzej niż kiedyś, jeszcze bardziej podirytowany moim dziecinnym zachowaniem i kolejną ucieczką. W moim życiu było ich zdecydowanie zbyt wiele, do tego w najbardziej nieodpowiednich momentach. On nie lubił, gdy odchodziłem bez słowa, ja nienawidziłem, gdy krzyczał jak nienormalny, Szczególnie, gdy wrzeszczał na mnie. Mimo tego ile siły w to wkładał, zawsze brzmiał tak bezradnie, jakby nie zostawało mu nic innego, jak rozdarcie gardła i naprężenia strun głosowych. Ostatecznie zamilkł, na co odetchnąłem z ulgą. Został przy posiłku, jednocześnie dając mi spokój i czas na przemyślenie tego wszystkiego. Całej tej beznadziejnej sytuacji, przy której mogłem tylko rozłożyć ręce i czekać na dalszy bieg wydarzeń. Prawdopodobnie obaj czuliśmy się tak samo źle, wolałem więc dać nam obu więcej przestrzeni w tym momencie.
 Niesamowite, poznał mnie po jednej kwestii, powiedzianej kiedyś, dawno temu, jednym zdaniu, które uleciało w eter i szybuje gdzieś tam, pomiędzy resztą naszych zapomnianych konwersacji na tematy ważne i ważniejsze, albo te nie mające żadnego znaczenia, jak na przykład kogo ostatnio przyłapano na zdradzie w sadzie. Utknęło to gdzieś w linijce między nocnymi rozmowami o gwiazdach i naszych historiach, kiedy to nie byłem w stanie zasnąć, a kłótnią o to, kiedy się poznaliśmy.
 Było już okrutnie ciemno. Jedyną rzeczą, jaka była w stanie naprowadzić mnie z powrotem, był blask ogniska, które tliło się gdzieś za tymi wszystkimi drzewami i chaszczami. Może przez to udało mi się wdepnąć prawie całą stopą w zimną wodę, która wypełniała jezioro, nad którym jakimś cudem właśnie się znalazłem. Mogłem jednak rzec, że szczęście mi sprzyjało, bowiem zamoczyłem tylko stopę, a nie wszystko, łącznie z twarzą, jak to wielokrotnie mi się zdarzało. Zbyt często chodziłem z głową w chmurach i widać jak to się kończyło.
 Kiedyś, kiedy byłem jeszcze odważniejszy, młodszy i co najważniejsze - przystojniejszy, zdarzało mi się w takie noce jak ta, pływać nago w jeziorze, takim jak to. Obawiam się jednak, że nie byłbym w stanie tego zrobić tego wieczora, czy kiedykolwiek później. Straciłem tę pewność siebie, która pozwalała mi na rzucenie się w morską toń podczas sztormu. Teraz byłem w stanie tylko przykucnąć na brzegu i obserwować pełnię księżyca, odbijającą się w falującej powierzchni. Srebrny spodek zawsze był niezwykle uspokajającą rzeczą. Magicznie wpływał na naszą psychikę, przyciągał przypływy, ale jednocześnie odbierał nam możliwość spokojnego spania. Nie wiem czemu, sprawiał, że było jaśniej? Czy może na serio posiadał jakieś mityczne i mistyczne zdolności. Przybywało też wtedy dusz, może był to znak, że mamy nad nimi czuwać, a nie spać jak ten ostatni leń? Oddać im cześć, bądź coś w ten deseń.
 Westchnąłem cicho. Noc była cicha i ciepła. Niezwykle przyjemna, nie licząc zapachu krwi, który jeszcze nie uleciał z moich nozdrzy. Nienawidziłem go i to szczerze. Wzbudzał u mnie odruch wymiotny, obrzydzał. Błagałem, by odór w końcu wywietrzał. Była to jedna z większych wad Aysala, bowiem potem śmierdział tą cieczą przez dobre kilka godzin, jednakże nigdy mu tego nie wytykałem i nawet wytrzymywałem jego pocałunki, którymi momentami obdarowywał mnie na tyle często, że miałem ochotę zrzygać się na jego buty. Dosłownie. Teraz starałem się skupić na liliach wodnych, wysokich trzcinach wokół zbiornika i wodzie. Wszystko to składało się w spójną, harmonijną mieszankę zapachów, będącą w stanie chociaż na chwilę wybić mi z głowy charakterystyczną woń świeżej juchy. Oczyszczona atmosfera uwolniła zszargany nerwami umysł, a oddalone huczenie sowy i strzykanie palonego drwa wprowadziły luz, którego tak bardzo teraz potrzebowałem. Zagarnąłem źdźbła trawy między palce, przeciągnąłem nimi. Czułem jak przecinają mi skórę, ale nie było to uciążliwe. W porównaniu do kłów Wampira w szyi, była to rzecz nad wyraz przyjemna i spokojna. Pod opuszki natknął mi się otoczak. Płaski, gładki. Perfekcyjny do puszczania kaczek. Zajęcia, które w swoim czasie było moją ulubioną czynnością. Umiałem godzinami siedzieć nad wodą szukając odpowiednich kamieni, by po chwili cisnąć nimi w powierzchnię i liczyć ile razy tym razem się odbiły. Pamiętam jak bardzo się cieszyłem, gdy dobiłem siódemki i jak bardzo przeklinałem się w myślach, gdy kamień od razu tonął, pozostawiając tylko rozchodzące się pierścienie. Było to swego rodzaju upokorzenie, nie mogę zaprzeczyć. Wyprostowałem się, naprężyłem i rzuciłem skałą. Piękne trzy, gładkie odbicia. Jaka była moja radość, gdy mimo upływu lat, znalazłem w tym zajęciu tę samą zabawę, co kiedyś. Czułem się, jakbym cofnął się w czasie do tych jakże szczęśliwych nocy, które spędzałem z podchmieloną grupką znajomych. Duża część z nich ma już swoje lata, bo powiedzmy sobie szczerze - lubowałem się w towarzystwie zwykłych ludzi. Co prawda można było z nimi spędzić o wiele mniej chwil, ale byli dogodnym towarzystwem, przy którym dobrze się bawiłem. Prawie tak dobrze, jak przy przebojowych Krasnoludach, które gotowe są podbić świat, oczywiście po spożyciu kilkuprocentowego napoju w ilościach przerażających.

 - I on wtedy do mnie takie "Kurwa stary co Ry tak właściwie odpierdalasz", a ja taki nabity w trupa odpowiadam mu... nie pamiętam co... hk... ale wiem, że było dobre. - Nolias wybuchnął gromkim śmiechem, podobnie po chwili poczyniła cała kompania. Głośny ryk w środku lasu przerywany czknięciami i beknięciami. W tym co mówili nie było tak właściwie nic śmiesznego, mimo to wszyscy rżeli jak dorodne ogiery. Byli już w stanie, który niektórymi pomiatał po parkiecie. Nie pamiętali ile bimbru, wina i piwska już wychlali, wiedzieli jedynie, że zabawa była przednia, a dzień następny pełen będzie wymiocin, bólu głowy i gorzkiego płaczu przerywanymi słowami "Czym się strułeś, tym się lecz". Jednak tym się nie przejmowali, jak to się mówi, żyj chwilą, a ta chwila była bardzo przyjemna i pragnęli, by trwała w nieskończoność. Śmiejący się wniebogłosy Sivik opadł w ramiona siedzącego obok Zevrana, czyli Elfa, będącego jednocześnie dobrym przyjacielem Moccobiego i prawdopodobnie jedynym wyjątkiem od reguły "Elfy są złe". Stwierdził, że lubi zapach rudowłosego, od którego zazwyczaj biła woń cynamonu. Przypominał mu zimowe wieczory, które spędzał w ciepłym domu. 
 Cóż, tego wieczoru wszyscy bawili się przednio, nie licząc Aysala, który siedział na pobliskim drzewie i oglądał wszystko z pewnej odległości. Zachowanie Sivika nieszczególnie mu się spodobało. Komu podobałby się widok swojego partnera, który przywala się do swojego przyjaciela? No właśnie.
 Dlatego nikt się nie dziwił, gdy dnia następnego nawrzeszczał na wyższego od siebie chłopaka i strzelił mu porządnego liścia. Za nieodpowiedzialność i za swego rodzaju zdradę. Po prostu buchał zazdrością. Odszedł od Sivika, a towarzyszyły mu przy tym gromkie śmiechy i oklaski dziabniętych jeszcze towarzyszy. 
 Był to początek końca. 

 Kolejny pocisk w formie kamienia odbił się od powierzchni, pozostawiając po sobie tylko plusk i rozchodzące się okręgi. Robiłem to od dobrych kilku minut, czując się jakby wszystkie smutki nagle zniknęły, podobnie jak zmartwienia. Kto by pomyślał, że w zwykłych kaczkach można odnaleźć taką frajdę i spokój ducha. Prawdopodobnie nikt. Nagle w wodę poleciały dwa kamienie, mimo, że wyrzuciłem tylko jeden. Spojrzałem w bok, by dostrzec Aysala. Wpatrywał się w taflę, a jego oczy jak zawsze świeciły czystym znudzeniem.
 - Nie rozumiem co takiego w tym widzisz. - powiedział nagle, odwracając się przy tym do mnie. Wzruszyłem ramionami, by po chwili podeprzeć biodra dłońmi. Białowłosy dokładnie obserwował moją twarz. Jego ślepia mieniły się błękitem w trakcie nocy, co upodabniało go bardziej do Wilkołaka. Do tego wspaniale widział, więc mógł spokojnie mnie oglądać, gdy ja zazwyczaj widziałem jedynie czarne gówno. Tym razem jednak noc była jasna i mogłem napawać wzrok, tym pięknym widokiem. Po chwili jednak na nowo spojrzał na jezioro, pozostawiając mi do dyspozycji jedynie jego profil, na co bąknąłem pod nosem. Czułem od niego bijący niepokój i smutek. Razem z nim przybył również zapach wanilii pomieszanej z juchą, którego dopiero co się wyzbyłem. Tak właściwie nie miało to już większego znaczenia, ważne było tylko to, że stał teraz obok mnie, tak samo jak te dzieści lat temu. - Dlaczego nic nie powiedziałeś? Skrzywdziłem Cię, prawie za...
 - Przestań, proszę. - przerwałem mu, gdy już miał wypowiedzieć to słowo. Nie chciałem go słyszeć. - Nic nie mówiłem, bo... uznałem, że tak będzie lepiej, no i stchórzyłem, jeśli mam być szczery. - kolejny raz użyłem mojego ulubionego ostatnimi czasy stwierdzenia. Strzeliłem palcami, by po chwili wraz z nim wbić wzrok w spokojną taflę jeziora. Uśmiechałem się delikatnie, aczkolwiek smutno, sam nie wiem czemu. Powinienem być raczej radosny, że mam go znowu przy sobie, że znowu widzę jego twarz. - No i niestety strzeliłem gafę... miałem nadzieję...
 - Że tak po prostu się rozejdziemy i znowu zapomnimy...? - Na te słowa skinąłem głową.
 - Przepraszam... - mruknąłem, sam nie będąc pewien, czy to dobrze dobrane zdanie do sytuacji.

< I'M DUN >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz