środa, 12 lipca 2017

Od Sivika

- Pod srebrnym kotłem... - zamruczałem nisko zerkając na napis głoszący nazwę karczmy, pod którą aktualnie się znajdowałem. Nowo wybudowane miejsce, pachnie jeszcze świeżością, a nie piwskiem i popsutym mięsem. Cudownie. Poprawiłem bawełnianą koszulkę i żwawym krokiem ruszyłem do środka. Drzwi nie skrzypiały, zawiasy były jeszcze całe. Drewniane panele ułożone równo, stoły bez wydłubanych inicjałów i obleśnych słów, a także rysunków przedstawiających ludzkie genitalia. Jeszcze nie babrały się tutaj upite do skraju możliwości Krasnoludy i ludzie, a Niziołki nie chowały się pod stołami w obawie przed przemocą orków, którzy jak paniska okupowali zawsze największe stoliki po kątach. Zamiast tych wszystkich ohydnych stworów, potworów i monstrów, które zazwyczaj szwendały się uwalone w trzy dupy, zastałem jedynie czyszczącego drewniane kufle karczmarza i uroczą, rudowłosą dziewczynę siedzącą przy barku. Uśmiechnąłem się, mimo, że dostrzegłem jeszcze kątem oka nawalonego, jak kowal na emeryturze, Goblina, który dopijał trzeci kufel mocnego alkoholu. Wzdrygnąłem się nieco, ale obrzydzenie minęło wraz z posadzeniem się przy barku, obok atrakcyjnej dziewczyny. Wyglądała na około trzydzieści lat, jednak równie dobrze mogła być wiedźmą z trzystuletnim doświadczeniem życiowym. - Szklankę wody, poproszę. - rzekłem do mężczyzny, po czym obdarowałem dziewczynę delikatnym uśmieszkiem. Odpowiedziała tym samym.
- Wodę? To karczma, nie restauracja u Vandera. - Zaśmiał się niskim, chrypliwym głosem, mrużąc przy tym świńskie oczka. Burknąłem cicho.
- Mam jeszcze kawałek do przebycia, nie chcę go spędzić na czworakach, zataczając się jak tamten. - Odparłem spokojnie, wskazując na stwora za nami, który właśnie spadł z krzesła, prawie rozbijając sobie przy tym głowę. Skrzywiłem się delikatnie na ten widok, ale szybko powróciłem do szczątków konwersacji z towarzyszami z baru. Szklanka z wodą już od dawna stała przede mną, więc wziąłem ją i upiłem trochę, obserwując przy tym dwójkę. Kobita nic nie robiła, facet jedynie przecierał sztućce, które chyba jeszcze nawet nie były używane, nie widziałem więc sensu w tym, co robił. Nie dyskutowałem jednak, a jedynie przykładałem szkło do ust. Chłodne szkło. Gładkie, ale silne.
Błękitne oczy.
Wzdrygnąłem się i natychmiast odstawiłem szklankę. Ba, upuściłem ją z łomotem na blat i odsunąłem się. Znałem je. Znałem to wspomnienie, jakbym już je widział. Nigdy, ale to nigdy nic takiego mi się nie wydarzyło.
 - Coś się stało? - Spytała kobieta, nieco zaniepokojonym głosem. Ja jednak jedynie pokręciłem głową i lekko przecierając włosy, ponownie chwyciłem za szklankę. Duch? Widmo? Kolejne opętanie? Nie może być.
Szybkim krokiem przemierzałem uliczki Merkez, chcąc jedynie dostać to, co potrzebuję i uciec do najbliższego motelu z nadzieją na spokojną, przespaną w całości noc. Zielarz... Gdzie ja tu znajdę zielarza? Oczywiście, że w najbardziej śmierdzącej, zaniedbanej alejce jaka tylko może istnieć. Do tego Zielarz okazuje się ćpunem, który właśnie jest na haju i nie ma pojęcia o czym mówisz, więc nie masz innego wyboru jak ruszenie w ciemny, głęboki las, gdzie upiory i dzikie bestie, które tylko czekają na ofiarę, to chleb powszedni. Wspaniale...          
Niechętnie spojrzałem na puszczę, podciągając przy tym rękawy bawełnianej koszuli. Brak włóczni, czy chociaż małego noża wcale nie dodawał mi otuchy, a wycie wiatru tylko wzmagało niepewność i strach, który wywołał na moim ciele gęsią skórkę. Mimo wszystko wpełzłem w tereny między drzewami pewnym krokiem. Nie byłem pewny tego, czy to dobry pomysł, ale musiałem zdobyć składnik, sytuacja tego wymagała, nie ważne jaka miała być za to cena.
Stąpałem uważnie, ostrożnie, zerkając pod nogi i stawiając pierw przód stopy, by w porę móc odskoczyć od potencjalnego niebezpieczeństwa. Nasłuchiwałem otoczenie, rozglądałem się, nawet starałem się wyczuć cokolwiek nosem.
Obce stworzenie.
Obróciłem się prędko i obejrzałem dokładnie każdy skrawek, jaki mi się napatoczył. Słyszałem coś. Słyszałem łamaną gałązkę. Poczułem czyiś wzrok.
Głuche wycie. Dusza wołająca o pomoc. Szloch, płacz, jęki umęczonych. Niechaj przyjdą na czas Dziadów, odeślemy ich tam, gdzie będzie ich miejsce.
Ponownie wbiłem wzrok w podłoże. Rośliny, chrust, grzyby. Typowa leśna gleba, iglasta wykładzina. Ostrożniej Siviku...
Zapach igliwia męczył moje nozdrza, igły i kamienie wbijały się boleśnie w gołe stopy. Oddychałem głośno. Za głośno. Okoliczne drapieżniki, znając moje szczęście, już doskonale wiedziały o moim pobycie tutaj. Czaiły się, zerkały złotymi ślepiami, błyskały gotowymi do rozszarpania mnie kłami. Ostrzyły pazury, stroszyły futro. Byłem ofiarą, czułem to w kościach.
Muszę przyznać, adrenalina mi podskoczyła, a zmysły wyczuliły do tego stopnia, że spietrałem słysząc wiewiórkę na drzewie obok. Byłem gotów ruszyć w długą, nie przejmując się możliwością zachęcenia stworzeń do pogoni za mną.
Zapach bzu nagle zaatakował mój nos. Wbił się głęboko, wręcz w zatoki, wirował mi w głowie, przeczyszczał płuca.
Białe, długie, miękkie włosy. Delikatnie muskające moją twarz, wchodzące do ust i oczu.
Krew.
Metaliczny posmak w ustach pozostawiony przez zazwyczaj chłodne wargi, które tym razem jednak dalej były gorące przez dopiero co wyssaną ciecz i widok czerwieni na mojej szyi. Burgundowy ślad na policzku, mokry, spływający ku żuchwie.
Był obrzydliwy, a zarazem tak pociągający.
Sapnąłem słysząc świst. Obróciłem się i  w ostatniej chwili wyminąłem lecący w moją stronę grot. Z łoskotem wbił się głęboko w korę drzewa za mną. Zerknąłem na pocisk, który gdyby nie moja niezwykle szybka jak na mnie, reakcja, wystawałby już z obu stron mojej czaszki, powodując natychmiastowy zgon i prawdopodobnie doprowadzenie, do porwania moich zwłok przez dzikie stworzenia. Każdy normalny człowiek uciekłby już w popłochu, próbując ratować swoje życie, ja natomiast, dosyć ciekawy tego wszystkiego, podszedłem obejrzeć dokładnie strzałę. Z trudem wyrwałem ją z drzewa, mając nadzieję, że w tak zwanym międzyczasie, nie zostanę zabity. Spojrzałem na drewno i stalową końcówkę. Żłobienia, zdobienia, znaki. Druidzkie zdobienia wzdłuż drewienka. Zmarszczyłem brwi.
Strzała między palcami. Obracana. Zgrabnie, gładko, harmonijnie. Był wprawiony nawet w takiej głupocie. Uśmiech na wargach, wypychany przez potężne kły. Bez i krew. Białe włosy. Niebieskie oczy i ten zadziorny wyraz twarzy. Zastrzygł elfimi uszami i podszedł do mnie, jak zawsze gdy postanawiałem luźno oprzeć się o drzewo. Kasztan. Zniszczony przez chorobę, mimo to dalej piękny, podobnie jak on. Zniszczony przez klątwę, a dalej tak cudowny i jedyny w swoim rodzaju. Miałem wrażenie, że jego chłodne jak metal serce nagrzewa się tylko w moim towarzystwie, że działam na niego jak tlen na ogień. Rozbudzam go, przywracam do życia, które stracił tyle lat temu.
Pocałował mnie, tak jak lubiłem. Ciepło, z uczuciem. Był wtedy zupełnie inny niż zazwyczaj. Był po prostu ludzki.
Kolejny raz tego dnia postawiłem jeden krok do tyłu, trzęsąc przy tym głową. To nie były duchy. Duchy nie mamiły, nie wprowadzały w zagubienie. Duchy tłumaczyły, albo wyjaśniały. To było coś innego, niejasnego. Jakby deja vu, jednak pewien byłem, że nigdy się to nie wydarzyło. Nie mogło. Nie było takiej opcji... no chyba, że najzwyczajniej w świecie o tym zapomniałem.
Nie, nie zapomniałem. Nie byłem w stanie zapomnieć o tych niebieskich jak lazur morza tęczówkach.
Odwróciłem się, doskonale wiedząc co się dzieje. Zbierając jak najwięcej sił w nogach, runąłem w długą, pragnąc uchronić swoje, zagrożone jak nigdy, życie. Błagałem, by nie wypuścił więcej strzał, a jeśli już, to żeby spudłował.
On nie pudłuje, Siviku...
Sprężyste, długie kroki. Głośny oddech, adrenalina buzująca w moich żyłach. Ciśnienie powyżej normy, łzy w oczach, susza w nozdrzach i gardle. Wołanie o pomoc duchów. Odprawiam je prawie każdej nocy, mogłyby raz się na coś przydać. Na coś więcej niż beznadziejne nawiedzenia i męczenie mnie po nocach.
Świst i szczęk drwa. Spudłował, specjalnie. Od zawsze lubił bawić się ofiarami, wiedział, że i tak mu nie uciekną.
Załkałem cicho. Kolejne dwie strzały, jedna centralnie nad moją głową. Deszcz pocisków, muzyka świstów, taniec grotów z powietrzem. Bałem się. Tak bardzo się bałem. Tak bardzo łkałem. Tak bardzo chciałem po prostu uciec.
Przyjemne świerzbienie w lewym boku. Pociągnięty siłą, upadłem na twardą glebę, która zaraz zmieniła się w śmierdzące, czerwonawe błoto. Bezbłędnie tam, gdzie tego zapragnął. W czuły punkt każdego Moccobi, miejsce, gdzie przepływa dużo energii jednocześnie. Był wprawionym łowcą, znającym się na każdej zwierzynie. Zdradziłem mu zdecydowanie za dużo.
Obróciłem się na plecy i zacząłem panicznie rozglądać. Nigdy nie pomyślałbym, że właśnie przez niego. Pierwszy raz czułem się tak bezradnie, jakby skazany na śmierć, porażkę.
Para bezlitosnych, zimnych jak lód oczu zabłyszczała w ciemności. Patrzyła na mnie, wygłodniałe. Jak bestia. Dzika, nieokrzesana bestia, zupełnie inaczej jak kiedyś. Bez duszy, bez życia, bez krztyny człowieczeństwa.
Zawisł nad nim, jak on kiedyś. Odsunął czarny jak ta noc kaptur, ukazując biel swej cery i włosów. Nie zmienił się ani trochę, wyglądał tak, jak brunet go zapamiętał. Nie zestarzał się, nie mógł. Na jego ustach grasował ten sam, pełen ironii uśmiech, a na twarzy tańczył grymas głodu i chęci wyssania go do ostatniej kropli. Sivik sapnął cicho, spoglądając z rozpaczą na mniejszego. Zaciągnął się powietrzem, udławił łzami. Nie ważne jak bardzo lubił ból, teraz zamiar cieszyć się z jego powodu, upadał w agoniach i mękach. Pachnący bzami nachylił się nad nim, lecz zamiast składać czułe pocałunki na spierzchnięte, delikatne usta, począł szarpać skórę na barku. Gryzł ją ostrymi jak sztylety zębami, bo wyjątkowo wystawił cały arsenał, nie tylko kły. Drapał jego klatkę piersiową pazurami niczym żylety, rozdzierając wcześniej materiał koszuli. Lizał, pogłębiał ranę, wysysał ile mógł.
Wtem Szaman, jakby tknięty mocą odepchnął go jednym, silnym ruchem. Spojrzał ponownie na potwora, a następnie prawie rozrywając przy tym szwy przy ustach, rozdziawił paszczę. Tysiące głosów, jak jeden mąż, tchnięte w struny głosowe i miejsce energii Moccobiego, rozdarły się na całą puszczę, płosząc tutejsze ptactwo, które wzniosło się tworząc przy tym szelest piór i pieśń skrzeków. Wrzeszczały niezrozumiałe słowa, różnymi językami, różnymi tonami, dźwiękami. Natomiast, gdy oczy jego wypełnione zostały zielonkawym dymem, wrzasnęły wspólnie.
Kukimbii.
Nitki w skórze pękły, podobnie jak energia. Tworząc wyrwę w ziemi i odrzucając niektóre drzewa, podobnie jak Wampira, który w hukiem uderzył o pobliski kamień.          
Chłód na czole. Otworzyłem powoli zmęczone oczy, by dostrzec nade mną uśmiechniętą brunetkę o skórze usianej piegami. Ugładziła delikatnie mój policzek i ze łzami w oczach, wyszczerzyła się jeszcze bardziej. Resztkami sił i głosu, zdałem się tylko na ciche "Nihian", znaczące jej imię, w zamian za co podarowany zostałem pogładzeniem po włosach i ucałowaniem w policzek. Nimfa powoli wstała i po chwili nieobecności przyniosła mi wodę, którą kazała pić przez słomkę zrobioną z trawy rosnącej przy stawie.
- Już dobrze, Sivik. - wyszeptała, poprawiając przy tym koc, którym byłem okryty.
- Jak, ja...
- Nie teraz. - przerwała mi. - Teraz masz przede wszystkim odpoczywać. Idę zrobić kolację, a ty leż i się nie ruszaj. - powoli wstała, otrzepując przy tym spodnie rybaczki.
- Nih... Ile ja tu leżę? - Spytałem, nim była w stanie mi przeszkodzić. Zmarszczyła swoje nieco przygrube brwi, wydęła nieco wargi i westchnęła cicho. Nie lubiła rozmawiać o krzywdach, wolała pomagać.
- Dwa tygodnie, Siv. Już myślałam, że się nie obudzisz, miałeś bardzo słabą wyczuwalność, a jednak... - mruczała smutno, a mimo to, pod koniec na jej ustach zagościł delikatny uśmiech. - Kurczak, czy...
- Królik. - tym razem to ja przerwałem. Skinęła głową i zeszła po skrzypiących schodach. Chatka przy jeziorze była miejscem, w którym spędzałem więcej czasu niż we własnym w domu, w którym swoją drogą też byłem gościem. Poprawiłem się na miejscu i zacisnąłem szczęki. Dotknąłem palcami warg.
Nowe szwy.
Przedzieliłem palcami mięso i wepchnąłem je do ust. Kobieta tylko patrzyła na mnie z uśmiechem. Od dwóch tygodni nie miałem stałego posiłku w ustach, więc królik na przystawkę był spełnieniem moich marzeń. Delikatne, rozpływające się mięso, dodatku wyjęte spod noża Nihi, która była, według mnie, arcymistrzynią gotowania.
- To jak, powiesz mi jak to było? - Spytałem się zerkając na nią znad posiłku. Jej mina zrzedła, zabrała twarz z dłoni i wyprostowała się. Chrząknęła cicho.
- Chcesz to słyszeć przy jedzeniu? - Zmarszczyła brwi i skrzywiła się nieco.
- Duchy opowiadają mi o rozczłonkowaniu przy śniadaniu, nie bój żaby. - uśmiechnąłem się. Westchnęła.
 - Cóż, właśnie robiłam na drutach, miałam w planach taki ładny szal, w ładnych kolorach, specjalnie dla Ciebie, bo Ty chodzisz po tych lasach prawie nago. - zaczęła cicho, a mi zrobiło się cieplej na sercu. - Takie ładne, zielenie, szmaragdy, turkusy, bo wiem, że lubisz. Już się rozkręciłam, rozmawiałam właśnie z duszkiem wodnym, gdy jak nie huknie, jak nie buchnie! Myślałam, że dym rozsadzi mi chatkę. Początkowo myślałam, że to jakiś gagatek wrzucił mi petardę dymną przez okno, ale jak się potem okazało, to Ty i te Twoje duchy musiały efektywnie zmiażdżyć moją kanapę. To jednak był pikuś, w porównaniu z tym co zobaczyłam u Ciebie. Powiedzenie, że wyglądałeś jak siedem nieszczęść to mało. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to Ty, ale nie miałam złudzeń. Miałeś rozorane ramię, dosłownie. Widać, że robota Wampira, ślady po ich zębach łatwo rozpoznać. No i byłeś blady jak ściana. Oprócz tego przebity lewy bok. Pięknie po prostu, jak widzisz obwiązałam Cię całego. Powinieneś mnie za to obcałowywać po stopach, nawet nie wiesz jak ciężkim klocem jesteś, klocu. Męczyłam się z Tobą dobre półtorej godziny i schudłam z trzy kilo. Lepsze niż trening z Orkami. Poharatał Ci klatkę piersiową, tak mocno, że zastanawiałam się, czy nie trzeba będzie zrekonstruować Ci sutka. No i szwy Ci pękły, podobnie jak usta. Na szczęście w porę przyszła Arc i z drobną pomocą magii wyleczyła wszystko jak należy. Potem spałeś te dwa tygodnie, no i jesteś z powrotem. Tak w ogóle, kto Cię tak załatwił? To, że Wampir to wiem. Pamiętasz typa? - Skinąłem głową. - No dalej, opisuj go, to prześlę list gończy, albo pismo do królestwa, szybko się z ni...
- Aysal.
Wraz z tym słowem jej mina zrzedła jeszcze bardziej, kobieta wręcz zamarła, jakby wyzionęła ducha. Jej ręce zadrżały nerwowo, zatrzymała oddech. Pokręciła głową, nie dowierzając w moje słowa.
- Poluje na mnie. - Wyszeptałem dobitnie i wbiłem wzrok w jedzenie.
Wspaniale.

< Mój drogi ex Wampirze? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz