Spróbowałam wstać, by schronić się w jakimś odległym kącie. Ciężki, metalowy łańcuch obcierał mi kostki, a ręce spętane miałam grubym, szorstkim sznurem, który trzeszczał złowrogo przy każdym ruchu nadgarstkami. Zmuszając drżące, obolałe nogi do wstania, zmobilizowałam całą siłę woli, jaka we mnie pozostała. Szorując okowami po zimnej, mokrej od skapującej z sufitu cieczy, zmusiłam się do wykonania kroku. Potem drugiego. Trzeciego. Przystanęłam, by zaczerpnąć oddech i uspokoić kołatanie serca. Powietrze było tu stęchłe i pachnące pleśnią. Jakże brakowało mi teraz woni świeżych, polnych kwiatów, ich barwnych płatków czy też kielichów ze słodkim nektarem! A już najbardziej doskwierała mi nieobecność Maku - odkąd obudziłam się w tym lochu, nigdzie nie widziałam rysia. Supeł strachu gdzieś w okolicach żołądka boleśnie się skręcił. Czy wszystko z nim w porządku?
Głęboki wdech. Przede wszystkim muszę znaleźć wyjście. Podparłam ciężar ciała o ścianę, czując jej chropowatą powierzchnię przez cienki materiał jakiejś szmaty, niedbale zarzuconej na moje ciało. Dokuczliwe zimno kąsało odsłoniętą skórę niczym lodowe ostrza, rzucane niedbale przez jakiegoś złośliwego chochlika. Niedbałym ruchem ręki wygładziłam podartą suknię, by choć trochę obronić się przed chłodem. Marna pomoc, ale, jak to zawsze powtarzał dziadzio po nieudanym grzybobraniu, lepszy rydz niż nic.
Mocniej oparłam ciało o ścianę, przyciskając czoło do nieprzyjemnej powierzchni. Opuszczały mnie siły, jakby wysysane przez samą aurę celi, a ja odnosiłam wrażenie, że każdy włos na głowie ciąży mi niczym ołowiany odważnik. Chciałam na chwilę przymknąć powieki, by odpłynąć w słodki świat snów, ale wiedziałam, że wtedy już nie wstanę. Dlatego podjęłam marsz, z ręką ciągle ciasno przyciśniętą do ściany. Każdy kolejny krok odczuwałam coraz boleśniej, a każda komórka mojego ciała protestowała przeciwko wykonaniu następnego ruchu. Marzyłam tylko o tym, by wyciągniętymi palcami dotknąć prostopadłej ściany... czegokolwiek. Miałam wrażenie, że zmierzam przez bezkres piekielnej doliny. Świadomość, że w każdej chwili cela rozświetlić się może błyskiem światła, będącym wyrokiem śmierci, dodawała mi animuszu. Nie przepadałam za mrokiem, ale niczego w tym momencie tak bardzo się nie bałam, jak ujrzenia wykrzywionej w szaleńczym uśmiechu twarzy oprawcy więźnia z wyższego piętra.
Wzięłam kolejny oddech, świszczący od nadludzkiego wysiłku. Cały ciężar ciała opierałam o ścianę, by nie upaść - o własnych siłach nie ruszyłabym się ani o milimetr. Biodro co chwilę boleśnie uderzało o twardą powierzchnię, z każdą chwilą coraz dotkliwej odczuwałam te zderzenia. Zaciskając zęby, byleby tylko nie krzyknąć, położyłam głowę na swojej podpórce, by choć na chwilę przymknąć oczy...
I wtedy ściana zaczęła się przechylać. Spanikowana, nie zdążyłam nawet złapać równowagi - upadłam razem z nią, a głuchy odgłos tąpnięcia wstrząsnął fasadami budynku, jakby olbrzym postawił krok w błocie, kopiąc piłkę, która stanowiła owe więzienie. Moja klaustrofobia dała o sobie znać, a ja w tym momencie bardzo cieszyłam się, że kiszki marsza mi grały. Zacisnęłam mocno powieki, oczekując najgorszego - przy tej prędkości, prędzej czy później zginę, czy to od uderzenia w głowę, czy też samego zmęczenia.
* * *
- Miau~! - coś pociągnęło mnie mocno za ucho. Wyciągnęłam rękę, by odegnać napastnika, ale moja ręka natrafiła tylko na aksamitne futro, pod którym kryły się dobrze znane mi mięśnie, wznoszące się i opadające w rytm regularnego oddechu.
- Maki. - mruknęłam cicho, nie do końca rozbudzona.
Wolno otworzyłam oczy, mrużąc je od razu, gdy tylko natrafiłam na mocne, oślepiające światło słońca. Potarłam ciężkie powieki i wymacałam bukłak z wodą, leżący nieopodal. Wciąż w stanie półsnu, wzięłam długi łyk, jakbym nie piła od tygodni, a kilka kropel wylałam na wierzch dłoni, by potrzeć twarz.
Rozejrzałam się uważnie po otaczającym mnie terenie. Las, konkretniej rzecz ujmując - jego skraj. Zatrzymaliśmy się tu z Makim, by odpocząć po wyczerpującej podróży, wystawieni przez cały dzień na prażące, bezlitosne promienie. Teraz ochraniały nas drzewa - przyjemny chłód panujący tu ostudził skórę i dodał sił do dalszej wędrówki. Dzisiaj powinniśmy dotrzeć do miasteczka, gdzie miałam nadzieję sprzedać kilka tkanin. Usiadłam wygodnie, opierając plecy o pień buku - nogi swobodnie zwisały mi z konaru drzewa. Gdy tak patrzyłam na ziejącą pode mną kilkumetrową przepaść, miałam nieprzyjemne wrażenie, że takiej przestrzeni brakowało mi tak niedawno... tylko kiedy? Energicznym ruchem potarłam potylicę, by jakoś otrzeźwić umysł. Pewnie miałam jakiś sen. Ale czego dotyczył, nie miałam już pojęcia. Zachowałam z niego tylko nieprzyjemne wrażenie, że muszę uciekać. Schować się w cieniu jak mysz uciekająca przed polującym nań spasłym kotem. Ostatnimi czasy takie wizje zdarzały mi się coraz częściej, ale pamiętałam z nich bardzo niewiele - jakiś strzępek ubrania, pojedynczą scenę czy też jakieś wrażenie, zazwyczaj mało przyjemne, jak dzisiaj.
- Makiś, idziemy. - zarządziłam, nawiązując kontakt wzrokowy z rysiem. Stworzenie przewróciło oczami po czym zgrabnie zeszło z pnia jakby była to zwykła, niska skała. Ja natomiast zeskoczyłam z konaru, trzymając się go jednak rękami - gdy reszta ciała kołysała się już swobodnie, zeskoczyłam miękko na ziemię, lądując na zgiętych kolanach. Przyjaciel spojrzał zaś na mnie drwiąco, jakby pokazując, co myśli o moim tempie.
- Chciałaś wyruszyć rano, czyż nie? - zapytał, pokazując rząd białych kiełków. Uśmiechnęłam się przepraszająco po czym wyjęłam z dziupli obok nasze rzeczy.
- Wybacz. - odparłam. - Ale przypominam, że ostatnio to Ty zaspałeś!
- Nie pamiętam niczego takiego. - usłyszałam w odpowiedzi, po czym Maki ruszył do przodu, nie oglądając się w moją stronę. Ruszyłam za nim, a po zaledwie dwóch sekundach oboje przystosowaliśmy swoje tempo do drugiego. Cieszyła mnie świadomość, jak dobrze znaliśmy się nawzajem.
* * *
Gwar miasta, stukot kopyt, wybijających regularny rytm na ubitej drodze, rozmowy, przekrzykiwania, brzdęk monet - wszystko, co składało się każde tego typu miejsce. Razem z Makim przemierzaliśmy rynek szybkim krokiem, a ryś co chwilę ocierał się o moją nogę. Rozumiałam to doskonale. Na tak tłumnych uliczkach bardzo łatwo było o rozdzielenie się, a do tego żadne z nas nie zamierzało dopuścić. Co jakiś czas przystawaliśmy, by zapytać sprzedawców o chęć zakupienia tkanin. Większość odpowiadała na to odmownym kręceniem głowy i zmarszczonym nosem, inni próbowali kupić je za półdarmo, ale zdarzali się i tacy, którzy brali kilka, dając w zamian jakiś towar lub sakiewkę monet. Ba, handel szedł mi o tyle dobrze, że szukałam już nabywcy na ostatnią tkaninę - delikatną, kwiecistą, na miodowym materiale. Zazwyczaj nie przepadałam za zagadywaniem do ludzi - wolałam raczej rozstawić się na jakimś wolnym skrawku ziemi i czekać na potencjalnych klientów - ale dzisiaj przybyłam zdecydowanie zbyt późno, by takowe miejsce znaleźć.
- Witam. - zagadałam w końcu do jakiegoś przechodnia, który lustrował towar przy jakimś stoisku. - Chciałbyś może kupić tkaninę?
< Ktoś? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz