niedziela, 25 marca 2018

Od Nichio do Ktosia

Gromadka dzieci pod czujnym okiem rodziców bawiła się na placu przed kościołem czy innym ośrodku kłamstw, goniąc drewnianą, magicznie napędzaną zabawkę. Spoglądałem na nich spod byka, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, przyczajony na dachu. Bezwiednie oblizywałem swoje wargi. Mimo, że niedawno się posiliłem, nie miałbym nic przeciwko małej przekąsce.
- Chiiiiiii.. - usłyszałem żałosny głos, dobiegający gdzieś z powierzchni ulicy. Przekląłem cicho, wychylając się przez krawędź. Posłałem zabójcze spojrzenie puchatemu, skacowanemu Pancho, który dreptał wte i we wte wokół drabiny na dach. Wyraźnie chciał wejść. A ja wyraźnie nie chciałem mu na to pozwolić.
- Zamknij się, głąbie. - wysyczałem z furią, licząc w duszy na to, że nie zostałem wykryty. Kamień, który przeleciał obok mojej głowy sprawił, że szybko dodałem dwa do dwóch. Cały misterny plan spłonął na panewce. Zerknąłem jedynie szybko na dzieciaka, który cisnął we mnie tym twardym obiektem, po czym przeciągnąłem kciukiem po gardle i zeskoczyłem z dachu. Całkowicie ignorując czworonoga, z rękoma w kieszeniach, ruszyłem poboczną uliczką na targ.
- Nichio, no! Łeb mnie boli, iść nie mogę.. - jęczał Pancho, co jakiś czas ostentacyjnie upadając na drogę, chcąc tym swoim smutnym spojrzeniem wywołać wyrzuty sumienia.
- Ruszaj się, albo cię sprzedam Ucurumczykom na kiełbasy. Chyba nawet kilku widziałem przy porcie. - Wskazałem w bliżej nieokreślonym kierunku. Na szczęście, mój towarzysz był zbyt roztrzepany, aby długo chować urazę. Dlatego po chwili ciszy, męczącej, ciężkiej ciszy, podjął opuszczony wątek historii, jaką opowiadał mi od wczorajszego wieczora. Bodajże o księżniczce, którą osobiście uratował, po przemienieniu się w rycerza dzięki eliksirowi. Z faktu, że trzymał moje rzeczy na swym grzbiecie, nie kazałem mu się zamknąć. Niech sobie gada zdrów.
Ludzie co rusz odwracali się, aby spojrzeć na mówiącego psa. Nie dziwię im się. W końcu, taki okaz jest stosunkowo rzadki. Zwłaszcza obdarzony talentem do wymyślania opowiastek, w które mogłoby uwierzyć co najwyżej małe dziecko. Ale bywa i tak.
Nadal nie mogłem mu wybaczyć, że przerwał mi obserwację w jakże wybitnie złośliwy sposób. Wiedziałem, że zrobił to specjalnie. To było tak samo pewne, jak to, że po nocy jest dzień, że woda jest mokra oraz, że Pancho zaciągnie mnie do karczmy, jeśli jakąś zobaczy.
I, po raz kolejny, miałem rację. Wchodząc do środka za psem, który merdał ogonem jak szalony i swoim nosem obwąchiwał wszystko, co się dało, wiedziałem, że zwróciłem na siebie całą uwagę gości. Zarówno przez swój wiek, jak i wygląd. Przywitałem się z nimi skinięciem głowy, a następnie skierowałem się do lady, starając się ignorować ciężkie spojrzenia na swoich plecach.
- Jedno piwo, poproszę. W misce albo szerokim kuflu. - oznajmiłem, kładąc pieniądze na wytartym, lepkim od rozlanych napojów blacie. Barman spojrzał krytycznie na moją twarz.
- Poproś lepiej tatę, co? Czy już wstać nie może? - 
Ktoś się zaśmiał w głębi, inni zaczęli szeptać między sobą. Przewróciłem oczami.
- To dla mojego psa. -
Kolejna salwa śmiechu. Czułem, że zaczynam tracić nad sobą kontrolę oraz ten okropny, specyficzny ruch pod skórą.
- Musisz wymyślić lepsze kłamstwa, chłopczyku.. - Barman sięgnął po brudną ścierkę i zaczął nią "wycierać" ladę. Czy raczej, rozprowadzać syf na większej powierzchni, bo sprzątaniem się tego nie dało nazwać. Chwyciłem go za ubrania i ściągnąłem gniewnie brwi.
- Dawaj to piwo. Teraz. -
Szeroko otworzone oczy mężczyzny świadczyły o fakcie, że się wystraszył. W dodatku, jego serce biło coraz szybciej. Znowu nabrałem ochoty na oblizanie się, a głód przybrał na sile. Wtem do łomotania serca barmana doszedł inny dźwięk - szuranie butów, oddech, kolejny szum krwi. Nie wiedziałem, kto to był, lecz jeśli mnie dotknie, pożałuje, że w ogóle się urodził.

<Ktoosiu?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz