Deja vu było naprawdę zabawną sprawą. Dobierało się do ciebie w najmniej spodziewanych momentach, łagodnie łaskotało podświadomość i tylko dawało jakieś sygnały, że może jest, by po chwili złapać cię z zaskoczenia, zdobyć i omamić na jakiś czas. Potem zostawały ci tylko chodzące na najwyższych obrotach trybiki i swego rodzaju niepokój, bo jak to, co to, dlaczego to? Jak to możliwe?
Dlatego może czułem nieprzyjemne mrowienie w całym ciele, gdy zobaczyłem, że w mojej sakiewce skończył się węzidłak plamisty. Dlatego może wzdrygnąłem się, gdy głowę naszła myśl o wybraniu się do lasu i może też dlatego odnosiłem wrażenie, że wybranie się tam skończy się tak samo ciekawie, jak pewnego wieczora dobre trzy dekady temu.
Brakowało jeszcze, żeby starsza kobieta ponownie próbowała wcisnąć mi swoje garnki, garnuszki, kubeczki, co z tego, że nie mam gdzie tego poustawiać i jak używać, panie, przyda ci się, kup pan.
Poprawiłem torbę na ramieniu, westchnąłem cicho, bo nie mogłem zrobić nic innego, jak ruszyć do zasranej puszczy i liczyć, że tym razem nie skończę z na wpół odrąbaną nogą, albo dziabniętym bokiem do tego stopnia, że przez następne dwa tygodnie będę leżeć w śpiączce.
Pewne przysłowie mówiło, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. W moim przypadku się to nie sprawdzało, byłem już wrakiem istoty humanoidalnej, a śmierć powoli się za mną ciągnęła z radością, łypiąc wygłodniałym wzrokiem na moje plecy, zastanawiając się, gdzie sobie to trofeum powinna powiesić.
Chociaż, może umrę tak, jak On.
Nienawidziłem się za to, że dosłownie każda myśl, jaka przyszła mi do głowy koniec końców musiała sprowadzać się do Jego osoby i tak pięknie zatruwać mi umysł Tym obrzydliwym błękitem, Tym paskudnym uśmiechem, Tym bezdusznym wyrywaniem życia z piersi. Bo wstrzymywałem oddech za każdym razem, gdy mogłem sobie o Nim przypomnieć.
Zdecydowanie mogłem uhonorować go imieniem Wampira Energetycznego. Wysysał mnie każdego dnia i każdej nocy. Cudnie szeptał wieczorami lepkie słówka, sklejał myśli, nie pozwalał trzeźwo myśleć. Przywoływał pot na skroni, drażniąco jeździł palcami po ciele i obdarzał tym wzrokiem, za który miałem ochotę go zabić.
W końcu byłem przecież łatwo podatny na wszelakiego rodzaju narkotyki i nawet dwa kolejne, które przemknęły mi przed oczami, musnęły odrobinę te delikatniejsze części duszy, to nie były w stanie tak mocno się we mnie zacietrzewić, jak ten jeden, biały, lubujący się w krwiobiegach.
W tym aspekcie uważałem go za skurwysyna, który tak łatwo się mną zabawiał, tak szybko doprowadzał do szaleństwa, bezproblemowo rujnował to, co potrafiłem sobie ułożyć. Wystarczyło tylko, że pojawił się w moim życiu na dosłownie kilka chwil, bym na nowo znalazł się w punkcie wyjścia.
Przy nim byłem tylko zwierzęciem, tak beznadziejnie podatnym na wszelakie działania, które zapoczątkowywał. Chciałem tylko dorwać, złapać, nie puścić, nie pozwolić na to, by ponownie doprowadził do mętliku w głowie.
A po chwili stałem już w środku lasu, przy tej przeklętej roślinie, która przyprawiała mnie o ból brzucha, bo a nuż się zdarzy, że coś znowu się do człowieka dorwie.
Potem mogłem tylko cicho westchnąć i oprzeć beznamiętnie czoło o dłoń i parsknąć zdesperowanym śmiechem. Bo nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć, że moje Fatum przybyło i łypało na mnie chłodnym wzrokiem.
A ja znowu znalazłem się w ciemnej dupie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz