środa, 21 marca 2018

Od Carreou do Sivika

Stałem tam jak wryty, patrząc na drzwi, które zamknęły się za Sivikiem. Odszedł. Po prostu odszedł. Z oczyma pełnymi łez, wziąłem swoje rzeczy, odniosłem swój kufel i również wyszedłem na drogę. Było ciemno i prawie pusto. Wzrokiem zacząłem szukać miejsca, gdzie mógłbym się przespać, chociaż chwilę. Karczma odpadała, ławka również. Po ostatnim spotkaniu ze strażnikiem miejskim, wolałem nie ryzykować. Skierowałem więc swe kroki w stronę skweru, gdzie odnalazłem odpowiednie drzewo. Z trudem się na nie wspiąłem, znalazłem punkt, gdzie dwie gałęzie układały się w literę Y i położyłem się w tamtej przestrzeni, skrzydła układając na wzór podestu. W ten sposób miałem prowizoryczne łóżko, lecz nie miałem czym się okryć. Objąłem się więc za ramiona, torbę podsuwając pod głowę, a następnie zamknąłem oczy. Nieprzyjemny ucisk w głowie narastał z każdą chwilą, a pusty żołądek domagał się posiłku. Gdybym wtedy nie dał tyłu pieniędzy tamtej sierocie, spałbym w cieple, syty i zadowolony. Jednak nie żałowałem. Skoro cierpię, to znaczy, że mój pan ma jakieś plany. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko ma swoją akcję i reakcję, początek i koniec.
Spróbowałem zasnąć, uspokoić oddech, opanować fale mdłości. Bezskutecznie. Wybudzałem się co jakiś czas, czy to przez mocniejszy powiew wiatru czy fakt, że uczucie bycia obserwowanym wróciło. Teraz nie miał mnie kto bronić. Byłem zdany sam na siebie. Sięgnąłem odruchowo do swojej szyi, aby sprawdzić, czy nic się na niej nie znajduje. Może to i głupie, ale bałem się umrzeć. Prawieże panicznie. Byłem w stu procentach pewien, że ktoś tu jest i nie życzy mi niczego dobrego. Chciało mojej śmierci, jakby żyło myślą o skrzywdzeniu mnie jeszcze ostatni raz, nim zniknie w piekielnych czeluściach. Ta wizja mnie przerażała. W sumie, kogo nie? Już nie wiedziałem, co mam zrobić. Nie miałem dokąd pójść, do kogo się zwrócić, byłem sam. Całkowicie sam. Czyżby jedną rzeczą, która mi została, było zakończenie tego wszystkiego?
Usiadłem na gałęzi i wyciągnąłem z torby nożyk do ostrzenia ołówków. To takie proste. Jedna kreska w odpowiednią stronę. Być może wykrwawię się, nim ktokolwiek to zauważy.
Ze łzami spływającymi po policzkach pokręciłem głową i przytuliłem drżącą rękę do piersi. Mam dla kogo żyć. Dla tej jednej osoby, całkowicie mi nieznanej. Złapałem się wizji ponownej rozmowy z Sivikiem, z całych sił walcząc z samym sobą, aby jednak przeżyć jeszcze jeden dzień. Mimo koszmarów, ciągłych niepokojów i nienawiści do samego siebie.
Wróciłem do pozycji na wpół leżącej. Teraz zasypianie nie miało sensu. Musiałem się przemęczyć przez resztę nocy. Miałem przynajmniej sporo czasu, aby wszystko przemyśleć. Swoje zachowanie, relację z innymi, problemy, cele, sposoby na zarobek.. Właśnie. Mogę sprzedać swoją krew. Czyż ten pomysł nie jest wspaniały?

Wczesnym porankiem zapukałem do drzwi, znajdujących się z tyłu obskurnej kamienicy. Prowadziły one do piwnicy, do speluny, gdzie można było spotkać ćpunów wszelkiej maści. Nie wierzyłem, że stoczyłem się do tak niskiego poziomu, lecz nadal ta opcja była lepsza od sprzedaży całego ciała.
Uderzyłem w drzwi po raz kolejny, a te nagle otworzyły się z cichym jękiem starych zawiasów. Wkroczyłem do dusznego korytarza, mijając oddźwiernego, który był potężnie zbudowanym.. Czymś. Nie widziałem dokładnie jego twarzy. Kroczyłem w dół, w głowie mając wizualizację swojego upadku moralnego. Kuliłem się za każdym razem, gdy mijałem istoty pod wpływem narkotyków, często niskiej jakości. Część osób, które mijałem, mogła być nawet martwa. W duchu modliłem się za każdą z tych zagubionych dusz. Ciekawe, co ich pchnęło do takiej autodestrukcji?
Długo szukałem kogoś, kto by mnie wysłuchał. Większość ludzi jedynie bredziła od rzeczy bądź w ogóle się nie odzywała. Stojąc przed tym człowiekiem, który podobno zarządzał tym, ekhem, przybytkiem, czułem wstyd. Cicho wyjaśniłem mu, po co przyszedłem.
Oczy handlarza rozbłysły. Anielska krew jest towarem niezwykle cennym. Pewnie myślał, że skoro przyszedłem do niego sam, wygrał los na loterii życia.
Zostałem zaprowadzony do magazynu. Kazano mi usiąść na krześle. Widząc sporą igłę w dłoni jednego z znajdujących się tam ludzi, odwróciłem wzrok i zamknąłem oczy. Nie chciałem na to patrzeć.
Podskoczyłem lekko, gdy poczułem bolesne ukłucie, a następnie ssanie. Nie wiem, co robili. Odczuwałem na pewno tego skutki. Słabłem z każdą porcją pobranej krwi.
- Wystarczy. - Jęknąłem w pewnym momencie, chcąc dać im do zrozumienia, że nie zgadzam się na więcej. Czyjaś dłoń znalazła się na moich ustach. Próbowałem krzyczeć, błagać, płakać, ale na próżno. Świat przed moimi oczyma zamazał się, a ja straciłem świadomość.

Obudziłem się na skraju ulicy, całkowicie bez sił, ledwo żywy. Wpierw podniosłem głowę, aby sprawdzić, gdzie jestem. Poznawałem tę drogę. Prowadziła na rynek, gdzie sprzedawałem obrazy. Powoli, tak bardzo nieznośnie powoli, usiadłem i odchyliłem twarz ku słońcu. Nadal nie wierzyłem w to, co zrobiłem. Opuszkami palców musnąłem ślad po igle, który pozostał na mojej ręce. Z czasem powinien zniknąć, lecz na pewno przez kilka najbliższych dni będzie bolesnym przypomnieniem mojej głupoty.
Zachwiałem się przy próbie wstania, więc szybko tego zaniechałem. Gdybym się teraz przewrócił, raczej bym się nie podniósł. Zamknąłem oczy, okryłem się skrzydłami i czekałem, aż zawroty głowy przejdą.
Kiedy to się stało, małymi kroczkami skierowałem się na swoje dawne stanowisko. Tym razem rozłożyłem tylko dwa obrazy. Ten, który namalowałem wczoraj oraz abstrakcyjną wizję gór. Z nadzieją na zobaczenie Sivika, zacząłem się rozglądać słabym wzrokiem po tłumie ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz