sobota, 24 marca 2018

Od Carreou do Sivika

- Rzadko, jakby nie miał siły? Przynajmniej tyle dobrego.- Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech. Mi nie było jednak do śmiechu. Widok tej "persony" przeraził mnie zbyt dogłębnie. Mimo, że wiedziałem, iż istota nie zjawiła się osobiście, to fakt, że była w stanie skrzywdzić Sivika, znaczył o jej sile. A ta na pewno była potężniejsza, gdyby Upadły postanowił się tu zjawić. Zadrżałem nieznacznie, po czym zerknąłem na mężczyznę, aby zachować pozory normalnego zachowania.
- Nie brzmi źle, ba, nie będę się musiał nawet porządniej przygotowywać - Z piersi ciemnowłosego wydobył się śmiech. - Dziś wieczór, dobrze?
- Dobrze. - Podniosłem się z łóżka, wziąłem swoje rzeczy, po czym ogarnąłem się po raz ostatni przed wyjściem. - Sam cię znajdę. Na razie muszę iść, mam kilka obrazów do namalowania. -
Mówiąc to, wyszedłem z pokoju, na stoliku zostawiając pieniądze za noc. Nie chciałem być dłużny. W końcu i tak sporo na mnie wydał. Licząc w duchu na to, że nie uzna mnie za niewychowanego buca, znalazłem się na ulicy. Ponownie. Tym razem z planem, aby zebrać myśli. Odnaleźć notatki maga. Zrobić cokolwiek, aby zapomnieć tamten pocałunek. Nabrałem chłodnego, porannego powietrza w płuca. Nowy początek. Kolejny dzień, kolejna próba przeżycia. Tym razem jednak postanowiłem zawalczyć o swoje, być tak samo pewny siebie jak Sivik.
Za swój pierwszy punkt podróży obrałem handlarza, u którego mogłem uzupełnić swoje zapasy farb. W dodatku, po dłuższej, przyjaznej rozmowie, nawet nieco obniżyć cenę. Próbowałem sobie wmawiać, że to mój talent do dyskusji, a nie zdolność manipulacji głosem. Po prostu tę możliwość postanowiłem odrzucić. Po odejściu od straganu, zająłem się zwiedzaniem miasta. Nie miałem na to możliwości, od kiedy tu przybyłem, więc, kiedy nadeszła okazja, nadrobiłem zaległości. Próbowałem zapamiętać wszystkie budynki, jakie mijałem - szpital, bank, galerie, kolorowe kamienice.. Oraz slumsy. Tam również zajrzałem, z czystej ciekawości i pchany dziwnym przeczuciem. Ktoś tam potrzebował mojej pomocy. Dlatego opuściłem nieco powieki, podążając za delikatną nicią. Apos sunął nad ulicą, szukając jakiegoś posiłku.
W pewnym momencie zatrzymałem się, otworzyłem oczy. To było tutaj. Znajdowałem się przy wylocie pobocznej uliczki, gdzie smród był wręcz niemiłosierny. Do tego stopnia, że musiałem zakryć nos skrawkiem koszuli. Mimo niezwykle niesprzyjających okoliczności, wszedłem głębiej. W końcu, mój anielski zmysł nigdy się nie myli.
I tym razem miał rację. Zmierzyłem wzrokiem złodzieja, grożącego nożem kobiecie z dzieckiem w objęciach. Nie mogłem zostawić tego obojętnie.
- Zostaw ją. - powiedziałem krótko, zrzucając z ramienia torbę. Preferowałbym mieć pełnię ruchów w razie możliwej konfrontacji. A ta na pewno nastąpi. Czułem to w każdym calu swego ciała. Ten niecny człowiek, słysząc moje słowa, puścił wolno matkę. Odprowadziłem wzrokiem kobietę, czmychającą w jeszcze ciemniejsze zakamarki. Bezzębny uśmiech napastnika, błysk noża, tym razem obróconego w przeciwną stronę. Szybki ruch, skierowany w moje podbrzusze. Wspomnienia.

Kroczył dumnie pośród płatków kwiatów, spadających z nieba. W błyszczącej nowością, odświętnej zbroi. Włócznia o skomplikowanym ostrzu przewieszona przez plecy, złocista aureola nad głową. Wszystko takie piękne i ociekające dostojnością.
Główna Sala zamku edeńskiego kwitnęła życiem. Tłumy aniołów, zarówno żołnierzy i tych, co z wojskiem nie mieli nic wspólnego. Każdy jednak chciał zobaczyć ceremonię przyznania odznaczeń jedynemu synowi  Razjela. 
Carreou klęknął przed tronem, nie ośmielając się spojrzeć w oczy Stwórcy.
- Tak oto przybywam, Ojcze. - powiedział, dłoń kładąc na sercu. Jego opiekun uśmiechnął się delikatnie z boku, gdzie stał razem z archaniołami. 
Odmówienie modlitwy, która była jedynie odruchem boskiej gwardii. W końcu, adresat modłów był razem z nimi w pomieszczeniu.
Uroczystość, zimne ostrze miecza na obu ramionach.
- Carreou Razielu II, oficjalnie mianuję cię oficerem Drugiego Korpusu Powietrznego Królestwa Niebiańskiego. Niech twe dłonie prowadzi sprawiedliwość i dobroć. -

Chwyciłem nóż w dłoń, nie zważając na krew. Wyrwałem broń złodziejaszkowi i wbiłem w pobliski mur. Nawet się nie obejrzałem. Wiedziałem, że trafiłem do celu.
Uniosłem się na rozłożonych skrzydłach, emanując światłością. Boska iluminacja opadła na przysłaniającego dłonią oczy mężczyznę.
- “Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie!” - Oznajmiłem, cytując słowa z Księgi. Podniosłem podbródek, spoglądając z góry na to marne, grzeszne stworzenie. Kiedy tak zabłądził? Do tego stopnia, że zaczął napadać na słabszych od siebie?
Uniosłem kącik ust, po czym dotknąłem opuszkami palców czoła mężczyzny. Jego oczy zapłonęły, doszczętnie rozpadając się, podobnie jak reszta ciała. Agonalne wrzaski odbijały się echem od ścian. Było trudno tego słuchać, jednak wiedziałem, że tak trzeba. Że to, co zrobiłem - było dobre.

Zjawiłem się w miejscu, gdzie moje anielskie zmysły wyczuwały obecność Sivika, gdzieś tak w okolicach wieczoru. Nie byłem tego jednak zbyt pewny. Zbyt bardzo podekscytowałem się ostatnimi wydarzeniami. Taak, karanie grzeszników i ratowanie niewinnych jest lepsze od niejednego eliksiru pobudzającego. Po wyzwoleniu takich pokładów mocy, nie mogłem ustać w miejscu. Ciągle krążyłem po okolicy, skakałem po murkach po drodze czy bawiłem się z Aposem. Sokół, jak zwykle, schował się naburmuszony w drzewach. Ah, jego strata!
Pod ręką trzymałem obraz, który namalowałem w tym czasie. Wijącego się z bólu człowieka, zmieniającego się w kwiaty. Zupełnym przypadkiem wyglądał jak złodziejaszek z alejki. Ale to naprawdę, zupełnym przypadkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz