— Aniołek? — parsknął rozbawiony rudzielec, dokładnie mnie przy tym obserwując. Szydera się z niego wylewała, jak z większości osób, z którymi się zadawałem, bo trafiało albo na szemraną klienterię, albo cnotki niewydymki, nie było nic pomiędzy i trochę mnie przez to wszystko biała gorączka dopadała, bo jak tu nie dostać szajby z taką mozaiką charakterów? Da się? Pewnie nie, ale ja brnąłem w zaparte i wmawiałem sobie, że wszelakie odchyły pozwolą mi zapoznać się z każdym istniejącym typem osobowości i przygotować się na każdą okoliczność. No i co? No i gówno prawda, dalej znajdowałem się głęboko w czarnej dziurze, zastanawiając się, co zrobić tym razem, byle nie zginąć śmiercią tragiczną.
— Aniołek — potwierdziłem, obracając kufel wokół własnej osi. Nie musiałem na niego patrzeć, żeby czuć, jak bardzo miał ochotę parsknąć śmiechem, wytknąć mnie palcem i spierdzielić z gospody w podskokach, licząc na to, że tym razem obejdzie się bez większej afery.
— Dał ci piórko? — Przytaknąłem. — Ale że to piórko? — Powtórzyłem gest. Czerwone włosy zafalowały wraz z napadem śmiechu. Nikita bawił się przednio, nie ma co. — Uroczy, tylko się nie zakochaj — żachnął, wydymając usta i chichocząc w najlepsze.
— Weź spieprzaj, co?
Miałem jakąś tam nadzieję, że jednak mnie nie wystawi i przytarabani się tutaj, bo na marne przychodzić zamiaru nie miałem. Zresztą, to jego sprawa, nie przyjdzie, problem, pójdę po dobre piwo, no, wino, ostatnio coś więcej mi do sakiewki wpadło, można zaszaleć.
Spoglądałem spokojnie na tłumy, które przetaczały się swoim tempem przez uliczki. Wszelakiej maści istoty, dumnie prężące się przed towarzyszami, byle pokazać swój status społeczny, jak i te beznadziejnie zataczające się między innymi osobnikami, ledwo łapiące równowagę, już dawno dotykające policzkiem mentalnego dna, największego mułu.
Zamknięte skrzydła przysłoniły mi widok, spuszczona głowa i ręce z pakunkiem, który wjechał mi centralnie w twarz. Zamrugałem zdekoncentrowany, oglądając Aniołka, który pojawił się dosłownie znikąd i wprowadził mnie w niezłe zakłopotanie.
— Przepraszam, Sivik... Zrobiłem ci prezent... Ale... Się zepsuł tak jakby, no... — Wybałuszyłem oczy, zbierając palcem krem z nosa i oblizując go dokładnie. Było dobre, to trzeba przyznać, ale i tak miałem ochotę zrobić chłopakowi akcję roku, bo, na litość boską, momentami zdecydowanie zaczął przesadzać, a jeśli mówię tak o osobie poznanej kilka godzin wcześniej, z którą spędziłem mniej niż pół godziny, to rzeczywiście mówi samo za siebie.
Sapnąłem ciężko. Oddychaj, Sivik, nie trać zimnej krwi, bądź cierpliwy, dasz radę.
— Słuchaj — zatrzymałem się. Dobierz odpowiednio słowa, gamoniu, błagam cię — to bardzo miłe z twojej strony, ale naprawdę, nie musisz sprawiać mi prezentów, dokarmiać mnie, dawać czegokolwiek. — Ułożyłem dłoń na boku domniemanego ciastka i odsunąłem je sprzed nosa, bo odnosiłem wrażenie, że jeszcze chwila i skończę z masą rozsmarowaną na całej twarzy. — Nie wiem, zachowaj to dla siebie, zjedz, daj ptakom, czy tam bezdomnym, cokolwiek. — Przetarłem ze zdenerwowaniem kark. Za bardzo wjeżdżał mi na tę uczuciową stronę, zdecydowanie za bardzo. Cofnąłem się tylko o kilka kroków i otworzyłem drzwi do karczmy, zapraszając chłopaka gładkim ruchem dłoni.
Nie rozpływaj się, Sivik, po prostu nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz