niedziela, 4 marca 2018

Od Marco do Madelyn

Prawie tak samo bardzo, jak nienawidziłem bankietów, nie lubiłem przebierania się w eleganckie surduty. Czasam nie było jednak innej opcji. Tak właśnie było w tym przypadku. Stanąłem z boku sali balowej, w dwóch palcach trzymając nóżkę kielicha, wypełnionego winem. Czujnym wzrokiem przeskakiwałem z jednego gościa do drugiego, chłonąc szczegóły wszystkimi swymi zmysłami. Woń egzotycznych perfum, odgłosy rozmów czy ujrzane kątem oka wymykające się pary dopełniały widok gości, sunących po sali.
- Hrabio, tu pan przebywa... - Gospodarz dworu zjawił się jakby znikąd i położył dłoń na mym ramieniu. Uśmiechnąłem się delikatnie do starszego mężczyzny, witając się z człowiekiem skinięciem głowy.
- Jak się panu podoba na tym skromnym przyjęciu? -
Udałem, że się zastanawiam. Lecz odpowiedź, czy raczej pytanie, miałem już na końcu języka. Ledwie zauważalnym gestem wskazałem na młodziutką dziewczynę po przeciwnej stronie. Jej ciało zdobiła suknia w kolorze morza, współgrająca z płomiennie rudymi włosami.
- Kim jest to dziewczę? - Spytałem, spoglądając następnie na gospodarza. Mężczyzna przyjrzał się mej upatrzonej szlachciance. Jej status wywnioskowałem po szafirowej kolii, na którą nie było stać byle kogo.
- To panienka z rodu van Atraniisów, przybyła tutaj na bal aż z Leoatle. To dom również Hrabi, czyż nie? -
- Otóż to. - Odpowiedziałem, lekko oblizując suche wargi. Widząc nieco zaniepokojone spojrzenie starszego mężczyzny, uprzejmie przeprosiłem, odłożyłem kielich na stolik przy służącym i zgrabnie zbliżyłem się do rudowłosej piękności. Dziewczę z początku nie zauważyło mnie, więc musnąłem palcami jej odsłoniętą szyję. Szlachcianka zerknęła przez ramię, oczekując kolejnego amanta. Obdarzyłem ją szerokim, ciepłym uśmiechem. Była elfką, w dodatku niezwykle urodziwą.
- Tak, panie? W czymże rzecz? - Mimo silenia się na bycie miłą, rudowłosa wyraźnie sugerowała, że nie chce rozmawiać. Nie sprawiło to jednak, że odpuściłem. Potraktowałem uwiedzenie elfickiej piękności jako swoiste wyzwanie, sprawdzenie mych sił na polu miłosnych podbojów. Używając swej charyzmy i po części magii, sprawiłem, że dziewczyna z łatwością i bez protestów podążyła za mną w ciemną noc. Prowadziłem ją za rękę, od czasu do czasu żartując czy rozmawiając o miłości. Postanowiłem, że wszystko dokona się w kamiennej krypcie w ogrodzie dworu, z dala od uszu i oczu osób postronnych. Kiedy stanęliśmy przed jasną budowlą, w której powierzchni odbijało się srebrzyste światło księżyca, szlachciankę ogarnął strach. Zostawiłem żelazną bramę i obróciłem się ku dziewczynie.
- Nie lękaj się, Sylvie. - Wymruczałem do jej ucha i przełożyłem jeden z niesfornych kosmyków za nie. Elfka uniosła spojrzenie swych dużych oczu.
- Ależ panie.. Czy tam nie będzie..? -
Uciszyłem ją delikatnym, lecz czułym pocałunkiem. Dziewczę chciało przenieść ręce na mą pierś, lecz w porę odsunąłem się.
- Należy bać się żywych, nie martwych. - Otworzyłem wejście do podziemnego grobowca, gestem zapraszając elfkę do środka. Kiedy mnie minęła, wciągnąłem zapach jej skóry. Był korzenny, z nutką kwiatów. Być może róż bądź azalii.
- Jest tu strasznie, panie. - Rudowłosa objęła się za ramiona, nieznacznie rozglądając się wokół. Jej wzrok prześlizgnął się po marmurowych trumnach oraz ścianach komnaty. Dołączyłem do niej, zamykając za sobą wejście. Zarówno po to, aby nikt nie wszedł, jak i nie wyszedł. Po raz kolejny pocałowałem elfkę, delikatnie lecz stanowczo popychając ją na jedną z kamiennych płyt. Każde jej słowo było tłumione przez me usta. Chciała uciec, jednak nie pozwoliłem jej na to. Kiedy udało jej się oderwać ode mnie, jej oddech był już przyspieszony, a serce pompowało litry życiodajnej krwi.
- Muszę już iść, panie, na przyjęcie. - Rudowłosa spojrzała na czubki kłów, wystające spomiędzy moich ust. Uśmiechnąłem się szerzej. Nie miałem zamiaru jej puszczać. Zasłoniłem dłonią, okrytą ciemną rękawiczką, wargi dziewczyny, a następnie rozerwałem jej suknię ostrymi jak rzeźnickie noże paznokciami. To samo zrobiłem z jej ciałem, z medyczną precyzją oddzielając tkankę od kości. Zacząłem się pożywiać. Organy takie jak serce czy wątrobę zostawiłem na koniec, gdyż zgodnie z mym zwyczajem, zjedzenie ich było równoznaczne z zakończeniem uczty. Nim opuściłem grobowiec, owinąłem nieco mięsa lnianym materiałem, aby mieć posiłek na następny dzień.
Nie wróciłem już na przyjecie, gdyż zawsze istniała możliwość, że ktoś zobaczy plamu krwi na surducie. Opuściłem więc ogród na jego skraju, przez co znalazłem się w spokojnym, a za razem tajemniczym lesie. Szedłem przed siebie, chustą próbując zmyć posokę z ust i szyi. Bezskutecznie. Ta nie chciała zejść z bladej skóry, znacząc mnie jako mordercę. Wiedziałem, że woda usunie ją z łatwością, ale aby to zrobić, musiałem dotrzeć do domostwa. Z czasem znalazłem się na trakcie, więc zacząłem się nim kierować ku stolicy. W pewnym momencie usłyszałem tętent kopyt. Z naprzeciwka nadjechał koń, dosiadany przed niewielką dziewczynkę, przypominającą dziecko. Panienka wstrzymała rumaka, kiedy również się zatrzymałem. Zmierzyłem ją wzrokiem, oceniając, czy jeszcze jestem na tyle głodny, aby pożreć kolejnego człowieka.
- Czy wszystko w porządku, panie? - Zapytała nieznajoma z troską w głosie. Odruchowo sięgnąłem do swojej twarzy, przypominając sobie, jak wyglądam. Aż dziw, że dziewczę to nie krzyknęło z przerażenia. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc jedynie wzruszyłem ramionami i spuściłem spojrzenie na ziemię.

< Madelyn? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz