Mijały sekundy, wraz z nimi minuty, za chwilę godziny, które z łatwością przemieniały się w dni, te z kolei w tygodnie, miesiące, lata i tak dalej i tak dalej, a ja z uporem maniaka starałem wmówić sobie, że wciąż mam dwadzieścia lat, wampira u boku i jakieś nieszczególne plany co do przyszłości. Tymczasem minęło już pół wieku, a ja jak stałem, tak stoję i nie zapowiada się na to, by cokolwiek się zmieniło.
No, może prócz tego, że coraz bardziej gniłem, usychałem i gorzkniałem na „stare” lata, co z faktu, że jestem w połowie, może i jednej trzeciej mojej drogi. Losie, umieram, czuję już śmierć, która z radością chuchała mi w kark, jak gdyby nigdy nic.
Może właśnie dlatego postanowiłem się nieco ruszyć, już całkiem zapomnieć o białowłosym, który znowu zniknął z mojego życia, tak szybko, jak się w nim pojawił. Może dlatego postanowiłem machnąć ręką na najemcę, z którym łączyło mnie kilka nocy, nie mniej, nie więcej. Może dlatego pożegnałem się na jakiś czas ze znajomą nimfą i postanowiłem znowu ruszyć w świat, szukając sensu życia, czy czegoś podobnego. Bo siedzenie w swojej chatce z gówna na krańcu świata, zdecydowanie do niczego nie prowadziło, ba, wręcz cofało mnie w rozwoju, a tego bardzo nie chciałem. Prędzej dałbym puścić się na seans spirytystyczny bez szwów, kończąc z żuchwą po drugiej stronie pomieszczenia, niż pozwoliłbym na jakiekolwiek ubytki w moich postępach.
Poprawiłem pas, sztylet, żeby nie pożyczać od jakiejś topielicy nożyka, jak ostatnio, podciągnąłem wyżej szarawary, doprowadziłem włosy do względnego porządku, związując je wysoko i bez dłuższego namysłu wyparowałem z karczmy, w której przyszło mi spędzić ostatnią noc.
Znowu tylko ja, mijający czas i wolność, uwielbiana tak bardzo. Zaciągnąłem się mocniej powietrzem, które swoją drogą obrzydliwie śmierdziało, wypiąłem pierś i chciałem znowu poczuć wiatr w kłakach, adrenalinę buzującą w żyłach i tę nutkę zdenerwowania, bo znowu miałem zamiar wyruszyć w nieznane. Na spotkanie przygody.
Tymczasem zamiast tego zastałem tylko rozczarowanie i zmęczenie, bo chyba byłem na to wszystko już za stary i w rzeczywistości moje chatka z gówna na krańcu świata zaczynała brzmieć jak azyl dla umęczonego ciała, które po pięćdziesięciu trzech lat mozolnego wysiłku miało najzwyczajniej w świecie dość.
Oczy natomiast mi się zabłyszczały, gdy w okolicy dojrzałem straganik z malowidłami, przy których siedział złotowłosy młodzieniaszek, znużony, głaszczący delikatnie białe ptaszysko, które przymilało się, jak rasowy kocur, któremu akurat brakuje pieszczot.
Podszedłem do stoiska, oglądnąłem dokładnie prace i zacmokałem z zadowoleniem, gdy chłopak zwrócił na mnie swoje uważne, błękitne spojrzenie.
— Śliczniusie, ile za nie chcesz? — Bo sam kiedyś siedziałem bez sensu na rynku ze swoimi ziołami, herbatkami i różnorakimi środkami narkotyzującymi, czekając, aż w końcu łaskawy dziadyga kupi cokolwiek i da mi na chleb, z którym w sumie wtedy było u mnie krucho.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz