Przyglądnąłem się dokładnie skrzydlatemu, niezwykle wątłemu chłopaczkowi, któremu nogi latały, jakby zaraz miały mu strzelić w kolanach (w sumie to bym się nie zdziwił, łazić na takich szczudłach to wyczyn, a unieść całe ciało).
— Ten... dziesięć. Wszystkie małe po dziesięć. — Uniosłem brwi na słowa mężczyzny. Jak na jakość, wykonanie i przede wszystkim to, co przedstawiały, cenił się zdecydowanie nisko i chociaż narzekać nie powinienem, to po prostu nie szło stać w takich sprawach obojętnie. Gotów byłem nawet zrobić mu aferę, bo jak to tak mało, synu, ty umrzesz na suchoty.
Zmarszczyłem brwi. Nie ze względu na moje, czy jego zachowanie. Ze względu na nadciągające fale to zimna, to gorąca. Coś zgrzytało. Bardzo głośno zgrzytało, czuć szło to aż w zębach. Jak przejeżdżanie widelcem po talerzu. — Średnie piętnaście, duże... dwadzieścia. Ale jak ma pan coś do jedzenia, to siedemnaście. — Wybił mnie z rytmu, chwilowo rozstroił zmysły, zrzucił mnie z tropu i przywołał do rzeczywistości, która i tak nie wyglądała zbyt ciekawie, bo jednak z ust posiadacza błękitnych oczu wylatywały białe obłoczki, charakterystyczne dla chłodniejszych dni. No, a przecież było ciepło. Obrzydliwie ciepło.
Spojrzenie ponad ramieniem, skrzydłem, chłopakiem ogólnie. Przerwanie cienkiej granicy, zalawirowanie świadomością między tu i teraz, a tym drugim światem, gdzie martwi ludzie spoglądali na mnie z niezbyt ciekawymi minami.
— Proszę pana...? — Głos posiadacza straganu przytrzymał mnie częściowo przy tym prawdziwym świecie (o ile ten drugi można było nazwać fałszywym, bo jednak istniał, tak samo jak ten nasz) i nie pozwolił odpłynąć bardziej, niż było to potrzebne.
Nigdy nie przepadałem za tym widokiem, za obrazem na wpół przejrzystych ludzi, którzy zerkali na mnie często z obłędem w oczach, wiecznie wymalowanymi łzami na policzkach, czy ranami ciętymi, bo umierali też w ten sposób. Bo nie wszystko było czarno-białe, a wszechświat wręcz lubował się w szarościach, mieszał, mącił, nigdy nie przedstawiał czegokolwiek w jednoznaczny sposób. Nic nigdy nie było w stu procentach dobre, nic nigdy nie było w stu procentach złe. A już w szczególności nie istoty humanoidalne.
Kobieta spoglądała na mnie z goryczą w oczach, smętnym wyrazem twarzy i tym zrezygnowaniem, które większość z nich miała już wpisane w swoje zachowania. Skinął głową, wiedział, że chciała tylko pomocy. Nikły uśmiech zatańczył na ustach kobiety, palec został wycelowany w chłopaka, z którym jeszcze chwilę temu rozmawiałem, a rzeczywistość uderzyła mnie z wyjątkową siłą, od razu przyciągając mnie na ziemię. Aura nie zniknęła, chłód ciągle przemykał gdzieś obok nas, persona nie miała zamiaru póki co nas opuszczać, a blondyn dalej wyglądał, jakby miał się co najmniej za chwilę w gacie zesrać. No, przesadzam.
— Coś słabo się cenisz, wiesz? — rzuciłem w końcu, uśmiechając się delikatnie. — Na twoim miejscu brałbym małe za minimum dwadzieścia pięć — dodałem, starając się jakoś zmienić temat.
Ludzie czasem reagowali na duchy, jednak były to rzadko spotykane przypadki, a nawet jak już, to nie było to nic poważniejszego, małe omamy wzrokowe, świadomość, że ktoś na ciebie patrzy.
Tymczasem miałem przed sobą kogoś, na kogo ewidentnie wpływały i to dość mocno, na domiar złego.
Kimże jesteś, skrzydlaty towarzyszu i dlaczego intrygujesz mnie już na samym starcie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz